piątek, 5 sierpnia 2011

"Alchemia słowa" Jan Parandowski ( fragment)

NATCHNIENIE



Natchnienie wyszło z mody. Jeśli się ten wyraz nawinie dziś pod pióro, albo ma odcień ironii, albo jest po prostu odruchowym powtórzeniem utartego słowa, rzeczą nawyku, jak nie przewietrzane staroświeckie przenośnie. Tym chętniej używają go poczciwcy, patrzący na człowieka zajętego pisaniem, i wymawiają z sarkazmem, który maskuje ich niepokój wobec istoty dziwacznej. Pewien sentyment dla natchnienia da się jeszcze odkryć u rzeźbiarzy: nie zawsze umieją oni zwalczyć w sobie pokusę ozdabiania pomników skrzydlatymi geniuszami, fruwającymi nad poetą lub pochylonymi ku niemu w poufnym szepcie.

Natchnienie miało swoje piękne czasy, które trwały wiekami. Wyrażało ono przekonanie o boskim pochodzeniu sztuki słowa i narosło własną mitologią. Jako nieobliczalny stan duszy sąsiadowało w słownictwie Greków z wyrazem: mania, szaleństwo, mieszało się z ekstazą, z "entuzjazmem", który w pierwotnym znaczeniu mówi o człowieku "pełnym boga", jaśniało w ciemnych szkarłatach religii dionizyjskiej. Tu się nim tak zachwycił Fryderyk Nietzsche. Zmieniając patronów, zależnie od religii, natchnienie przetrwało nie tylko w popularnych wyobrażeniach o wieszczach, czyli o inspirowanej proroczej roli poetów, ale było wyznawane zarówno przez nich samych, jak i przez ich nawet najtrzeźwiejszych badaczy.

Ileż to razy w dziejach literatury rozróżniano poezję spontaniczną, żywiołową/słowem natchnioną, od tej, którą nazywano pracowitą, sztuczną, kunsztowną, albo też, uciekając się do antycznej przenośni, mówiono o niej, że ,,trąci oliwą". Tamta miała zapach pól, lasów, burzliwej nocy przetkanej błyskawicami, otwartych niebios, ta zaduch zamkniętej pracowni. Zwłaszcza epoka romantyczna rozwinęła natchnieniu skrzydła. Nigdy jak wówczas, tak wiele się o nim nie mówiło. Wierszem i proza Nie spotkać rozprawy literackiej z tego okresu, by na każdej stronicy nie wracało to słowo uporczywie. Powtarza się ono we wszystkich listach, a z pewnością nie opuszczało najbłahszej rozmowy. Poeta romantyczny czułby się znieważony, gdyby mu odmówiono natchnienia. Słowacki w latach mistycyzmu głosił otwarcie, że pisze za podszeptem aniołów. To samo twierdził Swedenborg o swej mistycznej kosmografii, to samo William Blake, gdy mówił, że jest tylko sekretarzem Wiekuistych Potęg, które mu dyktują jego poematy.

Ta przesada stała się zgubą natchnienia w następnej epoce. Grzmiał przeciw niemu Flaubert, wyszydzili je wszyscy w dobie realizmu i naturalizmu, przemilczali je Parnasiści, stało się w końcu ośmieszone. Lecz gdy się jakieś słowo wysłuży, można z jego treści ocalić rzecz istotną, zastąpiwszy je innym. Fryderyk Schiller, który żył, jeśli się tak można wyrazić, w epoce natchnienia i sam nie był od niego wolny, stworzył piękne określenie: niespodzianki duszy. Jak niejedno poetyckie wyrażenie i to nie ustępuje w ścisłości terminom naukowym. Oznacza wszystkie momenty - nagłe, krótkie i jasne jak błyskawica - które przynoszą pomysł, rozwiązanie, strofę, rys charakteru lub bieg przygód postaci. Sprowadza je zazwyczaj jakaś podnieta, bynajmniej nie wyjątkowa, raczej znikoma. Popularne wyobrażenia o natchnieniu, nawiedzającym pisarzy wśród majestatycznych lub uroczych widoków natury, dałoby się porównać z uporem, z jakim malarze od półtora wieku przedstawiają Napoleona na białym koniu, chociaż niezawodny w tej materii Frederic Masson dowiódł, że cesarz raczej unikał białych koni.





Ta skromna podnieta czerpie swą siłę z właściwości psychicznych pisarza i z okoliczności, w jakich występuje. Bywa najczęściej uczuciowa. Raptowne przejście od smutku do wesołości albo na odwrót, pod wpływem wrażenia zmysłowego (światło, barwa, głos, zapach), przejmuje nas wzruszeniem i w chwili rozrzewnienia, egzaltacji, dotkliwej goryczy lub głębokiego bólu, ciszy wewnętrznej lub euforii wydobywa się na jaw mroczna praca naszych myśli. Kiedyś - zaledwieśmy na to zwrócili uwagę - wpadł w nie słaby zalążek i wszedł w okres powolnego dojrzewania, utajonego życia długiego pasożytowania w mózgu. Nieraz przez miesiące i lata nie daje znać o sobie. Pisarz zajmuje się tysiącem spraw, odbiera miriady wrażeń, a tymczasem w nierozwikłanym gąszczu życia psychicznego ów głęboko ukryty zalążek syci się niewiadomymi sokami.

Do jego kryjówki trafiają wrażenia pospolite i wzniosłe, wiadomości obojętne i niezwykle, urywki rozmów i lektury, twarze, oczy, ręce, sny, marzenia, zachwyty - dociera doń nieprzebrane mnóstwo zdarzeń, z których każde jest przygodą duszy i każde może zasilić ów embrionalny zalążek. Aż pewnego dnia, w chwili gdy się tego nie spodziewamy, gdy jesteśmy, jak się nam zdaje, najdalej od wszystkiego, co się z nim łączy, wyłania się kształt upragniony i zdolny do życia. Z nieznanych przyczyn nastąpił kryzys, nagły koniec długiej, nieświadomej pracy, w swej gwałtowności nieraz podobny do sprężonych sił natury i tak samo bezosobowy. Haydn, gdy pochwycił melodię, którą w "Stworzeniu" miał oddać narodziny światła, zawołał olśniony:, ,To nie ode mnie, to pochodzi z góry!"
Nie ma tu różnicy między pisarzem a filozofem, artystą, uczonym. Zamiast powtarzać oklepaną historię z jabłkiem Newtona, warto przytoczyć mniej znany, a może bardziej znamienny przykład z twórczości wielkiego matematyka Henri Poincare. Całymi miesiącami poszukiwał on na próżno pewnego wzoru, obracając swój problem w myślach nieustannie. Wreszcie, nie znajdując rozwiązania, zupełnie go zaniechał i zajął się czym innym. Minęło wiele czasu, gdy pewnego ranka, jakby sprężyną podrzucony, wstał nagle od śniadania, podszedł do biurka i ów wzór napisał od razu, bez namysłu, rzekłbyś, odpisał z tablicy. W taki sam sposób narzucają się pisarzom długo ociągające się zakończenia dramatów, powieści, nowel, w jednym błysku wyjaśniają swój charakter i los zagmatwane postaci, odnajdują się długo i nadaremnie poszukiwane strofy, jak ta, którą Jean Moreas
drżącymi palcami zapisywał na pudełku od papierosów pod latarnią uliczną. Goethe opowiada we wstępie do ,,Der ewige Jude", że około pomocy wyskoczył z łóżka jak szalony, a pierś mu rozsadzało pragnienie opiewania tej enigmatycznej postaci. I w tym wypadku było zapewne tak jak zawsze: latami nosił w sobie ton, nastrój ballady, zanim mu się objawiła wierszem. W takim oto obrazie zamknął wspomnienie tamtych przeżyć: "My tylko układamy stos drzewa i staramy się, żeby ono było suche, a gdy przyjdzie pora, stos sam się zapala - ku naszemu zdumieniu".

Te "niespodzianki duszy" są nierównej świetności: od krótkich błysków, oświetlających jakąś myśl albo rąbek obrazu, aż do wielkich i rozległych odkryć. W tym ostatnim wypadku wydobywa się na wierzch znaczny obszar podświadomości i jest to wstrząs potężny, na kształt katastrof tektonicznych, kiedy to z głębi oceanu wyskakują wyspy, mające się stać nową ojczyzną roślin, zwierząt i ludzi. Wspominając dzień, w którym w drodze do Rapallo został zaskoczony przez zjawę swego Zaratustry, mówi Nietzsche: "Przychodzi objawienie, to znaczy, że nagle z niesłychaną pewnością i ze wszystkimi szczegółami ukazuje się człowiekowi coś, co mu głębię duszy wstrząsa i przewraca. Myśl świta błyskawicą, zachwyt, człowiek zupełnie traci władzę nad sobą. Wtedy się wszystko robi mimo woli, a jednak poczucie wolności ogarnia człowieka niby wicher".

Ta burza duchowa swym niespodziewanym i gwałtownym wtargnięciem sprowadza nawet niemoc fizyczną, jak omdlenie Mickiewicza po wielkiej "Improwizacji". Podobny stan przeżył Descartes 10 listopada 1619 roku. Uważał ten dzień dla siebie za równie ważny jak data urodzin. Wtedy bowiem zjawiła mu się jego idea w oślepiającym blasku. Tę chwilę poprzedził najpierw stan skupienia, głębokiej ciszy wewnętrznej, po której nastąpiło bardzo silne podniecenie. Baillet, jego biograf, podaje: "Do tego stopnia się wyczerpał, że był bliski zapalenia mózgu, a umysł rozżarzony entuzjazmem rodził sny i wizje". Wreszcie Descartes padł na kolana i ślubował pielgrzymkę do Matki Boskiej, polecając Jej opiece twór swej myśli.

Co jest bardziej niespodziane, to że taki wróg natchnienia jak Paul Yalery przeżył w Geriuf pewną noc pamiętną, która przesądziła o całym jego życiu duchowym. ^ Z życia Mickiewicza znane są dziwne objawy, towarzyszące jego improwizacjom: zmieniał się na twarzy, bladł, z gwałtownym wysiłkiem wyrzucał z siebie wiersze, trzymając słuchaczy w magnetycznym napięciu. Łagodny głos fletu był mu pomocny, jakby nastrajał instrument jego poezji. Podobne zjawiska notowano i u innych poetów, a dokuczliwi medycy szukali w nich symptomów epilepsji, przeważnie bez uzasadnienia. Improwizacja pociągała poetów, była uważana za szczególny dar, aż się zdewaluowała do gry towarzyskiej albo groteski branej na serio, jak u poczciwej Deotymy.

Rzecz godna uwagi: istnieje bliskie pokrewieństwo w mechanizmie improwizacji zarówno najwyższej rangi, jak i naiwnej igraszki, jest nią podnieta konieczności. Natchnienie z konieczności było od wieków znane mówcom. I z opisu ich zachowania można wyczytać dokładnie te same zjawiska, co u poetyckich impro wiza torów. Jest to bowiem walka z przepaścią, na której brzegu stoi mówca, mając przed sobą niesamowite igrzysko twarzy w blaskach oczu skupionych na nim. Pierwsze słowa unoszą go w niebezpieczny przestwór jak ikarowe skrzydła: albo się człowiek trzyma wielką mocą ducha, albo wprawa, doświadczeniem i rutyną.

Pisarzom ten rodzaj natchnienia nie był znany w czasach, kiedy z czasem nie trzeba było się liczyć, gdy utwór mógł dojrzewać tak długo, jak się to podobało autorowi. Wyjątkiem byli poeci dramatyczni, którzy nieraz zaznali ostrogi konieczności wśród kaprysów repertuaru, odmiany gustów, żądań okolicznościowych. W naszych czasach, czyli mniej więcej od półtora wieku, w zawodzie pisarza konieczność bywa dobrą wróżką, geniuszem lub demonem. Termin zastrzeżony w umowie, część rękopisu oddana do składania, drukowanie powieści w odcinku, podobne okoliczności stają się ostra podnietą, która wydobywa z pisarza ukrytą energie i wszystko się odbywa w nagłym porywie, po trosze w oszołomieniu. Pisarze sarkają na te dokuczliwości zawodu, którym jednak zawdzięczają dobre stronice, wyborne zakończenia, nieraz nawet wartość stylu, czego doświadczył Sainte-Beuve, gdy obowiązek tygodniowych felietonów nie zostawiał mu czasu na owijanie zdań w staroświeckie wykwinty.

Sainte-Beuve, chociaż wyrósł za romantyków, nie mógł sobie już pozwolić na dawne wzniosłe natchnienie, gdyż w połowie XIX wieku doznało ono srogiej porażki. Oto wyznanie Stendha-la: "Jeszcze w 1806 roku nie zaczynałem pisać, póki nie poczułem w sobie geniuszu. Gdybym był około 1795 roku mógł rozmawiać o swych zamiarach literackich z kimś rozsądnym i gdyby mi ten powiedział: pisz co dzień w ciągu dwóch godzin, z geniuszem czy bez geniuszu, nie byłbym zmarnował dziesięciu lat życia na głupkowate wyczekiwanie natchnień". I tak się odtąd poprawił, że dzięki systematycznej pracy mógł wykończyć ,,Chartereusede Parme" w niespełna dwa miesiące. Flaubert nawet jednego rozdziału nie byłby napisał w tak krótkim czasie, ale nie potrzebował niczyjej rady, by dojść do tej samej mądrości. Nikt jak on w tej epoce, jeszcze szumiącej romantyzmem, i sam do głębi przesiąknięty romantycznością nie występował tak gniewnie przeciwko natchnieniu. Uważał je za wymówkę dla nicponiów, a za truciznę dla twórczego umysłu. "Natchnienie - głosił - polega na tym, aby zasiadać do pracy o tej samej godzinie".
Lecz posłuchajmy innego świadectwa: "Natchnienie jest stanowczo bratem codziennej pracy. Te dwa przeciwieństwa nie wyłączają się tak samo, jak wszystkie przeciwieństwa, z których się składa przyroda. Istnieje w umyśle rodzaj mechaniki niebieskiej, której nie trzeba się wstydzić, ale należy nią zawładnąć tak, jak lekarze opanowują mechanikę ciała". Któż to mówi? Cygan, poetę maudit, zbieracz szmerów duszy, kochanek nastrojów, a jednocześnie nieustępliwy cyzelator wiersza, Cellini słowa poetyckiego - Baudelaire. I aby nie pozostawić żadnych niedomówień, aby geniuszowi, któremu oskubano skrzydła, zamknąć wszystkie drogi, jakimi mógłby się wśliznąć, dodaje: "Natchnienie zależy od regularnych i smacznych posiłków". Nie było to powiedziane żartem: Francuzi w tych rzeczach nie uznają żartów.
U nich poeci nie szukali nigdy wzorów wśród jętek, które mają skrzydła, a obywają się bez żołądka.

Jesteśmv dziś dalszym ciągiem tej stosunkowo młodej tradycji, która starożytne natchnienie zastąpiła innymi bóstwami: Pracą, S gościa, Wolą. Bez silnej woli nie ma wielkiego twórcy. Czy jednak naprawdę jest to odkrycie świeże, daty? Słowa jako motto następnego rozdziału wyraźnie temu Dantego przeczą.




PRACA

- xggendo m piwna in tama non sj vien, ni sotto coltre

"Czesząc się i goląc mam zwyczaj czytać albo pisać, albo słuchać głośnego czytania, albo piszącym dyktować. To samo w czasie posiłków lub przejażdżki. Zdziwisz się, gdy ci powiem, że nieraz siedząc na 'koniu pracowałem, tak że wraz z odbytą drogą miałem i pieśń skończoną. Przy moich wiejskich ucztach zawsze się pióro znajdzie, chyba że mi w tym przeszkodzi szacunek dla przyjezdnego gościa. Nie ma u mnie stołu bez pugilaresu i tabliczek. Często nawet w nocy się budzę i po ciemku chwytam za pióro, tkwiące u wezgłowia, i aby myśl nie uciekła, zapisuję, co potem za dnia ledwo mogę odczytać. Takie są moje troski". W tym zwierzeniu Petrarki widzimy "pierwszego nowoczesnego literata" w jego pustelni w Yaucluse, zaprzątniętego dzień i noc swoją pracą.

A oto parę słów z innej pustelni, oddalonej o pięć wieków, z Croisset, gdzie Flaubert siedzi nad "Madame Bovary". Odsunąwszy bolesny rękopis pisze list: "Jestem wściekły i nie wiem dlaczego. Może to moja powieść jest przyczyną. Nie idzie, nie rusza się, jestem bardziej wyczerpany, niż gdybym góry przewracał. Chwilami chce mi się płakać. Trzeba woli nadludzkiej, a ja jestem tylko człowiekiem". I w parę miesięcy później: "Głowa mi krąży z nudy, niechęci i zmęczenia. Przesiedziałem cztery godziny, a nie mogłem złożyć jednego zdania. Nie napisałem dziś ani jednej linijki albo raczej nabazgrałem całą setkę. Co za okropna praca! Co za nuda! O sztuko! sztuko! Czymże jest ta wściekła chimera, która wyżera nam serce i dlaczego? To szaleństwo zadawać sobie tyle bólu".

Lecz najpełniejszy jest następujący obraz: "Onegdaj położyłem się o piątej rano, wstałem o trzeciej. Od poniedziałku odłożyłem wszystko inne i cały tydzień orałem w mojej Bovary,
dręczony tym, że się nie posuwam naprzód. Doszedłem teraz do balu, który zaczynam w poniedziałek; mam nadzieję, że pójdzie lepiej. Od ostatniego naszego spotkania zrobiłem dwadzieścia pięć stron na czysto - w sześć tygodni! Tak dalece je przewracałem, zmieniałem, przekształcałem, że w tej chwili nie widzę już nic, ale sądzę, że się trzymają. Mówisz mi o swoich rozczarowaniach: patrz na moje! Czasami nie wiem, dlaczego ręce nie
opadają mi ze znużenia, a moja głowa nie zacznie kipieć. Prowadzę życie cierpkie, pozbawione wszelkiej zewnętrznej radości i podtrzymuje mnie tylko ta wściekła zawziętość, która czasem płacze z niemocy, ale się nie ugina. Kocham swoją pracę miłością szaleńczą i przewrotną jak asceta; włosiennica drapie mi brzuch. Niekiedy czuję w sobie pustkę, nie mogąc pochwycić wyrazu. Po zabazgraniu długich stronic widzę, że nie wykończyłem ani
jednego zdania, wtedy padam na otomanę i leżę otępiały w bagnie nudy. Nienawidzę siebie i oskarżam o tę obłudną dumę, która każe mi drżeć o chimerę. W kwadrans później wszystko się zmienia, serce bije radością. W ubiegłą środę musiałem wstać, by poszukać chustki do nosa: łzy płynęły mi po twarzy. Sam się rozczuliłem w ciągu pisania, doznałem cudownej rozkoszy: wzruszała mnie i moja myśl, i zdanie, które ją oddawało, i to, że je znalazłem. Tak mi się przynajmniej zdaje, że to wszystko było w owym wzruszeniu, ale z pewnością nerwy miały w tym większy udział niż cokolwiek innego.



Są jednak wzruszenia wyższego rzędu, gdzie wszelkie elementy uczuciowe nic nie znaczą - one to przewyższają samą cnotę swoim pięknem moralnym. Czasami udaje mi się dojrzeć (w moich wielkich dniach słońca) przy świetle entuzjazmu, który mnie dreszczem przejmuje od pięty do nasady włosów, stan duszy tak wyniesiony ponad życie, że już i sława nic nie znaczy, a nawet samo szczęście jest zbyteczne..."


Oba te głosy - Z Yaucluse i z Croisset - pochodzą od pisarzy, którzy dzięki niezależności materialnej byli panami swego czasu, których żaden przymus zewnętrzny nie więził przy pracy. Sami ją sobie narzucali, trawieni żądzą doskonałości: u jednego to znaczyło zdobycie szczytu kultury swojego wieku, u drugiego stworzenie nowej prozy. Obaj służyli swoim celom z wyrzeczeniem się wszystkiego, co ludzie uważają za powaby życia.

Nie oni jedni tak pracowali. Leibniz mógł przez trzy dni prawie nie ruszać się z fotela; Reymont, pisząc zakończenie pierwszego tomu "Chłopów" z weselem Boryny, pracował bez przerwy trzy dni i trzy noce, aż się rozchorował. Goethe rozglądając się w swoim życiu, które nam się wydaje tak bogate i pogodne, mówił Eckermannowi, że nie znajduje w nim więcej nad kilka tygodni odpoczynku i rozrywki - reszta to praca i trud. Któż nie zna opętanych nocy Balzaka! Jak wyglądał dzień Kraszewskiego, jak musiał wyglądać, aby ten człowiek w ciągu pięćdziesięciu lat mógł napisać pół tysiąca dzieł, zbierać i wydawać materiały historyczne, prowadzić olbrzymią korespondencję, redagować czasopisma? Cóż ze swego życia mógł oddać życiu Lope de Vega, jeśli jego twórczość obejmuje parę tysięcy dramatów?
Lecz niech nas nie zwodzi mała liczba książek: nieraz trzeba ją pomnożyć wielokrotnie, by zrobić pełny bilans pracy, którą pochłonęły szkice, przeróbki, porzucone i na nowo podjęte części dzieła. Taka na przykład prosta rzecz: autorzy przepisują swoje utwory, nieraz kilkakrotnie (podobno Sienkiewicz przepisywał stronicę, gdy wypadło mu coś skreślić), aby się wydobyć z chaosu brulionów. Czasem dochodzą do tego, że znają je na pamięć. Mówił mi Julien Benda, że każdą swoją książkę przepisał sześć razy. Jest to ogromne marnotrawstwo czasu, ale złą oddałby przysługę pisarzom, kto by ich nakłonił do większej oszczędności. Wątpię zresztą, czyby się to udało. Nie pomnaża się kapitału swej twórczości skąpstwem. Pisarz szafuje swoim czasem, spokojem, osobistym szczęściem. "Zapewniam was - pisze Romain Rolland - że każdy tom "Krzysztofa" przysporzył mi wiele siwych włosów albo raczej strącił mi je z głowy; wszystkie kryzysy, przez które przechodził mój bohater, i mną wstrząsały, a nawet bardziej, ponieważ moje ciało jest mniej silne".

Ramon Fernandez opowiada, że raz wśród nocy, podczas nalotu niemieckich ,,gotha", wbiegł do niego Proust i zapytał, jak brzmi dokładnie wymowa włoskiego zwrotu senza rigore. Użył go właśnie w zdaniu, ale nie był pewny, czy jego barwa dźwiękowa nie kłóci się z rytmem całej frazy. Dla dwóch stów nie tylko przerwał pracę, ale tak zawsze wrażliwy i słaby przemierzył pół Paryża nie myśląc o niebezpieczeństwie. Rzadko kto w płochej lekturze "Beniowskiego" zatrzyma się nad bolesnymi wierszami tej dopalającej się świecy ludzkiej:
Ale wierzajcie... żem rymu podpory Podłoży! sercem, a to moje veto Przeciw fałszowi, gdy je duch mój rzuca, To więcej mnie to kosztuje niż płuca...

Wyznania pisarzy o godzinach twórczych są raczej żałobne. Jakby się słyszało zamęt bitwy, jęki rannych i ginących, po czym następuje głuche milczenie - klęska? Nie, tylko zapomniano otrąbić zwycięstwo. Godziny twórcze przynoszą chwile przejmującej radości, gdy rozdział, ustęp czy choćby jedno zdanie kończy się i rozwiązuje nareszcie w szerokim, orzeźwiającym oddechu zadowolenia. Oto długa, uparta praca skupiła się w momencie wytężonego wysiłku, cała wyobraźnia, cała władza nad słowem, cała zdolność kojarzenia sprężyła się, by wyrwać się z mgły, z owej nocy ciemnej i skrzepłej, która tam gdzie u góry więzi naszą myśl - dusza pisarza pięła się w spiralach coraz bardziej zawrotnych, bolesnych, zdawało się, że już runie, rażona w swej zdobywczej dumie jak Bellerofon, gdy nagle mrok pęka, a z odsłoniętych horyzontów spływa jak cud - jasny, wyraźny, dotykalny obraz, epizod czy inny kawał pracy spełnionej i przyjętej dojrzałym zachwytem. Są to radości zdobywców gór, gdzie rozkosz natężonych mięśni równa się rozkoszy osiągnięcia szczytów.

Euforia, która by nieustannie towarzyszyła powstawaniu dzieła, nie budzi we mnie zaufania. Mam tu urywek z "Pamiętnika Literackiego" Weyssenhoffa i przytoczę go na dowód odczuwanej czasami rozkoszy pisania, lecz nie ukrywam zastrzeżeń, jakie budzi we mnie styl tego zwierzenia ("nitka zmierzająca do celu"!). Oto jego słowa: ,,Do najpiękniejszych rozkoszy, jakich doznałem, zaliczam uczucie szczęśliwego tworzenia ("Soból i panna") literackiego, gdy temat ukochany sam zdaje się wyrywać do tej formy najlepszej, gdy rój wyrazów i pomysłów stylowych zejdzie się na komendę i tylko sięgać po najtrafniejsze, najwdzięczniejsze, aby z nich prząść nitkę głosek zmierzającą do wymarzonego celu. Ma się wtedy choćby chwilami wrażenie dotykania doskonałości, a to jest stan duszy wysoki i rozkoszny, rodzaj ekstazy, która aż za gardło chwyta i łzy z oczu wyciska".
Jeśli utyskiwania, narzekania, skargi dają się słyszeć rzadziej, niżby się można było spodziewać, to dlatego, że wielu pisarzy nie zwierzało się nigdy, czasem tylko nie opanowane słowo zdradzało sekrety ich udręki. Byli zbyt dumni albo wstydliwi, albo z innych powodów narzucali sobie dyskrecję. W epokach, kiedy poetę obowiązywało natchnienie, ukrywano raczej swą pracę. Lecz z temperamentu tych milczków, z biegu ich życia, z rodzaju twórczości, z rękopisów, brulionów, papierów pośmiertnych można sobie odtworzyć burze pod powierzchnią ich powściągliwości i spokoju.

Oczywiście, szamotanie się, codzienna walka, oszołomienie godzinami pracy nie jest żadną regułą. I nie zawsze nawet pisarz bardzo płodny jest galernikiem pióra. Podobno Herbert Spencer nigdy nie pracował więcej niż dwie godziny dziennie. Arnold Bennet wyznaczał sobie równie szczupłą miarę czasu i nigdy jej nie przekraczał: wstawał choćby w połowie zdania. George Sand pisała regularnie do jedenastej wieczór i jeśli o pół do jedenastej skończyła powieść, brała świeżą kartkę i zaczynała nową. Pisała więc swoje powieści tak, jak się ceruje pończochy. Łatwo sobie wyobrazić, jak na to patrzył Musset, gdy go już miłość przestała zaślepiać - Musset, który uciekał na widok pióra, gnany lękiem i nienawiścią...
Dyscyplina pracy była zawsze błogosławieństwem pisarzy. Ileż sił oszczędza się przez stałe godziny biurka! Obojętne, czy jest to wczesnym rankiem, jak u Pawła Yalery, który wstawał o czwartej, albo jak Lamartine o piątej, czy po południu, czy wieczorem, czy choćby w nocy, tak ulubionej przez wielu, których nerwy dopiero się wtedy odprężały. Błędem byłoby mniemać, że to nasze czasy oswoiły pisarzy z nocą Vigiliae doctae - nocne czuwania powtarzają się refrenem przy wszelkich żywotach twórczych. Arystoteles mógłby być patronem tych sów uczonych, a Platon, świeży jak rosa, duchem opiekuńczym pracowników dnia.

Buffon, Goethe, Walter Scott, Wiktor Hugo, Baudelaire, Flaubert zasiadali do pracy z punktualnością urzędników, a gdyby wymienić wszystkich, którzy mieli ten sam zwyczaj, w takim rejestrze znalazłaby się większość sławnych nazwisk. Lecz prawie nikt od tego nie zaczynał. Dyscyplina pracy narasta w pisarzu powoli i utrwala się wraz z jego dojrzałością, kiedy już się przekona, że arcydzieła nie rodzą się ze szczęśliwego trafu, ale z cierpliwości i uporu. Każdy znakomity utwór stoi na końcu długiego łańcucha pokonanych trudności.
Co robić jednak, gdy w oznaczonej godzinie żadna myśl nie przychodzi, gdy nie ma ani sił, ani chęci do pracy? ,,Siedzieć" -odpowiada Maeterlinck, który niezmiennie odsiadywał swoje trzy godziny ranne, choćby tylko z fajką w zębach. ,,A ja -mógłby powiedzieć Gautier - siadam, biorę kartę papieru i rzucam na nią zdanie. Jestem pewny swoich zdań: każde spadnie jak kot na cztery łapy, a inne pójdą za nim". Są szczególne temperamenty pisarskie, krewkie i euforyczne, z których strumień słów wypływa wartko i radośnie. Niestety i u nich owo wesele twórcze bywa zachmurzone, gdy na chłodno odczytują swój rękopis, a gdy i wtedy ich nie opuszcza, trzeba w końcu dobrą sławą zapłacić za swoją łatwość.
Nie należy sobie również wyobrażać, że ci punktualni przestrzegają swoich godzin jak urzędnik, który spojrzawszy na zegarek zamyka okienko i ani nie słucha tych, ca się jeszcze dobijają, ani nie myśli więcej o sprawach, schowanych do biurka razem z bibułą i ochronnymi rękawami. Nie ma pory, w której najbardziej lekkomyślny pisarz nie przyjąłby swoich klientów: słów, obrazów, postaci. I nie ma mowy, by się oderwał od pracy, gdy ona się pomyślnie rozwija albo gdy pozostaje do zwalczenia przeszkoda, przed którą umknąć byłoby tchórzostwem. Wstaje i znowu wraca, odkłada inne zajęcia, zamyka się w domu, szuka samotnej drogi, gasi światło i znów je zapala, nie śpi, budzi się w nocy, wstaje przed świtem - gotów pogmatwać cały swój nieskazitelny porządek, do którego nazajutrz powróci, gdy już minie rozterka.

Może być tak, może być inaczej - nie ma się o co spierać. Było i jest tyle metod pracy, ilu pisarzy, nie znajdzie się dwóch całkowicie podobnych, chyba wśród przeciętniaków, ale rzecz jedynie ważna to sama praca, wysiłek twórczy, rzecz, o której czytelnik prawie nie myśli, biorąc książkę do ręki. Co gorsza nie myśli o tym wielu młodych, przeznaczających siebie do zawodu pisarskiego: wydaje im się ono uplecione z samych róż i błękitnych chwil. Rozczarowanie, jakie ich spotyka, prowadzi albo do wykolejenia, jeśli hula w nich pustka, albo do przyjęcia róż razem z kolcami.

Młody Maupassant podpatrzył raz Flauberta przy pracy i ten widok był dlań wstrząsającą nauką. Widział jego twarz czerwoną od gwałtownego napływu krwi i chmurny wzrok biegnący po napisanej karcie: zdawało się, że to skupione spojrzę nie przetrząsa słowa i zdania z czujnością myśliwego na posterunku, że zatrzymuje się nad każdą literą, jakby badał jej kształt, jej fizjonomię. A potem widział, jak ręka sięga po pióro i zaczyna pisać bardzo powoli. Flaubert co chwila się zatrzymywał, skreślał, dopisywał, znów kreślił, znów wtrącał słowa u góry, z boku, w poprzek. Sapał jak drwal. Policzki nabrzmiały, żyły wystąpiły na skroni, szyja była wzdęta, czuło się w całym ciele naprężone mięśnie: stary lew toczył rozpaczliwą walkę z myślą i słowem.”




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz