wtorek, 23 sierpnia 2011

Jean Paul Sartre -" Mdłości" [fragment}

OSTATKI

Chłostałem Maurice Barresa. Było nas trzech żołnierzy i jeden z nas miał otwór pośrodku twarzy, Maurice Barres zbliżył się i powiedział: "W porządku", i wręczył każdemu bukiecik fiołków. "Nie wiem, gdzie je włożyć", powiedział żołnierz z przedziurawioną głową. Wtedy Maurice Barres powiedział. "Trzeba je włożyć w otwór, który masz w głowie."
Żołnierz odpowiedział: "W dupę ci je włożę." I odwróciliśmy Maurice Barresa i zdjęliśmy z niego portki.
Pod portkami miał czerwoną kardynalską sutannę. Podnieśliśmy sutannę, a Maurice Barres zaczął krzyczeć: "Uwaga, mam spodnie podpięte na stopach". Ale wychłostaliśmy go aż do krwi i na jego tyłku narysowaliśmy płatkami fiołków głowę Deroulede'a.
Od pewnego czasu zbyt często przypominam sobie sny.
Muszę się zresztą bardzo rzucać, bo co ranka znajduję kołdrę na podłodze. Dzisiaj są ostatki, ale w Bouyille nie oznacza to nic wielkiego. W całym mieście jest zaledwie ze sto osób, które będą się przebierać.
Kiedy schodziłem na dół, właścicielka zawołała mnie.
"Jest list dla pana."
List: ostatni list, jaki otrzymałem, był od kustosza biblioteki w Rouen w maju zeszłego roku. Właścicielka wchodzi ze mną do biura; podaje mi długą żółtą, pękatą kopertę: to Anny napisała do mnie. Już pięć lat nie miałem od niej żadnych wiadomości. List był adresowany do mojego dawnego mieszkania w Paryżu, stempel jest z pierwszego lutego.
Wychodzę; trzymam kopertę między palcami, nie śmiem jej otworzyć; Anny nie zmieniła swojego papieru listowego, ciekawe, czy kupuje go nadal w małej papeterii na Piccadilly. Myślę, że zachowała również swoje uczesanie, długie, ciężkie, jasne włosy, których nie chciała obcinać.
Musi cierpliwie walczyć przed lustrem, aby ocalić swoją twarz: nie jest to ani kokieteria, ani strach przed starzeniem się; Anny pragnie pozostać taka, jaka jest, właśnie taka, jaka jest. Być może to właśnie w niej lubiłem, ową ogromną i surową wierność w stosunku do najmniejszych rysów swojego obrazu.
Adres napisany zdecydowanym pismem, fioletowym atramentem (nie zmieniła także atramentu), litery jeszcze trochę błyszczą.
"Pan Antoine Roquentin." Tak bardzo lubię czytać swoje nazwisko na tych kopertach. Przez mgłę odnalazłem jeden z tych uśmiechów, odgadłem jej oczy, jej pochyloną głowę: przychodziła, kiedy siedziałem, i stawała przede mną z uśmiechem. Górowała nade mną całą postacią, chwytała mnie za ramiona i wyciągnąwszy ręce potrząsała mną.
Koperta jest ciężka, musi zawierać co najmniej sześć stron. Kulfony mojej dawnej dozorczyni zachodzą na to piękne pismo:
"Hotel "Printania" - Bouyille".
Te małe litery nie błyszczą.
Kiedy otwieram list rozczarowanie odmładza mnie o sześć lat:
"Nie pojmuję, co robi Anny, żeby tak wypychać koperty, nie ma przecież nic w środku." To zdanie powiedziałem sto razy na wiosnę 1924 roku, walcząc jak dzisiaj, aby wyjąć z podszewki kawałek kratkowanego papieru. Podszewka jest czymś zupełnie wspaniałym, w kolorze ciemnozielonym ze złotymi gwiazdami; całkiem jak ciężki, krochmalony materiał. Ona sama stanowi trzy czwarte ciężaru koperty.
Anny napisała ołówkiem:
"Będę za kilka dni w Paryżu. Przyjdź zobaczyć się ze mną w hotelu "Espagne" 20 lutego. Proszę cię (dorzuciła "proszę cię" ponad linijką i połączyła z "przyjdź" ciekawą spiralą). Muszę cię zobaczyć. Anny."
W Meknes, w Tangerze, kiedy wracałem wieczorem, znajdowałem czasem kartkę na łóżku: "Chcę cię zaraz zobaczyć." Biegłem, Anny otwierała ze zdziwioną miną, z uniesionymi brwiami: nie miała mi już nic do powiedzenia; a nawet trochę pretensji, że przyszedłem. Pojadę; może nie będzie mnie chciała widzieć. Lub powiedzą mi w recepcji hotelowwej: "Nie ma u nas nikogo o takim nazwisku." Myślę, że tego by nie zrobiła. Może tylko napisać mi za tydzień, że zmieniła zamiar i że zobaczymy się innym razem.
Ludzie są w pracy. Zapowiadają się ostatki bez wyrazu. Ulica des Mutiles pachnie silnie wilgotnym drzewem, jak zawsze, kiedy ma padać. Nie lubię tych dziwnych dni: w kinach wyświetlają poranki, dzieci nie idą do szkoły.
Na ulicach panuje nieokreślony nastrój świąteczny narzucający się bez przerwy, ale kiedy się nad nim zastanowić, ginie.
Na pewno zobaczę znów Anny, ale nie mogę powiedzieć, że myśl o tym czyni mnie szczególnie radosnym. Od kiedy otrzymałem jej list, nie mogę się na nic zdobyć. Na szczęście jest już południe; nie jestem głodny, ale zjem coś dla zabicia czasu. Wchodzę do Camille'a na ulicy des Horlo gers.
Jest to prawdziwa nocna knajpa; podają tam kapustę z kiełbaskami i kassulet przez całą noc. Ludzie przychodzą tu na kolację po wyjściu z teatru; policjanci przysyłają tutaj podróżnych przyjeżdżających w nocy i pragnących coś zjeść. Osiem marmurowych stolików. Wzdłuż ścian skórzane kanapki. Dwa lustra wyjedzone rudymi plamami. Szyby dwu okien i drzwi są z matowego szkła. Kontuar znajduje się we wnęce. Na stronie jest także jeszcze jeden pokój. Nigdy w nim nie byłem; służy dla par.
"Proszę omlet z szynką." Kelnerka, ogromna dziewczyna o czerwonych policzkach, nie może powstrzymać się od śmiechu, kiedy mówi do mężczyzny.
"Sama nie mogę. Może zje pan omlet z ziemniakami?
Szynka jest zamknięta: tylko szef ją kroi." Zamawiam kassulet. Właściciel nazywa się Camille i jest bardzo surowy.
Kelnerka odchodzi. Jestem sam w tym starym ciemnym pomieszczeniu. W portfelu mam list od Anny. Fałszywy wstyd nie pozwala mi go przeczytać ponownie. Usiłuję przypomnieć sobie zdania jedno po drugim.
"Drogi Antoine." Uśmiecham się. Co to, to nie, Anny na pewno nie napisała "drogi Antoine".
Przed sześciu laty - właśnie zdecydowaliśmy wspólnie, żeby się rozstać - postanowiłem wyjechać do Tokio. Napisałem do niej kilka słów. Nie mogłem jej już nazywać "kochanie". Zacząłem zupełnie niewinnie "droga Anny".
"Podziwiam twój styl, odpisała mi, ale nigdy nie byłam i nie jestem twoją drogą Anny. I ty, uwierz mi, nie jesteś dla mnie drogim Antoine.
Jeśli nie wiesz, jak mnie nazywać, nie pisz nic, tak będzie lepiej."
Sięgam po list do portfela. Nie napisała "drogi Antoine".
U dołu listu nie ma także formuły grzecznościowej: "Muszę cię zobaczyć. Anny." Niczego, co mogłoby mi określić jej uczucia. Nie mogę mieć o to żalu: rozpoznaję jej miłość do rzeczy doskonałych. Chciała zawsze realizować "chwile doskonałe". Jeśli dany moment do tego się nie nadawał, nic już jej nie interesowało, życie znikało z jej oczu, wlokła się leniwie, z miną dużej dziewczynki w niewdzięcznym wieku. Lub zgoła szukała powodów do kłótni ze mną:
"Wycierasz nos jak mieszczuch, dostojnie, i odkaszlujesz z zadowoleniem do chusteczki." Należało nie odpowiadać, należało czekać: nagle, na jakiś znak, który mi się wymykał, wstrząsała się, jej piękne roz marzone rysy stawały się ostre i rozpoczynała swoją mrówczą pracę. Roztaczała wokół siebie władczą i urokliwą magię; nuciła przez zęby patrząc na wszystkie strony, potem prostowała się z uśmiechem, podchodziła, potrząsała mnie za ramiona i przez kilka chwil zdawała się dawać rozkazy otaczającym ja przedmiotom.
Tłumaczyła mi cicho i pospiesznie, czego ode mnie oczekuje..
"Posłuchaj, stać cię na wysiłek, prawda? Byłeś taki głupi ostatnim razem. Widzisz, jaka piękna mogłaby być ta chwila? Spójrz na niebo. spójrz, jaki jest kolor słońca na dywanie. A ja przecież włożyłam zieloną suknię i nie jestem blada. Odsuń się, usiądź w cieniu:
Jestem umalowana, wiesz, co masz robić? No proszę! Ale jesteś głupi! Mów do mnie! Czułem, że powodzenie przedsięwzięcia leży w moich rękach: chwila posiadała niejasne znaczenie, które należało wycieniować i udoskonalić; należało czynić pewne gesty i wypowiedzieć pewne słowa; uginałem się pod ciężarem odpowiedzialności, rozszerzałem oczy i nie widziałem nic, szamotałem się pośród rytuałów, które Anny wymyślała w danej chwili i rozdzierałem je swoimi wielkimi rękami jak siatki pajęcze. W podobnych chwilach nienawidziła mnie.
Spotkam się z nią, to pewne. Podziwiam ją i kocham jeszcze z całego serca. Chciałbym, żeby ktoś inny miał Więcej szczęścia i był zręczniejszy w grze doskonałych chwil.
"Twoje przeklęte włosy psują wszystko" - mówiła.
- Co można zrobić z rudym mężczyzną?
Uśmiechała się. Najpierw uciekły mi z pamięci jej oczy, potem jej smukłe ciało. Zachowałem, jak mogłem najdłużej, jej uśmiech, a potem, przed trzema laty, straciłem go również. I nagle, przed chwilą, gdy brałem list z ręki właścicielki hotelu, uśmiech powrócił; zdawało mi się, że widzę uśmiechającą się Anny. Jeszcze próbuję go przywołać: pragnę odczuwać całą czułość, jaką mam dla Anny. to właśnie ta czułość, tutaj, blisko, chce się narodzić. Ale uśmiech już nie powraca: koniec. Zostaję pusty i oschły. Wszedł jakiś mężczyzna, kuląc się z chłodu.
"Dzień dobry państwu." Siada, nie zdejmując zielonkawego palta. Zaciera długie dłonie, jedną o drugą, splatając palce.
"Co ma być dla pana?" Drgnął i spojrzał niespokojnie.
"Co? Proszę mi dać Byrrh z wodą." Kelnerka ani drgnie. Jej twarz w lustrze wygląda jak uśpiona. Oczywiście oczy ma otwarte, ale są to tylko szparki. Taka już jest, nie spieszy się jej z obsługiwaniem gości, zawsze przez chwilę duma nad zamówieniami. Na pewno myśli o butelce, którą zaraz weźmie zza kontuaru, o białej etykietce z czerwonymi literami, o gęstym czarnym syropie, który będzie nalewać: to trochę tak jakby piła sama.
Wsuwam list Anny do portfela: nic więcej z tego nie wyczytam; nie mogę dojść aż do kobiety, która wzięła go do rąk, złożyła, wsunęła do koperty. Czy można o kimś myśleć tylko jako o przeszłości? Kiedy kochaliśmy się, nie pozwalaliśmy, żeby najmniejsze mgnienie, najlżejsza z naszych trosk oderwała się od nas i pozostała w tyle. Dźwięki. Zapachy, odcienie światła, nawet myśli, których sobie nie przekazaliśmy - zabieraliśmy wszystko i wszystko pozostawało żywe: nie przestaliśmy rozkoszować się i cierpieć w teraźniejszości. Ani jednego wspomnienia; miłość nieubłagana i gorąca, bez cienia, bez odwrotu, nieuchronna. Trzy lata jednocześnie obecne. Dlatego właśnie rozstaliśmy się: nie mieliśmy dosyć siły, żeby znieść ten ciężar.
A później, kiedy Anny odeszła ode mnie, trzy lata, jak nie podzielna całość, za jednym zamachem zapadły się w przeszłość. I nawet nie cierpiałem, czułem się pusty. Potem czas zaczął znów upływać i pustka się powiększyła. A później w Sajgonie, kiedy postanowiłem powrócić do Francji, wszystko, co jeszcze trwało - obce twarze, place, bulwary wzdłuż wielkich rzek - wszystko się unicestwiło. I proszę, moja przeszłość jest teraz tylko wielką dziurą. Moja teraźniejszość: ta kelnerka w czarnej bluzce, która marzy przy kontuarze, ten człowieczek. Zdaje mi się, że cała wiedza o moim życiu pochodzi z książek. Pałac w Benares, taras króla Trędowatego, świątynie jawajskie z wielkimi popękanymi schodami, na mgnienie odbijały się w moich oczach, ale pozostały tam, na miejscu. Tramwaj przejeżdżający wieczorem przed hotelem "Printania" nie zabiera na szybach odbicia neonowego napisu; rozpala się na chwilę i oddala z ciemnymi szybami.
Ten człowiek nie przestaje na mnie patrzeć: to mnie męczy. Udaje ważniaka, jak na swój wzrost. Kelnerka decyduje się wreszcie go obsłużyć. Podnosi leniwie swoje wielkie czarne ramię, bierze butelkę i przynosi ją z kieliszkiem.
"Proszę bardzo.
- Nazywam się Achille" - mówi on tonem światowca.
Kelnerka nalewa nie odpowiadając; on szybko wyjmuje z nosa palec i kładzie obie ręce na płask na stole. Odrzucił głowę do tyłu, oczy mu błyszczą. Mówi zimnym głosem :
"Biedna dziewczyno." Kelnerka aż się wzdrygnęła i ja też: jest jakiś niewyrażalny nastrój, może zdziwienia, tak jakby to powiedział ktoś inny. Wszyscy troje jesteśmy zmieszani.
Gruba kelnerka pierwsza odzyskuje przytomność: nie ma wyobraźni. Mierzy pana Achille godnym spojrzeniem:
dobrze wie, że starczyłoby jej jednej ręki, żeby ruszyć go z miejsca i wyrzucić na ulicę.
"I dlaczegóż miałabym być biedną dziewczyną?" On waha się. Patrzy na nią zbity z tropu, a potem śmieje się. Twarz układa mu się w tysiąc zmarszczek, robi niezręczne ruchy dłonią w przegubie:
"Proszę, ubodło ją. Tak się to mówi: biedna dziewczyna. Nie miałem nic na myśli."
Ale ona odwraca się do niego plecami i odchodzi poza kontuar jest naprawdę obrażona. On jeszcze się śmieje:
"Ha, ha, ha! Wyrwało mi się, no proszę. Gniewamy się? Rozgniewała się" - mówi zwracając się jakby do mnie. Odwracam głowę. On unosi trochę kieliszek, ale nie myśli pić: mruży oczy z zadziwioną i onieśmieloną miną: można by powiedzieć, że chce sobie coś przypomnieć. Kelnerka usiadła przy kasie; bierze robótkę. Wszystko znowu ucichło: ale nie jest to już ta sama cisza. Oto i deszcz: uderza lekko w matowe szyby. Jeżeli są jeszcze na ulicy poprzebierane dzieci, rozmiękczy i zamaże im tekturowe maski. Kelnerka zapala lampy. Dopiero godzina druga, ale niebo jest zupełnie czarne, za ciemno już, żeby mogła szyć. Łagodne światło. Ludzie siedzą w domu, na pewno także pozapalali światło, wyglądają przez okna jaka pogoda. Dla nich... to co innego. Oni zestarzeli się inaczej. Żyją pośród tego, co odziedziczyli, pośród podarków, i każdy mebel jest dla nich wspomnieniem. Zegary ścienne, medale, portrety, muszle, przyciski, parawany, szale. Mają szafy pełne butelek, materiałów, starych ubrań, gazet; zachowali wszystko. Przeszłość to zbytek posiadacza.
Gdzie miałbym trzymać swoją przeszłość? Nie można jej włożyć do kieszeni; trzeba mieć dom, żeby ją tam ułożyć.
Ja posiadam tylko ciało, samotny człowiek ze swoim samotnym ciałem nie może zatrzymać wspomnień, przepływają przez niego. Nie powinien się żalić: pragnąłem tylko wolności.
Mały mężczyzna wierci się i wzdycha. Zwinął się w kłębek w swoim płaszczu, ale od czasu do czasu prostuje się i przybiera wyniosły wyraz twarzy. On także nie ma przeszłości. Gdyby się dobrze poszperało u kuzynów, którzy nie utrzymują z nim stosunków, znalazłoby się oczywiście fotografię przedstawiającą go na weselu z gęstym młodzieńczym wąsem, w sztywnym zagiętym kołnierzyku i w koszuli z gorsem. Po mnie chyba nawet tyle nie pozostało. Ale on znów na mnie patrzy. Teraz coś powie, sztywnieję jeszcze bardziej. To nie sympatia nas łączy. Jesteśmy podobni, ot co. Jest sam, tak jak ja, ale bardziej niż ja zagłębiony w samotność. Czeka pewnie na swoje Mdłości albo coś w tym rodzaju. Są więc już ludzie, którzy mnie rozpoznają, którzy myślą, przyjrzawszy mi się: "On jest podobny." Więc cóż? Czego chce? Musi wiedzieć, że nie możemy po sobie niczego wzajemnie oczekiwać. Rodziny są w swoich domach, otoczone wspomnieniami. A my tutaj, dwa wraki pozbawione wspomnień. Gdyby nagle wstał i zaczął do mnie mówić, skoczyłbym jak oparzony. Drzwi otwierają się z hałasem: to doktór Roge.
"Dzień dobry państwu." Wchodzi, nietowarzyski i podejrzliwy, chwiejąc się nieco na długich nogach, ledwo utrzymujących jego tułów. Widuję go często w niedzielę w barze Vezelize, ale on mnie nie zna. Jest zbudowany jak dawni trenerzy z Joinville- ramiona takie jak uda, sto dziesięć centymetrów obwodu w klatce piersiowej, i wszystko to nie może ustać.
"Jeanne, moja mała." Drepcze aż do wieszaka i wiesza na nim swój filcowy i szeroki kapelusz. Kelnerka zwinęła robótkę i podchodzi niespiesznie, sennie, aby wysupłać doktora z jego deszczowca.
"Co dla pana, doktorze?" Patrzy na nią poważnie. Jak na mój gust, ma piękną męską głowę. Zużytą, pooraną przez życie i namiętności.
Ale doktór zrozumiał życie, i zapanował nad namiętnościami.
"Sam nie wiem, co by tu wziąć" - mówi głębokim głosem.
Opuścił się na kanapkę naprzeciwko mnie; obciera czoło. Jak nie stoi na nogach, czuje się dobrze. Ma onieśmielające oczy, wielkie, czarne i władcze.
"Daj mi... daj mi, daj mi, daj mi... starego calvadosa, moje dziecko." Kelnerka nie rusza się i patrzy na tę ogromną pobrużdżoną twarz. Jest zadumana. Mały człowieczek podniósł głowę z wyzwolonym uśmiechem. I to jest prawda: ten kolos nas wyzwolił. Było tu coś okropnego, co miało nas ogarnąć. Oddycham mocno: teraz jesteśmy wśród ludzi.
"No, co z tym moim calvadosem?" Kelnerka wzdrygnęła się i odchodzi. On rozłożył potężne ramiona i szeroko ujął stolik. Pan Achille jest rozradowany; chciałby przyciągnąć uwagę doktora. Ale cóż z tego, że będzie majtał nogami i podskakiwał na kanapce, jest tak drobny, że go nie słychać.
Kelnerka przynosi calvados. Ruchem głowy pokazuje doktorowi sąsiada. Doktór Roge powoli obraca się cały. nie może ruszać szyją.
"Proszę, to ty, stary parchu - krzyczy - jeszcze żyjesz?" Zwraca się do kelnerki:
"Przyjmujecie go u siebie?" Patrzy na małego mężczyznę swoimi okrutnymi oczami.
Prosto skierowane spojrzenie, stawiające rzeczy na właściwym miejscu. Wyjaśnia:
"To stary bzik, po prostu." Nawet nie zadaje sobie trudu, żeby pokazać, że żartuje.
Wie, że stary bzik nie pogniewa się, że się uśmiechnie.
I rzeczywiście: tamten uśmiecha się pokornie. Stary bzik: odpręża się, czuje się chroniony przed samym sobą; dzisiaj nic mu się nie przydarzy. Ale proszę, ja też czuję się uspokojony. Stary bzik: więc to było to, tylko tyle.
Doktór śmieje się, rzuca mi zachęcające i porozumiewawcze spojrzenie: na pewno z powodu mojego wzrostu, mam także czystą koszulę - chce, żebym dołączył się do jego żartów.
Nie śmieję się, nie odpowiadam na jego zalecanki: wtedy nie przestając się śmiać, próbuje na mnie okropnego ognia swoich źrenic. Wpatrujemy się w siebie przez kilka sekund, mierzy mnie, jakby był krótkowidzem, klasyfikuje. W kategorii bzików? Czy opryszków?
Ale to przecież on odwraca głowę: małe spuszczenie z tonu wobec samotnego gościa, bez społecznego znaczenia, nie warto o tym mówić, pójdzie zaraz w niepamięć. Skręca papierosa, zapala go, a potem siedzi bez ruchu, utkwiwszy ciężko wzrok w jedno miejsce, jak starzec.
Piękne zmarszczki; ma wszystkie: krechy poziome na czole, kurze łapki, gorzkie fałdy z obu stron ust, nie licząc żółtych postronków zwisających pod brodą. Oto mężczyzna, który ma szczęście: nawet z daleka widać, że musiał cierpieć i że miał bogate życie. Zasługuje zresztą na swoją twarz, bo zawsze wiedział, jak zatrzymać i wykorzystać swoją przeszłość: po prostu wypchał ją, jako przekaz do świadczenia dla kobiet i młodych ludzi.
Pan Achille dawno chyba nie był już tak szczęśliwy.
Usta ma otwarte z podziwu; pije swój Byrrh małymi łyczkami, odymając policzki. No, no, doktór umiał się za niego wziąć! Doktór nie dałby się nabrać staremu bzikowi w przystępie ataku; dobra bura, kilka gwałtownych chłoszczących słów, tego właśnie trzeba. Doktór jest doświadczony. To doświadczenie zawodowe: lekarze, księża, urzędnicy i oficerowie znają się na człowieku tak, jakby go stworzyli.
Wstydzę się za pana Achille. Jesteśmy z tej samej beczki, powinniśmy trzymać razem przeciw nim. Ale on opuścił mnie, przeszedł na ich stronę: wierzy uczciwie w Doświadczenie. Nie w swoje ani w moje. W Doświadczenie doktora Roge. Przed chwilą pan Achille czuł się dziwakiem, miał wrażenie, że jest zupełnie sam; teraz wie już, że jest wielu, bardzo wielu jemu podobnych: doktór Roge natknął się na nich, mógłby opowiedzieć panu Achille historię każdego z nich, a także, jak się skończyła. Pan Achille jest jednym z przypadków, po prostu, i można łatwo sprowadzić go do kilku ogólnych pojęć.
Tak bardzo chciałbym mu powiedzieć, że go oszukują, że stał się igraszką ważniaków. Zawodowcy doświadczenia?
Spędzili życie w skostnieniu i półśnie, ożenili się pospiesznie, z niecierpliwości, i zrobili dzieci z przypadku. Spotykali innych ludzi w kawiarniach, na weselach, na pogrzebach. Od czasu do czasu, wzięci w obroty, szamotali się, nie rozumiejąc, co się z nimi dzieje. Wszystko, co działo się wokół nich, zaczęło się i skończyło poza polem ich widzenia; długie ciemne formy, wypadki, które przychodziły z daleka, otarły się o nich w pędzie i kiedy chcieli na nie spojrzeć, było już po wszystkim. A potem koło czterdziestki ochrzcili swoje małe upory i kilka przysłów mianem doświadczenia. Teraz zaczynają grać rolę automatów. Dwa su w otwór po lewej stronie i oto opowiadanka zapakowane w srebrny papierek; dwa su w prawy otwór i otrzymuje się cenne rady, przyklejające się do zębów jak mdłe karmelki. Ja także mógłbym na to konto zaprosić się do ludzi, a oni mówiliby między sobą, że wobec Przedwiecznego jestem wielkim podróżnikiem. Tak: muzułmanie siusiają kucając; akuszerki hinduskie używają zamiast ergotyny jako środka do tamowania krwi sproszkowanego minerału z krowim łajnem; na Borneo dziewczyna mająca okres spędza trzy dni i trzy noce na dachu swojego domu, w Wenecji widziałem pogrzeby w gondolach, Wielki Tydzień w Sewilli, a Pasję w Oberammergau. Oczywiście wszystko to jest tylko wątłą próbką mojej wiedzy. Mógłbym rozwalić się na krześle i rozpocząć rozbawiony.
"Czy zna pani Jihlava, droga pani? To małe ciekawe miasteczko na Morawach, gdzie przebywałem w 1924 roku..." A przewodniczący trybunału, który widział tyle przypadków, zabrałby głos na końcu mojego opowiadania:
"Jakie to prawdziwe, drogi panie, jakie ludzkie. Widziałem podobny przypadek na początku mojej kariery. To było w 1902 roku. Byłem zastęPcą sędziego w Limoges..." Tylko że za bardzo mnie w to wrabiano w młodości. Nie pochodziłem przecież z rodziny zawodowców. Ale istnieją też amatorzy. Są to sekretarze, urzędnicy, handlowcy, ci, którzy wysłuchują drugich w kawiarniach: koło czterdziestki czują się już nadęci doświadczeniem, którego nie mogą upłynnić na zewnątrz.
Na szczęście porobili dzieci i zmuszają je, żeby owo doświadczenie konsumowały na miejscu. Chcieliby nam wmówić, że ich przeszłość nie jest przegrana, że ich wspomnienia skondensowały się, miękko przekształcone w Mądrość. Wygodna przeszłość! Przeszłość kieszonkowa, mała złocona książeczka, wypełniona pięknymi maksymami. "Proszę mi wierzyć, mówię jak ktoś doświadczony, cała moja wiedza pochodzi z życia." Czy Życie wzięło na siebie myślenie za nich? Tłumaczą nowe przez stare - a dawne wytłumaczyli przez jeszcze dawniejsze wydarzenia, jak ci historycy, którzy robią z Lenina rosyjskiego Robespierre'a, a z Robespierre'a francuskiego Cromwella: a naprawdę nigdy niczego nie zrozumieli... Poza ich ważnością czuje się ponure lenistwo: widzą defilujące pozory, ziewają, myślą, że nie ma nic nowego pod słońcem.
"Stary bzik" - i doktór Roge pomyślał niejasno o innych starych bzikach, z których żadnego dokladnie nie pamięta.
Cokolwiek teraz uczyniłby pan Achille, nic nie mogłoby nas już zaskoczyć: przecież to stary bzik.
To nie jest stary bzik: on się boi. Ale dlaczego się boi?
Kiedy chce się zrozumieć jakąś rzecz, trzeba się umieścić naprzeciw niej, samemu, bez żadnej pomocy; cała przeszłość świata nie przydaje się tu na nic. A potem rzecz znika i to, co się zrozumiało, znika wraz z nią.
Myśli ogólne są bardziej obiecujące. A zresztą zawodowcy i nawet amatorzy kończą zawsze na tym, że mają rację.
Ich mądrość nakazuje robić jak najmniej hałasu, jak najmniej żyć, pozwolić, aby o nas zapomniano. Ich najlepsze historie opowiadają o nierozważnych, o oryginałach, którzy zostali ukarani. No bo tak: tak właśnie jest i nikt nie po wie, że jest inaczej. Może pan Achille nie ma zbyt czystego sumienia? Może mówi sobie, że nie doszłoby do tego, gdyby słuchał rad ojca, starszej siostry? Doktór ma prawo mówić: nie przegrał życia, umiał stać się pożytecznym.
Wznosi się, spokojny i potężny, ponad tym małym wrakiem; jak skała.
Doktór Roge dopił calvados. Układa swoje wielkie ciało, powieki opadają mu ciężko. Po raz pierwszy widzę jego twarz bez oczu: to jakby maska tekturowa, jak te, które dzisiaj sprzedają w sklepikach.
Policzki mają okropny różowy kolor... Nagle ukazuje mi się cała prawda: ten człowiek niedługo umrze. Na pewno wie o tym; wystarczyło, że przejrzał się w lustrze: codziennie upodabnia się coraz bardziej do swego przyszłego trupa. Oto czym jest ich doświadczenie, oto dlaczego mówiłem sobie tak często, że czuć je śmiercią: to ich ostateczna obrona. Doktór chciałby w to naprawdę uwierzyć, chciałby zakryć przed sobą niemożliwą do wytrzymania rzeczywistość: że jest sam, że nie ma spokojnego sumienia, że nie ma przeszłości, za to coraz bardziej kluchowata inteligencję, rozłażące się ciało.
Dlatego dobrze zbudował, dobrze urządził, dobrze wyścielił swój mały obłęd kompensacji: uważa, że idzie naprzód.
Czy ma dziury w pamięci, chwile zupełnej pustki w głowie? Bo jego sąd nie ma już młodzieńczej chyżości. Czy jeszcze rozumie, co czyta w książkach? Ale jest teraz tak daleko od książek. Nie może już uprawiać miłości? Ale robił to. Lepiej, że robił to kiedyś, niż gdyby miał to robić teraz: z oddalenia wydaje się sąd, porównuje i myśli. Jeśli zaś chodzi o to straszne oblicze trupa: żeby móc wytrzymać jego widok w zwierciadle, stara się uwierzyć, że zostały tam wyryte lekcje doświadczenia.
Doktór odwraca nieco głowę. Powieki unoszą się, patrzy na mnie oczami zaróżowionymi od snu. Uśmiecham się do niego. Chciałbym, żeby ten uśmiech ujawnił mu to wszystko, co on sam próbuje przed sobą ukryć. Gdyby mógł sobie powiedzieć: "Ale ten to wie, że zdechnę niedługo!" To by go obudziło. Ale powieki opadają mu znowu: zasypia. Wychodzę, zostawiam pana Achille, niech czuwa nad jego snem.
Deszcz ustał, powietrze jest łagodne, niebo powoli toczy piękne czarne widoki: nawet aż za dużo jak na oprawę doskonałej chwili; aby odbić te widoki, Anny utworzyłaby w naszych sercach małe ciemne kałuże. Ale ja nie umiem korzystać z okazji: idę zdając się na przypadek, pusty i spokojny, pod tym nie wykorzystanym niebem.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz