piątek, 12 sierpnia 2011

Colm Toibin MISTRZ

Wszystko zależało od premierowego przedstawienia. Wyobraził sobie każdy jego szczegół oprócz tego, co sam będzie w tym czasie robił. Za kulisami przeszkadzałby aktorom; na widowni zaś byłby zbyt wzburzony, zbyt podatny na to, by nadmiernie przejąć się lub uradować każdym jękiem, westchnieniem, każdą ciszą. Pomyślał, że powinien może zaszyć się w pubie Cap and Bells niedaleko teatru i Edmund Gosse, któremu ufał, mógłby wymknąć się po drugim akcie i zdać mu relację. Ale dwa dni przed premierą uznał ten plan za absurdalny.
Musiał czymś się zająć. Nie mógł z nikim zjeść kolacji, ponieważ wszystkich znajomych zaprosił na premierę i większość zaproszenie przyjęła. Mógł odbyć podróż do jakiegoś pobliskiego miasta, zwiedzić je a potem wrócić wieczornym pociągiem, żeby zdążyć na końcowe oklaski. Wiedział jednak, że nie zdoła przestać myśleć o tym, co go czeka. Żałował, że nie jest w trakcie pracy nad jakąś powieścią, którą musi skończyć dopiero wiosną, gdy zacznie się ukazywać w odcinkach. Wolał tworzyć po cichu w swoim pokoju, do którego przez okno sączy się smętne, szare światło londyńskiej zimy o poranku. Tęsknił za samotnością i przyjemną świadomością, że jego życie zależy nie od opinii tłumu, lecz od pozostania sobą.
Ustalił wreszcie po długich wahaniach i rozmowach z Gosse'em i Alexandrem, że wybierze się do teatru Haymarket na nową sztukę Oscara Wilde'a. Czuł, że tylko w ten sposób między ósmą trzydzieści a dziesiąta czterdzieści pięć narzuci sobie spokój. Potem będzie mógł wrócić do St James's Theatre przybędzie w magicznej chwili, gdy sztuka się skończy lub właśnie będzie się kończyła.
Oto, pomyślał, przygotowując się do tego wieczoru, jak funkcjonuje prawdziwy świat, co do którego jedynie snuł domysły. Oto, jak zarabia się pieniądze, jak zdobywa się reputację. Towarzyszy temu ryzyko i podniecenie, żołądek jest pusty, serce bije za szybko, wyobraźnia jest rozpalona możliwościami. Ile jeszcze czeka go w życiu takich dni? Jeśli ta sztuka, jego pierwsza, która - jak sądził - zdecyduje o jego losie, przyniesie mu triumf, kolejne premierowe wieczory powinny przebiec łagodniej, mniej gorączkowo. A mimo to, gdy czekał na dorożkę, nie przestawał myśleć, że wolałby zabierać się właśnie do pisania nowej powieści - wolał, żeby czekały na niego czyste, gotowe do zapisania stronice, wolał mieć przed sobą wolny wieczór i nic innego do roboty prócz pisania. Chęć wycofania się mocno w nim tkwiła, gdy wyruszył do teatru Haymarket. Cóż by teraz dał, żeby znaleźć się już w przyszłości za trzy i pół godziny, poznać rezultat, pławić się w pochwałach i pochlebstwach, albo zmierzyć się z najgorszym.
Gdy dorożka zdążała do teatru, ogarnął go nagle nieznany dotąd, dziwny, dojmujący smutek. To zbyt wiele, pomyślał, prosi o zbyt wiele. Starał się myśleć o scenografii, złocistym oświetleniu, kostiumach, o samej sztuce i o tych, którzy przyjęli jego zaproszenie, i czuł jedynie nadzieję i podniecenie. Dokonał wyboru i teraz ma to, czego chciał, nie powinien narzekać. Gdy pokazał Gosse'owi listę osób, które miały zasiąść na parterze i pierwszym balkonie, ten rzekł, że takiej plejady znakomitości ze świata arystokracji, literatury i nauki, jaka zbierze się w James's Theatre, nie widział jeszcze żaden londyński teatr.
Nad nimi zdaje się - zawahał się i uśmiechnął, wiedząc, że gdyby teraz pisał, przerwałby, próbując znaleźć najwłaściwszy ton - nad nimi znajdują się - jak to ująć? - ci, którzy zapłacili za bilety, prawdziwa publiczność, której akceptacja i aplauz będą się liczyły bardziej niż akceptacja i aplauz przyjaciół. Ci - o mało nie wypowiedział tych słów na głos - którzy nie czytają moich książek, oto, jak ich poznamy. Na świecie - uśmiechnął się, gdy następne zdanie przyszło mu do głowy - jest ich całe mnóstwo. Im nie brakuje towarzystwa pokrewnych dusz. Miał nadzieję, że tego wieczoru staną po jego stronie.
Gdy tylko postawił stopę na chodniku przed Haymarket, natychmiast pozazdrościł Oscarowi Wilde'owi. Było coś beztroskiego w ludziach wchodzących do teatru, wyglądali, jakby szykowali się na szampańską zabawę. Miał wrażenie, że sam nigdy, w całym swoim życiu,, tak nie wyglądał, i nie wiedział, jak wytrzyma tyle czasu pośród ludzi, którzy wydawali się tak weseli, pogodni, radośni, tak ogólnie rozweseleni. Nie widział ani jednej twarzy, ani jednej pary, czy grupki, nikogo, kto wyglądałby na osobę, której mógłby się spodobać ,Guy Donville, ci ludzie wyszli z domów, żeby obejrzeć szczęśliwe zakończenie. Skrzywił się teraz, wspominając spory z Alexandrem na temat niezbyt szczęśliwego finału Guya Donville'a.
Pożałował, że nie zażyczył sobie miejsca na końcu rzędu. W przeznaczonym dlań fotelu był zewsząd otoczony, a gdy podniosła się kurtyna i publiczność zaczęła się śmiać z kwestii, które w jego mniemaniu były prymitywne i niezręczne, poczuł się osaczony. Nie roześmiał się ani razu; żaden fragment nie wydał mu się prawdziwy. Każdą linijkę tekstu, każdą scenę odgrywano tak, jak gdyby błazenada była wyższym przejawem prawdy. Nie przegapiono żadnej okazji, by z trywialności uczynić cnotę; banalne, płytkie i gładkie kwestie pobudzały publiczność do donośnego, rubasznego śmiechu.
Jeśli Mąż idealny był sztuką kiepską i wulgarną, najwyraźniej nikt nie podzielał jego opinii i gdy przyszedł czas na pierwszą przerwę, poczuł nadzwyczaj silną chęć ucieczki stamtąd. Prawda była zaś taka, że nie miał dokąd uciec. Pocieszał się jedynie tym, że nie jest to premierowe przedstawienie, na widowni nie ma nikogo z towarzystwa, kogo mógł rozpoznać i kto mógł rozpoznać jego. A najbardziej pocieszający był fakt, że nigdzie nie widać było samego Oscara Wilde'a, hałaśliwego, postawnego i na wskroś irlandzkiego Wilde'a, ani nikogo z jego świty.
Zastanawiał się, co sam by uczynił z taką historią. Tekst, kwestia po kwestii, był kpiną z pisarstwa, próbą wywołania prymitywnego śmiechu, prymitywnych reakcji. Przesłanie o skorumpowaniu klasy rządowej było płytkie, fabuła posuwała się do przodu nieudolnie, sztuka była kiepsko skonstruowana. Pomyślał, że wszyscy natychmiast o niej zapomną, a on zapamięta ją wyłącznie z powodu mąk, jakie w jej trakcie wycierpiał, czystego, niezmąconego napięcia nerwowego na myśl o własnej sztuce odgrywanej nieopodal. Jego sztuka traktowała o rezygnacji, a ci ludzie nie wyrzekli się niczego. Na koniec, gdy wywołano aktorów do kolejnych ukłonów, ich rozpromienione i zadowolone twarze nie zdradzały żadnej chęci poprawy.
Gdy przecinał St James's Square, by poznać swój los, odniósł wrażenie, że niepodważalny sukces tego, co właśnie obejrzał, stanowi straszliwą przepowiednię katastrofy Guya Domville'a, zatrzymał się więc na środku placu, sparaliżowany okropieństwem tej ewentualności - bał się ruszyć i dowiedzieć czegoś więcej.
Później, w ciągu kolejnych lat, docierały do niego strzępy informacji o tym, co się wówczas wydarzyło. Nigdy nie poznał całej prawdy, dowiedział się natomiast, że przepaść dzieląca zaproszoną publiczność od widzów nad nimi, którzy zapłacili za bilety, była tak ogromna jak otchłań pomiędzy nim a publicznością na sztuce Oscara Wilde'a. Publiczność z biletami zaczęła podobno się wiercić, szurać, pokasływać i szeptać jeszcze przed zakończeniem pierwszego aktu. W drugim akcie widzowie zareagowali śmiechem, gdy pani Sakerowa pojawiła się w okazałym i wystawnym kostiumie z epoki. I gdy już raz zaczęli się śmiać, zasmakowali w swym impertynenckim zachowaniu. Nie trzeba było długo czekać, by śmiechy zmieniły się w szyderstwa.
Dowiedział się później, i to dużo później, co się stało, gdy Alexander wypowiedział ostatnią kwestię: Jestem ostatni, mój panie, z Domville'ów. Ktoś za galerii krzyknął głośno: I całe, cholera, szczęście! Ryczeli ze śmiechu, a kiedy kurtyna wreszcie opadła, zaczęli gwizdać i miotać obelgi, podczas gdy widzowie z parteru i pierwszego balkonu klaskali entuzjastycznie.
Tego wieczoru wszedł do teatru wejściem dla aktorów i natknął się na inspicjenta, który zapewnił go, że wszystko poszło dobrze, a sztuka się spodobała. Było coś w sposobie, w jaki o tym mówił, co sprawiło, że Henry zapragnął dowiedzieć się czegoś więcej, poznać skalę i rozmiar swojego sukcesu, ale w tym momencie rozległ się pierwszy aplauz i Henry zaczął nasłuchiwać, biorąc gwizdy, za wyraz entuzjazmu. Dostrzegł Alexandra, zauważył, jak sztywno i poważnie schodził ze sceny, a potem odczekał chwilę przed wyjściem do ukłonu. Przeszedł bliżej sceny pewien, że Alexander i pozostali aktorzy triumfują. Wciąż sądził, że gwizdy i okrzyki są oznaką szczególnego uznania dla paru członków obsady, a wśród nich z pewnością dla Alexandra.
Stał i nasłuchiwał, wystarczająco blisko sceny, by Alexander, schodząc za kulisy po ukłonach, mógł go zauważyć. Później powiedziano mu, że ze strony jego przyjaciół na widowni rozległy się dzikie okrzyki Autor! Autor!, nie dość jednak dzikie, by mógł je usłyszeć. Usłyszał je natomiast Alexander, tak przynajmniej później twierdził, ponieważ przechwyciwszy spojrzenie autora, podszedł do niego z uroczystym, zastygłym wyrazem twarzy, wziął go za rękę i wyprowadził powoli, acz stanowczo na scenę.
Oto stanął przed tłumem, który wyobrażał sobie podczas długich godzin prób. Wyobrażał sobie, że będą skupieni i skłonni do wzruszeń, wyobrażał sobie, że będą nieruchomi i poważni. Nie był przygotowany na ten chaos gwizdów i gorączkowych oklasków. Przez chwilę próbował to wszystko ogarnąć i skonsternowany ukłonił się. I kiedy podnosił głowę, zdał sobie sprawę, z czym ma do czynienia. Na parterze i na galerii część widowni, która zapłaciła za bilety, syczała i gwizdała. Rozejrzał się i ujrzał szyderstwo oraz pogardę. Zaproszona publiczność pozostała na swoich miejscach vi wciąż klaskała, lecz jej aplauz zagłuszało crescendo głośnych, brutalnych oznak niezadowolenia ze strony tych, którzy nie czytali jego książek.
Najgorsze nastąpiło teraz - kiedy nie wiedział, co czynić, kiedy nie potrafił zapanować nad własną mimiką, powstrzymać wyrazu przerażenia na twarzy. Dostrzegł teraz przyjaciół - Sargebta, Gosse'a, Philipa Burne - Jonesa - wciąż mężnie oklaskujących, nadaremnie wobec wrzasków gawiedzi. Na coś takiego nie był zupełnie przygotowany. Powoli oddalił się ze sceny. Nie słuchał przemowy Alexandra próbującego uspokoić publiczność. Miał żal do niego za wyprowadzenie go na scenę, miał żal do publiczności za wygwizdanie go, ale przede wszystkim miał żal do samego siebie za to, że się tam znalazł. Nie miał teraz wyboru - musiał opuścić teatr wyjściem dla aktorów. Tak bardzo marzył o chwilach triumfu, kiedy wmiesza się w tłum zaproszonych gości zadowolony, że tylu starych przyjaciół było świadkiem jego teatralnego sukcesu. Teraz odejdzie do domu ze spuszczoną głową jak człowiek, który popełnił przestępstwo i grozi mu zatrzymanie przez policję. Czekał w mroku za kulisami, żeby nie natknąć się na aktorów. Nie chciał też jeszcze wychodzić z teatru, nie wiedział bowiem, kogo spotka na ulicy. Ani on, ani oni nie wiedzieliby, co powiedzieć, tak wielką, tak publiczną była jego klęska. Dla jego przyjaciół wieczór ten wpisywał się do księgi tematów tabu, choć tak bardzo się starał, aby jego nazwisko nigdy nie pojawiło się na jej stronicach. Po pewnym czasie zrozumiał jednak, że nie może zdradzić swoich wykonawców. Nie może ulec temu strasznemu pragnieniu, by zaszyć się gdzieś w ciemności, uciec w noc i spacerować, jak gdyby niczego nie napisał i był nikim. Musiał do nich pójść i im podziękować; musiał zażądać, aby planowany po triumfie sztuki poczęstunek jednak się odbył. Stał w półmroku i zbierał siły, sposobił się, gotów stłumić wszelkie swoje odruchy i potrzeby. Zacisnął dłonie w pięści i wyszedł po to, by się uśmiechać, kłaniać i wyobrażać sobie, że ów wieczór w całej jego krasie zawdzięczają wyłącznie talentom aktorów wspaniałej tradycji londyńskiej sceny.








[fragment powieści osnutej na biografii Henry'ego Jamesa]
Przekład Jerzy Kozłowski


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz