(…) Pan Bóg troszczy się jedynie o losy książąt, pozostawiając książętom troskę o losy ich ludów.(…)
- Stop! – przerwał mu dekabrysta. – A czy nie można nie pic? Wziąć się w garść – i nie pić? Na przykład tajny radca Goethe nie pil wcale.
- Wcale? Nie pil? – czarnowasy aż wstał i włożył beret. – Nie może być!
- Właśnie że może. Potrafił wziąć się w garść. I nie pił ani kropelki ...
- Ma pan na myśli Johanna von Goethe?
- Tak. Mam na myśli Johanna von Goethe, który nie pil ani kropelki.
- Dziwne … A gdyby Friedrich Schiller zaproponował mu kielich szampana?
- Wszystko jedno. Nie wypiłby. Wziąłby się w garść, powiedział: nie pije ani kropli. I by nie pił.
Czarnowąsy przygarbił się i posmutniał. Na oczach wszystkich załamał się jego system. Harmonijny system utkany z żarliwej i efektownej przesady. "Pomóż mu, Jerofiejew – szepnąłem do siebie. – Pomóż człowiekowi. Zasuń jakąś alegorię albo co ..."
- Tak wiec powiada pan, ze tajny radca Goethe nie pił ani kropli? – Zwróciłem się do dekabrysty. – A czy pan wie, dlaczego nie pił? Co go zmuszało do niepicia? Wszystkie szlachetne umysły piły, a on nie? Dlaczego? My na przykład jedziemy teraz do Pietuszek i dlaczego pociąg staje wszędzie oprócz Jesina. A czemu by nie miał stanąć w Jesinie? Ale nie, przeskoczyliśmy do zatrzymania. A dlaczego, że w Jesinie nie ma pasażerów; wszyscy wsiadają w Chrapunowie albo we Friaziewie. Tak. Idą z samego Jesina do samego Chrapunowa albo do samego Friaziewa i tam wsiadają. Bo pociąg i tak przelatuje przez Jesino bez zatrzymania. Tak samo postępował stary dureń Johann von Goethe. Myśli pan, ze nie miał ochoty wypić? Oczywiście, że miał. Więc żeby uniknąć obsuwu, zmuszał do picia wszystkich swoich bohaterów. Weźmy na przykład "Fausta". Kto tam nie pije? Wszyscy pija. Faust pije i odzyskuje młodość, Siebel pije i atakuje Fausta, Mefistofeles nic innego nie robi, tylko pije, częstuje burszów i śpiewa im "Pchle". Spyta pan, po co to było tajnemu radcy Goethemu potrzebne? Odpowiem: a dlaczego zmusił Wertera, żeby strzelił sobie w łeb? Dlatego że – są świadectwa – sam był bliski samobójstwa, wiec, żeby przezwyciężyć pokusę, zmusił Wertera, by ten to zrobił zamiast niego. Rozumie pan? Pozostał przy życiu, ale jakby popełnił samobójstwo, i był zupełnie usatysfakcjonowany. To jest nawet gorsze od pospolitego samobójstwa, bo więcej w tym tchórzostwa, egoizmu i niskich pobudek ...
Wiec ten pański tajny radca tak samo pil, jak do siebie strzelał. Mefistofeles wypijał – a jemu, staremu kundlowi, było przyjemnie. Faust sobie golnął – a ten stary żłób juz był wlany.
(…)
"No to lu!"
FRAGMENT POEMATU JEROFIEJEWA "MOSKWA - PIETUSZKI"
sobota, 27 sierpnia 2011
środa, 24 sierpnia 2011
"Alchemia słowa" Jan Parandowski ( fragment -2 )
Czynną nieśmiertelność posiada dzieło literackie dopóty, dopóki jest zdolne przemieniać się w umysłach nowych pokoleń. Przygody dzieł literackich wśród wieków są niezliczone i niezwykłe. Gdy żyją tak długo jak "Iliada", "Eneida", ,,Boska komedia", przeobrażają się, nabierają wciąż nowych znaczeń. Któż odgadnie, jaką "Iliadę" znali ludzie z generacji Homera? Te same dźwięki, te same słowa, te same wiersze w każdym stuleciu dawały inne wizje, zawsze jednak podobne, dopóki żył duch antyku razem z bogami, resztkami dawnych obyczajów, cieniem dawnych pojęć. Od średniowiecza Homer to się oddalał, to zbliżał, raz rósł, raz malał, przez cały wiek XIX był przedmiotem wiwisekcji filologów, w naszych czasach znów zmartwychwstał. Chodził w ludowym stroju jak lirnik wioskowy i wrócił do zamków i pałaców jako dworski poeta.
Comparetti w swoim ,,Virgilio nel medio evo" stworzył jakby romans fantastyczny przedstawiając wędrówkę rzymskiego poety wśród wierzeń, zabobonów i przesądów średniowiecznych. Autor czwartej eklogi był i zwiastunem Zbawiciela, śpiewano po kościołach: Maro vates gentJlium Da Christo testimonium, był magiem, czarownikiem, tajemniczym mędrcem, wsławionym wynalazkami, na jakie do dziś ludzkość czeka na próżno, Dante w nim znalazł przewodnika po piekle i czyśćcu. Otrząśnięty z legend, wrócił po Renesansie do prostej i uczciwej sławy poety, w końcu wszystkich zaćmił. Upadł wraz z klasykami w wielkiej zawierusze romantycznej i przez długi czas przeżywał gorzki chleb giermka w świecie Homera. Owidiusz zaś stał się Polakiem. Wystarczyła wzmianka w paru wierszach, że się nauczył po sarmacku, a już nasi łatwowierni przodkowie nadali mu indyge-nat. Niezgrabne fałszerstwo archeologiczne miało dowieść, że został pochowany w Polsce, i utrzymywało się tak długo, że jeszcze poważni uczeni, Wiszniewski, Bielowski, nie chcieli go
się wyrzec.
Zachwyt i obojętność, miłość i nienawiść we wszystkich odcieniach towarzyszą dziełom literackim w ich życiu. Każda zmiana w pojęciach religijnych, w ustrojach politycznych, w doktrynach społecznych, w obyczajach, w modzie zmienia zarazem jakby sam kształt dzieł i narzuca im nową treść. Ileż rzeczy wpisano w tekst "Hamleta"! A czyż i jego autor, w swej wędrówce przez stulecia, nie stracił nawet nazwiska? Kiedyś nowy Comparetti zestawi metamorfozy Szekspira, wcale nie mniej burzliwe od Wergilego. Jeśli mnie pamięć nie myli, Macaulay napisał szkic o losach pośmiertnych Machiavella, gdzie jedną z nazw diabła w języku angielskim wywodzi z jego imienia.
Niespodziankami jest usłana droga, którą dzieło odbywa wśród czytelników. Nigdy ci sami nie towarzyszą mu we wszystkich epokach. Nawet rzadko się zdarza, by znajdowało uznanie we wszystkich warstwach społeczeństwa w swojej własnej epoce, jak Walter Scott, czytany z równą sympatią przez Goethego i przez nieokrzesanych fermerów szkockich, albo "Trylogia", nad którą łzy ocierał i hrabia Tarnowski, i chłop z jego posiadłości. Zazwyczaj dzieło zatrzymuje się w jednej warstwie i dopiero później wędruje do innych. "Robinson Crusoe" najpierw zachwycał spokojnych mieszczuchów, potem stał się własnością dzieci. Pieśni ludowe, jak o Kosowym Polu czy Kalewala, emigrują spod strzech, gdzie ginie o nich pamięć, i przechodzą do
elity. Lecz i elita się /mienia. Średniowieczne eposy rycerskie były prxexnacxone dla eiity dworskiej, dla wojowniczej i wykwintnej szwalerii, dziś natomiast nie wykraczają prawie poza elitę uczonych i pisarzy- Gdyby nie szkoła, ten los spotkałby wszystkich klasyków.
Ma ich każda literatura i każdy szanujący się pisarz żywi nadzieje, że kiedyś zostanie do nich zaliczony. Bardzo to różno rodne towarzystwo. Obok bezspornych geniuszów znajdą się taro i szumni krasomówcy powtarzający oklepanki, i ci, co piszą stylem potoczystym lub obrazowym, i eleganci słowa, nawet afektowani manierzyści. Pamiętam, jak na pewnym zebraniu żachnął się nieszczerze Marinetti, gdy go Kaden nazwał klasykiem futuryzmu. Niewiele potrzeba, by w prxyszłości stało się to faktem. Klasyków konsekruje zwyczaj, służą im nie przewietrzane sądy, najbardziej zaś szkoła. Poczciwy Livius Andronicus ze swoją "Odyseją" zdołał się utrzymać w szkole rzymskiej przez pareset lat i jego saturniny odbijały się jeszcze na skórze młodego Horacego. Nasze wydawnictwa nie znają wprost granic w hojnym obdarzaniu nazwą klasyka najdziwniejszych autorów - ma się wrażenie, że w ich pojęciu każdy zmarły pisarz zasługuje na to miano, które wygląda na księgarską wersję "świętej pamięci".
Szkoła zabezpieczyła nieśmiertelność albo bardzo długi żywot wielu pisarzom w każdym kraju, a ze starożytnych, zwłaszcxa łacińskich, uczyniła bożyszcza. Lata szkolne, osłonecznione wspomnieniami pierwszej młodości, wnoszą szczególny sentyment do książek, które wtajemniczyły nas w literaturę, zostaje na nich jakby pył wiosny życia i uważa się za świętokradztwo, jeśli ktoś lekceważeniem narusza tę odziedziczoną hierarchię wartości.
Nie trzeba się jednak łudzić: to wierne przywiązanie najczęściej obejmuje tylko nazwiska autorów, widniejące na pomnikach i rogach ulic, a w pamięci nierzadko z.najduje się tylko same tytuły ich dzieł. Książki najbardziej czczone nie należą do najbardziej poczytnych. Znany jest epigram Lessinga:
Wer wird nichl einen Klopstock loben?
Doch wird ihn jeder Icsen? - jVein.
Wir wollen wenigcr crhoben
Und flc/ssjfgcr gelesen scin.
Ba, niemałe żądanie. Literatura powszechna jest pełna Klop-stocków, szacownych zabytków, których cześć przechodzi z pokolenia na pokolenie, podtrzymywana rozprawami doktorskimi i wyjątkami w wypisach szkolnych z dodatkiem treściwej biografii. Jest to nieśmiertelność w dozie aptec/nej, podawana w pigułkach i preparatach i mająca odżywiać tzw. ogólne wykształcenie. Ta spetryfikowana sława dotknęła ogromną liczbę pisarzy, niegdyś żywych, płomiennych. Stoją dziś w pejzażu literatury jak wygasłe wulkany.
Często sobie myślę, z jakim zdumieniem oglądaliby swoją sławę niektórzy z dawnych wieków. Pani de Sevigne najpierw by się przekonała, co za głupstwo puściła w świat, mówiąc pewnego dnia, że ,,Racine przeminie tak samo jak kawa", następnie byłaby może troszkę zgorszona, że jej listy krążą w tylu wydaniach, w końcu jednak przystałaby na stanowisko wśród klasyków prozy francuskiej. Jeszcze bardziej zdumiony byłby Jan Chryzostom Pasek widząc swe pamiętniki w takich zaszczytach, a jego pobratymiec angielski, Samuel Pepys, uznałby za jedno z większych dziwactw świata tę bibliotekę wydań, komentarzy, studiów i przekładów, która urosła nad jego szyfrowanymi notatkami. Petrarka i Boccaccio patrzyliby ze smutkiem, jak zwiędły i zbutwiały ich pisma łacińskie, którym poświęcili najlepsze siły w ciągu długich dni i nocy, a uskrzydliły ich wspomnienie tylko sonety i powiastki, pisane w pogardzanym ,,języku wulgarnym". Voltaire natomiast mógłby się szczycić swoją przenikliwością widząc, jak z jego olbrzymiej produkcji wybrano parę lżejszych tomików - zawsze mówił, że ,,do nieśmiertelności idzie się z małym bagażem".
To aż nadto prawdziwe. Każde pokolenie ma tyle do czytania rzeczy współczesnych, najbliżej je obchodzących, że od kultu przodków stara się opędzić niewielkim kosztem: z dawnych wybiera najchętniej małe utwory, a z zabobonnym strachem
omija wielotomowe. Któż dziś ma odwagę zanurzyć się w pełne wydanie Walter Scotta? To samo grozi wielkim cyklom powieściowym naszych czasów, a może i samej powieści. Od stu lat utrzymuje się ona u szczytu literatury pięknej z uszczerbkiem innych gatunków, lecz można sobie doskonale wyobrazić, że kiedyś spadnie do rzędu wzgardzonych błahostek. Wtedy zgaśnie sława wielkich powieściopisarzy, dziwić się będą ludzie, że zakładano muzea halzakowskie i wydawano leksykony do Prousta.
Horacy przepowiadał sobie sławę, dopóki trwać będzie Rzym, co może dlań znaczyło - do końca świata. Po nim często odzywały się podobne głosy, zdawałoby się jednak, że z biegiem czasu, gdy tysiącletnie doświadczenie nauczyło literaturę skromności, nikt się już nie ośmieli sięgać w zbyt odległą przyszłość. Lecz Ibsen wpadał w srogi gniew, jeśli się ktoś wyrwał z uwaga o znikomości sławy literackiej - jemu nawet dziesięć tysięcy lat było za mało. Goncourt znacznie go w tym przewyższył. Nie mógł znieść myśli, którą rozpowszechniał Flammarion, że ziemia kiedyś ostygnie i że ta bryła lodu nosić będzie po głuchym wszechświecie jego książki, zasypane śniegiem. Nie wierząc w nieśmiertelność duszy, nie chciał być ograbiony z nieśmiertelności literackiej. Nie marzył o jakichś czterech tysiącach lat, które są dobre dla Homera, ani o dwustu wiekach, przy których się Ibsen trochę uspokajał - po cóż za tak marną cenę wyrzekał się życia? Lepiej było pić, kochać i próżnować, zamiast kwasić swoje dni nieustanną pracą.
Goncourt nie miał tu ostatniego słowa. Znaleźlibyśmy je o parę wieków wcześniej u włoskich humanistów Quattrocenta, którzy umieli cierpieć tak jak mężowie zazdrośni o przeszłość żon. "Człowiek - mówi jeden z nich - stara się przetrwać w ustach ludzkich na całą przyszłość. Cierpi, że nie może być sławiony przez całą przeszłość, we wszystkich krajach, u zwierząt..." To nie śmieszne, to głęboko ludzkie: człowiek musi wierzyć, że pracuje nad czymś wiecznym.
W dniach upojenia świeżo założonym cesarstwem indyjskim Carlyle rzucił swoim rodakom pytanie: "Anglicy, co byście oddali - cesarstwo indyjskie czy Szekspira? Co byście woleli - nie mieć nigdy cesarstwa indyjskiego czy nigdy nie mieć Szekspira? Urzędowe osoby odpowiedziałyby w swoim języku, a my w naszym mówimy: nie możemy się obejść bez Szekspira. Cesarstwo indyjskie minie któregoś dnia, ale on nie minie, będzie trwał zawsze". Anglia nie ma już cesarstwa indyjskiego. Był to więc głos wyższego realizmu w ocenie wartości, niż mogą się nań zdobyć "urzędowe osoby". Królestwo Szekspira nie tylko trwa, ale się rozszerza. Objęło ono takie kraje, o których najśmielszy imperialista nie marzy.
Było wielu takich jak on wodzów, królów, zdobywców. Homer był jedynym panującym, który miał poddanych we wszystkich niezależnych i skłóconych państewkach greckich, był królem Hellady, gdy nikt inny nie potrafił z niej stworzyć wspólnej ojczyzny. Dante zjednoczył Włochy w swoim dziele i języku na sześćset lat przed zjednoczeniem politycznym. Nasi wielcy romantycy stwprzyli Polskę, której nie było na mapie. Słowa pisarzy wiązały szczepy i plemiona, wyzwalały narody, walczyły o sprawiedliwość, kruszyły kajdany, Byron był natchnieniem greckiego powstania. Reforma zdziczałych systemów szkolnych, poprawa bytu pariasów fabrycznych i szwaczek, zniesienie niewolnictwa było dziełem Dickensa, pani Browning i Beecher Stówę. Rousseau przygotował rewolucję francuską. Przez swoich wielkich pisarzy naród rosyjski szedł ku wolności. Filozofia i etyka w historii Savitri czy Nala i Damayanti, tak samo jak w Mahabharacie, weszła w tkanki duszy indyjskiej. Mądrość Konfucjusza, wyrażona w jego maksymach z doskonałością najwłaściwszych środków pisarskich, kształtowała obyczaj, moralność, postawę życiową Chińczyka przez półtrzecia tysiąca lat. Słowo jest potęgą. Utrwalone w piśmie, zdobywa nie dającą się obliczyć ani przewidzieć władzę nad myślą i wyobraźnią ludzi, panuje nad czasem i przestrzenią. Tylko myśl pochwycona w sieć liter żyje, działa, tworzy. Wszystko inne roznosi wiatr. Każdy postęp w rozwoju umysłu ludzkiego, wszystkie jego zdobycze narodziły się kiedyś wśród tych wątłych badylków, wschodzących na karcie papieru. Krople atramentu biegną w żyłach kultury. Zły to pisarz, który o tym nie pamięta - zły, jeśli życie swego dzieła mierzy przelotną chwilą - zły, jeśli sądzi, że chwila nie nakłada tych samych obowiązków i tej samej odpowiedzialności co stulecie. Kto nie pracuje nad swym dziełem, widząc je aere perennius, kto się sam rozbraja przekonaniem o znikomości tworów ludzkich, nie powinien brać pióra do ręki, ponieważ jest siewca plew.
Comparetti w swoim ,,Virgilio nel medio evo" stworzył jakby romans fantastyczny przedstawiając wędrówkę rzymskiego poety wśród wierzeń, zabobonów i przesądów średniowiecznych. Autor czwartej eklogi był i zwiastunem Zbawiciela, śpiewano po kościołach: Maro vates gentJlium Da Christo testimonium, był magiem, czarownikiem, tajemniczym mędrcem, wsławionym wynalazkami, na jakie do dziś ludzkość czeka na próżno, Dante w nim znalazł przewodnika po piekle i czyśćcu. Otrząśnięty z legend, wrócił po Renesansie do prostej i uczciwej sławy poety, w końcu wszystkich zaćmił. Upadł wraz z klasykami w wielkiej zawierusze romantycznej i przez długi czas przeżywał gorzki chleb giermka w świecie Homera. Owidiusz zaś stał się Polakiem. Wystarczyła wzmianka w paru wierszach, że się nauczył po sarmacku, a już nasi łatwowierni przodkowie nadali mu indyge-nat. Niezgrabne fałszerstwo archeologiczne miało dowieść, że został pochowany w Polsce, i utrzymywało się tak długo, że jeszcze poważni uczeni, Wiszniewski, Bielowski, nie chcieli go
się wyrzec.
Zachwyt i obojętność, miłość i nienawiść we wszystkich odcieniach towarzyszą dziełom literackim w ich życiu. Każda zmiana w pojęciach religijnych, w ustrojach politycznych, w doktrynach społecznych, w obyczajach, w modzie zmienia zarazem jakby sam kształt dzieł i narzuca im nową treść. Ileż rzeczy wpisano w tekst "Hamleta"! A czyż i jego autor, w swej wędrówce przez stulecia, nie stracił nawet nazwiska? Kiedyś nowy Comparetti zestawi metamorfozy Szekspira, wcale nie mniej burzliwe od Wergilego. Jeśli mnie pamięć nie myli, Macaulay napisał szkic o losach pośmiertnych Machiavella, gdzie jedną z nazw diabła w języku angielskim wywodzi z jego imienia.
Niespodziankami jest usłana droga, którą dzieło odbywa wśród czytelników. Nigdy ci sami nie towarzyszą mu we wszystkich epokach. Nawet rzadko się zdarza, by znajdowało uznanie we wszystkich warstwach społeczeństwa w swojej własnej epoce, jak Walter Scott, czytany z równą sympatią przez Goethego i przez nieokrzesanych fermerów szkockich, albo "Trylogia", nad którą łzy ocierał i hrabia Tarnowski, i chłop z jego posiadłości. Zazwyczaj dzieło zatrzymuje się w jednej warstwie i dopiero później wędruje do innych. "Robinson Crusoe" najpierw zachwycał spokojnych mieszczuchów, potem stał się własnością dzieci. Pieśni ludowe, jak o Kosowym Polu czy Kalewala, emigrują spod strzech, gdzie ginie o nich pamięć, i przechodzą do
elity. Lecz i elita się /mienia. Średniowieczne eposy rycerskie były prxexnacxone dla eiity dworskiej, dla wojowniczej i wykwintnej szwalerii, dziś natomiast nie wykraczają prawie poza elitę uczonych i pisarzy- Gdyby nie szkoła, ten los spotkałby wszystkich klasyków.
Ma ich każda literatura i każdy szanujący się pisarz żywi nadzieje, że kiedyś zostanie do nich zaliczony. Bardzo to różno rodne towarzystwo. Obok bezspornych geniuszów znajdą się taro i szumni krasomówcy powtarzający oklepanki, i ci, co piszą stylem potoczystym lub obrazowym, i eleganci słowa, nawet afektowani manierzyści. Pamiętam, jak na pewnym zebraniu żachnął się nieszczerze Marinetti, gdy go Kaden nazwał klasykiem futuryzmu. Niewiele potrzeba, by w prxyszłości stało się to faktem. Klasyków konsekruje zwyczaj, służą im nie przewietrzane sądy, najbardziej zaś szkoła. Poczciwy Livius Andronicus ze swoją "Odyseją" zdołał się utrzymać w szkole rzymskiej przez pareset lat i jego saturniny odbijały się jeszcze na skórze młodego Horacego. Nasze wydawnictwa nie znają wprost granic w hojnym obdarzaniu nazwą klasyka najdziwniejszych autorów - ma się wrażenie, że w ich pojęciu każdy zmarły pisarz zasługuje na to miano, które wygląda na księgarską wersję "świętej pamięci".
Szkoła zabezpieczyła nieśmiertelność albo bardzo długi żywot wielu pisarzom w każdym kraju, a ze starożytnych, zwłaszcxa łacińskich, uczyniła bożyszcza. Lata szkolne, osłonecznione wspomnieniami pierwszej młodości, wnoszą szczególny sentyment do książek, które wtajemniczyły nas w literaturę, zostaje na nich jakby pył wiosny życia i uważa się za świętokradztwo, jeśli ktoś lekceważeniem narusza tę odziedziczoną hierarchię wartości.
Nie trzeba się jednak łudzić: to wierne przywiązanie najczęściej obejmuje tylko nazwiska autorów, widniejące na pomnikach i rogach ulic, a w pamięci nierzadko z.najduje się tylko same tytuły ich dzieł. Książki najbardziej czczone nie należą do najbardziej poczytnych. Znany jest epigram Lessinga:
Wer wird nichl einen Klopstock loben?
Doch wird ihn jeder Icsen? - jVein.
Wir wollen wenigcr crhoben
Und flc/ssjfgcr gelesen scin.
Ba, niemałe żądanie. Literatura powszechna jest pełna Klop-stocków, szacownych zabytków, których cześć przechodzi z pokolenia na pokolenie, podtrzymywana rozprawami doktorskimi i wyjątkami w wypisach szkolnych z dodatkiem treściwej biografii. Jest to nieśmiertelność w dozie aptec/nej, podawana w pigułkach i preparatach i mająca odżywiać tzw. ogólne wykształcenie. Ta spetryfikowana sława dotknęła ogromną liczbę pisarzy, niegdyś żywych, płomiennych. Stoją dziś w pejzażu literatury jak wygasłe wulkany.
Często sobie myślę, z jakim zdumieniem oglądaliby swoją sławę niektórzy z dawnych wieków. Pani de Sevigne najpierw by się przekonała, co za głupstwo puściła w świat, mówiąc pewnego dnia, że ,,Racine przeminie tak samo jak kawa", następnie byłaby może troszkę zgorszona, że jej listy krążą w tylu wydaniach, w końcu jednak przystałaby na stanowisko wśród klasyków prozy francuskiej. Jeszcze bardziej zdumiony byłby Jan Chryzostom Pasek widząc swe pamiętniki w takich zaszczytach, a jego pobratymiec angielski, Samuel Pepys, uznałby za jedno z większych dziwactw świata tę bibliotekę wydań, komentarzy, studiów i przekładów, która urosła nad jego szyfrowanymi notatkami. Petrarka i Boccaccio patrzyliby ze smutkiem, jak zwiędły i zbutwiały ich pisma łacińskie, którym poświęcili najlepsze siły w ciągu długich dni i nocy, a uskrzydliły ich wspomnienie tylko sonety i powiastki, pisane w pogardzanym ,,języku wulgarnym". Voltaire natomiast mógłby się szczycić swoją przenikliwością widząc, jak z jego olbrzymiej produkcji wybrano parę lżejszych tomików - zawsze mówił, że ,,do nieśmiertelności idzie się z małym bagażem".
To aż nadto prawdziwe. Każde pokolenie ma tyle do czytania rzeczy współczesnych, najbliżej je obchodzących, że od kultu przodków stara się opędzić niewielkim kosztem: z dawnych wybiera najchętniej małe utwory, a z zabobonnym strachem
omija wielotomowe. Któż dziś ma odwagę zanurzyć się w pełne wydanie Walter Scotta? To samo grozi wielkim cyklom powieściowym naszych czasów, a może i samej powieści. Od stu lat utrzymuje się ona u szczytu literatury pięknej z uszczerbkiem innych gatunków, lecz można sobie doskonale wyobrazić, że kiedyś spadnie do rzędu wzgardzonych błahostek. Wtedy zgaśnie sława wielkich powieściopisarzy, dziwić się będą ludzie, że zakładano muzea halzakowskie i wydawano leksykony do Prousta.
Horacy przepowiadał sobie sławę, dopóki trwać będzie Rzym, co może dlań znaczyło - do końca świata. Po nim często odzywały się podobne głosy, zdawałoby się jednak, że z biegiem czasu, gdy tysiącletnie doświadczenie nauczyło literaturę skromności, nikt się już nie ośmieli sięgać w zbyt odległą przyszłość. Lecz Ibsen wpadał w srogi gniew, jeśli się ktoś wyrwał z uwaga o znikomości sławy literackiej - jemu nawet dziesięć tysięcy lat było za mało. Goncourt znacznie go w tym przewyższył. Nie mógł znieść myśli, którą rozpowszechniał Flammarion, że ziemia kiedyś ostygnie i że ta bryła lodu nosić będzie po głuchym wszechświecie jego książki, zasypane śniegiem. Nie wierząc w nieśmiertelność duszy, nie chciał być ograbiony z nieśmiertelności literackiej. Nie marzył o jakichś czterech tysiącach lat, które są dobre dla Homera, ani o dwustu wiekach, przy których się Ibsen trochę uspokajał - po cóż za tak marną cenę wyrzekał się życia? Lepiej było pić, kochać i próżnować, zamiast kwasić swoje dni nieustanną pracą.
Goncourt nie miał tu ostatniego słowa. Znaleźlibyśmy je o parę wieków wcześniej u włoskich humanistów Quattrocenta, którzy umieli cierpieć tak jak mężowie zazdrośni o przeszłość żon. "Człowiek - mówi jeden z nich - stara się przetrwać w ustach ludzkich na całą przyszłość. Cierpi, że nie może być sławiony przez całą przeszłość, we wszystkich krajach, u zwierząt..." To nie śmieszne, to głęboko ludzkie: człowiek musi wierzyć, że pracuje nad czymś wiecznym.
W dniach upojenia świeżo założonym cesarstwem indyjskim Carlyle rzucił swoim rodakom pytanie: "Anglicy, co byście oddali - cesarstwo indyjskie czy Szekspira? Co byście woleli - nie mieć nigdy cesarstwa indyjskiego czy nigdy nie mieć Szekspira? Urzędowe osoby odpowiedziałyby w swoim języku, a my w naszym mówimy: nie możemy się obejść bez Szekspira. Cesarstwo indyjskie minie któregoś dnia, ale on nie minie, będzie trwał zawsze". Anglia nie ma już cesarstwa indyjskiego. Był to więc głos wyższego realizmu w ocenie wartości, niż mogą się nań zdobyć "urzędowe osoby". Królestwo Szekspira nie tylko trwa, ale się rozszerza. Objęło ono takie kraje, o których najśmielszy imperialista nie marzy.
Było wielu takich jak on wodzów, królów, zdobywców. Homer był jedynym panującym, który miał poddanych we wszystkich niezależnych i skłóconych państewkach greckich, był królem Hellady, gdy nikt inny nie potrafił z niej stworzyć wspólnej ojczyzny. Dante zjednoczył Włochy w swoim dziele i języku na sześćset lat przed zjednoczeniem politycznym. Nasi wielcy romantycy stwprzyli Polskę, której nie było na mapie. Słowa pisarzy wiązały szczepy i plemiona, wyzwalały narody, walczyły o sprawiedliwość, kruszyły kajdany, Byron był natchnieniem greckiego powstania. Reforma zdziczałych systemów szkolnych, poprawa bytu pariasów fabrycznych i szwaczek, zniesienie niewolnictwa było dziełem Dickensa, pani Browning i Beecher Stówę. Rousseau przygotował rewolucję francuską. Przez swoich wielkich pisarzy naród rosyjski szedł ku wolności. Filozofia i etyka w historii Savitri czy Nala i Damayanti, tak samo jak w Mahabharacie, weszła w tkanki duszy indyjskiej. Mądrość Konfucjusza, wyrażona w jego maksymach z doskonałością najwłaściwszych środków pisarskich, kształtowała obyczaj, moralność, postawę życiową Chińczyka przez półtrzecia tysiąca lat. Słowo jest potęgą. Utrwalone w piśmie, zdobywa nie dającą się obliczyć ani przewidzieć władzę nad myślą i wyobraźnią ludzi, panuje nad czasem i przestrzenią. Tylko myśl pochwycona w sieć liter żyje, działa, tworzy. Wszystko inne roznosi wiatr. Każdy postęp w rozwoju umysłu ludzkiego, wszystkie jego zdobycze narodziły się kiedyś wśród tych wątłych badylków, wschodzących na karcie papieru. Krople atramentu biegną w żyłach kultury. Zły to pisarz, który o tym nie pamięta - zły, jeśli życie swego dzieła mierzy przelotną chwilą - zły, jeśli sądzi, że chwila nie nakłada tych samych obowiązków i tej samej odpowiedzialności co stulecie. Kto nie pracuje nad swym dziełem, widząc je aere perennius, kto się sam rozbraja przekonaniem o znikomości tworów ludzkich, nie powinien brać pióra do ręki, ponieważ jest siewca plew.
wtorek, 23 sierpnia 2011
Jean Paul Sartre -" Mdłości" [fragment}
OSTATKI
Chłostałem Maurice Barresa. Było nas trzech żołnierzy i jeden z nas miał otwór pośrodku twarzy, Maurice Barres zbliżył się i powiedział: "W porządku", i wręczył każdemu bukiecik fiołków. "Nie wiem, gdzie je włożyć", powiedział żołnierz z przedziurawioną głową. Wtedy Maurice Barres powiedział. "Trzeba je włożyć w otwór, który masz w głowie."
Żołnierz odpowiedział: "W dupę ci je włożę." I odwróciliśmy Maurice Barresa i zdjęliśmy z niego portki.
Pod portkami miał czerwoną kardynalską sutannę. Podnieśliśmy sutannę, a Maurice Barres zaczął krzyczeć: "Uwaga, mam spodnie podpięte na stopach". Ale wychłostaliśmy go aż do krwi i na jego tyłku narysowaliśmy płatkami fiołków głowę Deroulede'a.
Od pewnego czasu zbyt często przypominam sobie sny.
Muszę się zresztą bardzo rzucać, bo co ranka znajduję kołdrę na podłodze. Dzisiaj są ostatki, ale w Bouyille nie oznacza to nic wielkiego. W całym mieście jest zaledwie ze sto osób, które będą się przebierać.
Kiedy schodziłem na dół, właścicielka zawołała mnie.
"Jest list dla pana."
List: ostatni list, jaki otrzymałem, był od kustosza biblioteki w Rouen w maju zeszłego roku. Właścicielka wchodzi ze mną do biura; podaje mi długą żółtą, pękatą kopertę: to Anny napisała do mnie. Już pięć lat nie miałem od niej żadnych wiadomości. List był adresowany do mojego dawnego mieszkania w Paryżu, stempel jest z pierwszego lutego.
Wychodzę; trzymam kopertę między palcami, nie śmiem jej otworzyć; Anny nie zmieniła swojego papieru listowego, ciekawe, czy kupuje go nadal w małej papeterii na Piccadilly. Myślę, że zachowała również swoje uczesanie, długie, ciężkie, jasne włosy, których nie chciała obcinać.
Musi cierpliwie walczyć przed lustrem, aby ocalić swoją twarz: nie jest to ani kokieteria, ani strach przed starzeniem się; Anny pragnie pozostać taka, jaka jest, właśnie taka, jaka jest. Być może to właśnie w niej lubiłem, ową ogromną i surową wierność w stosunku do najmniejszych rysów swojego obrazu.
Adres napisany zdecydowanym pismem, fioletowym atramentem (nie zmieniła także atramentu), litery jeszcze trochę błyszczą.
"Pan Antoine Roquentin." Tak bardzo lubię czytać swoje nazwisko na tych kopertach. Przez mgłę odnalazłem jeden z tych uśmiechów, odgadłem jej oczy, jej pochyloną głowę: przychodziła, kiedy siedziałem, i stawała przede mną z uśmiechem. Górowała nade mną całą postacią, chwytała mnie za ramiona i wyciągnąwszy ręce potrząsała mną.
Koperta jest ciężka, musi zawierać co najmniej sześć stron. Kulfony mojej dawnej dozorczyni zachodzą na to piękne pismo:
"Hotel "Printania" - Bouyille".
Te małe litery nie błyszczą.
Kiedy otwieram list rozczarowanie odmładza mnie o sześć lat:
"Nie pojmuję, co robi Anny, żeby tak wypychać koperty, nie ma przecież nic w środku." To zdanie powiedziałem sto razy na wiosnę 1924 roku, walcząc jak dzisiaj, aby wyjąć z podszewki kawałek kratkowanego papieru. Podszewka jest czymś zupełnie wspaniałym, w kolorze ciemnozielonym ze złotymi gwiazdami; całkiem jak ciężki, krochmalony materiał. Ona sama stanowi trzy czwarte ciężaru koperty.
Anny napisała ołówkiem:
"Będę za kilka dni w Paryżu. Przyjdź zobaczyć się ze mną w hotelu "Espagne" 20 lutego. Proszę cię (dorzuciła "proszę cię" ponad linijką i połączyła z "przyjdź" ciekawą spiralą). Muszę cię zobaczyć. Anny."
W Meknes, w Tangerze, kiedy wracałem wieczorem, znajdowałem czasem kartkę na łóżku: "Chcę cię zaraz zobaczyć." Biegłem, Anny otwierała ze zdziwioną miną, z uniesionymi brwiami: nie miała mi już nic do powiedzenia; a nawet trochę pretensji, że przyszedłem. Pojadę; może nie będzie mnie chciała widzieć. Lub powiedzą mi w recepcji hotelowwej: "Nie ma u nas nikogo o takim nazwisku." Myślę, że tego by nie zrobiła. Może tylko napisać mi za tydzień, że zmieniła zamiar i że zobaczymy się innym razem.
Ludzie są w pracy. Zapowiadają się ostatki bez wyrazu. Ulica des Mutiles pachnie silnie wilgotnym drzewem, jak zawsze, kiedy ma padać. Nie lubię tych dziwnych dni: w kinach wyświetlają poranki, dzieci nie idą do szkoły.
Na ulicach panuje nieokreślony nastrój świąteczny narzucający się bez przerwy, ale kiedy się nad nim zastanowić, ginie.
Na pewno zobaczę znów Anny, ale nie mogę powiedzieć, że myśl o tym czyni mnie szczególnie radosnym. Od kiedy otrzymałem jej list, nie mogę się na nic zdobyć. Na szczęście jest już południe; nie jestem głodny, ale zjem coś dla zabicia czasu. Wchodzę do Camille'a na ulicy des Horlo gers.
Jest to prawdziwa nocna knajpa; podają tam kapustę z kiełbaskami i kassulet przez całą noc. Ludzie przychodzą tu na kolację po wyjściu z teatru; policjanci przysyłają tutaj podróżnych przyjeżdżających w nocy i pragnących coś zjeść. Osiem marmurowych stolików. Wzdłuż ścian skórzane kanapki. Dwa lustra wyjedzone rudymi plamami. Szyby dwu okien i drzwi są z matowego szkła. Kontuar znajduje się we wnęce. Na stronie jest także jeszcze jeden pokój. Nigdy w nim nie byłem; służy dla par.
"Proszę omlet z szynką." Kelnerka, ogromna dziewczyna o czerwonych policzkach, nie może powstrzymać się od śmiechu, kiedy mówi do mężczyzny.
"Sama nie mogę. Może zje pan omlet z ziemniakami?
Szynka jest zamknięta: tylko szef ją kroi." Zamawiam kassulet. Właściciel nazywa się Camille i jest bardzo surowy.
Kelnerka odchodzi. Jestem sam w tym starym ciemnym pomieszczeniu. W portfelu mam list od Anny. Fałszywy wstyd nie pozwala mi go przeczytać ponownie. Usiłuję przypomnieć sobie zdania jedno po drugim.
"Drogi Antoine." Uśmiecham się. Co to, to nie, Anny na pewno nie napisała "drogi Antoine".
Przed sześciu laty - właśnie zdecydowaliśmy wspólnie, żeby się rozstać - postanowiłem wyjechać do Tokio. Napisałem do niej kilka słów. Nie mogłem jej już nazywać "kochanie". Zacząłem zupełnie niewinnie "droga Anny".
"Podziwiam twój styl, odpisała mi, ale nigdy nie byłam i nie jestem twoją drogą Anny. I ty, uwierz mi, nie jesteś dla mnie drogim Antoine.
Jeśli nie wiesz, jak mnie nazywać, nie pisz nic, tak będzie lepiej."
Sięgam po list do portfela. Nie napisała "drogi Antoine".
U dołu listu nie ma także formuły grzecznościowej: "Muszę cię zobaczyć. Anny." Niczego, co mogłoby mi określić jej uczucia. Nie mogę mieć o to żalu: rozpoznaję jej miłość do rzeczy doskonałych. Chciała zawsze realizować "chwile doskonałe". Jeśli dany moment do tego się nie nadawał, nic już jej nie interesowało, życie znikało z jej oczu, wlokła się leniwie, z miną dużej dziewczynki w niewdzięcznym wieku. Lub zgoła szukała powodów do kłótni ze mną:
"Wycierasz nos jak mieszczuch, dostojnie, i odkaszlujesz z zadowoleniem do chusteczki." Należało nie odpowiadać, należało czekać: nagle, na jakiś znak, który mi się wymykał, wstrząsała się, jej piękne roz marzone rysy stawały się ostre i rozpoczynała swoją mrówczą pracę. Roztaczała wokół siebie władczą i urokliwą magię; nuciła przez zęby patrząc na wszystkie strony, potem prostowała się z uśmiechem, podchodziła, potrząsała mnie za ramiona i przez kilka chwil zdawała się dawać rozkazy otaczającym ja przedmiotom.
Tłumaczyła mi cicho i pospiesznie, czego ode mnie oczekuje..
"Posłuchaj, stać cię na wysiłek, prawda? Byłeś taki głupi ostatnim razem. Widzisz, jaka piękna mogłaby być ta chwila? Spójrz na niebo. spójrz, jaki jest kolor słońca na dywanie. A ja przecież włożyłam zieloną suknię i nie jestem blada. Odsuń się, usiądź w cieniu:
Jestem umalowana, wiesz, co masz robić? No proszę! Ale jesteś głupi! Mów do mnie! Czułem, że powodzenie przedsięwzięcia leży w moich rękach: chwila posiadała niejasne znaczenie, które należało wycieniować i udoskonalić; należało czynić pewne gesty i wypowiedzieć pewne słowa; uginałem się pod ciężarem odpowiedzialności, rozszerzałem oczy i nie widziałem nic, szamotałem się pośród rytuałów, które Anny wymyślała w danej chwili i rozdzierałem je swoimi wielkimi rękami jak siatki pajęcze. W podobnych chwilach nienawidziła mnie.
Spotkam się z nią, to pewne. Podziwiam ją i kocham jeszcze z całego serca. Chciałbym, żeby ktoś inny miał Więcej szczęścia i był zręczniejszy w grze doskonałych chwil.
"Twoje przeklęte włosy psują wszystko" - mówiła.
- Co można zrobić z rudym mężczyzną?
Uśmiechała się. Najpierw uciekły mi z pamięci jej oczy, potem jej smukłe ciało. Zachowałem, jak mogłem najdłużej, jej uśmiech, a potem, przed trzema laty, straciłem go również. I nagle, przed chwilą, gdy brałem list z ręki właścicielki hotelu, uśmiech powrócił; zdawało mi się, że widzę uśmiechającą się Anny. Jeszcze próbuję go przywołać: pragnę odczuwać całą czułość, jaką mam dla Anny. to właśnie ta czułość, tutaj, blisko, chce się narodzić. Ale uśmiech już nie powraca: koniec. Zostaję pusty i oschły. Wszedł jakiś mężczyzna, kuląc się z chłodu.
"Dzień dobry państwu." Siada, nie zdejmując zielonkawego palta. Zaciera długie dłonie, jedną o drugą, splatając palce.
"Co ma być dla pana?" Drgnął i spojrzał niespokojnie.
"Co? Proszę mi dać Byrrh z wodą." Kelnerka ani drgnie. Jej twarz w lustrze wygląda jak uśpiona. Oczywiście oczy ma otwarte, ale są to tylko szparki. Taka już jest, nie spieszy się jej z obsługiwaniem gości, zawsze przez chwilę duma nad zamówieniami. Na pewno myśli o butelce, którą zaraz weźmie zza kontuaru, o białej etykietce z czerwonymi literami, o gęstym czarnym syropie, który będzie nalewać: to trochę tak jakby piła sama.
Wsuwam list Anny do portfela: nic więcej z tego nie wyczytam; nie mogę dojść aż do kobiety, która wzięła go do rąk, złożyła, wsunęła do koperty. Czy można o kimś myśleć tylko jako o przeszłości? Kiedy kochaliśmy się, nie pozwalaliśmy, żeby najmniejsze mgnienie, najlżejsza z naszych trosk oderwała się od nas i pozostała w tyle. Dźwięki. Zapachy, odcienie światła, nawet myśli, których sobie nie przekazaliśmy - zabieraliśmy wszystko i wszystko pozostawało żywe: nie przestaliśmy rozkoszować się i cierpieć w teraźniejszości. Ani jednego wspomnienia; miłość nieubłagana i gorąca, bez cienia, bez odwrotu, nieuchronna. Trzy lata jednocześnie obecne. Dlatego właśnie rozstaliśmy się: nie mieliśmy dosyć siły, żeby znieść ten ciężar.
A później, kiedy Anny odeszła ode mnie, trzy lata, jak nie podzielna całość, za jednym zamachem zapadły się w przeszłość. I nawet nie cierpiałem, czułem się pusty. Potem czas zaczął znów upływać i pustka się powiększyła. A później w Sajgonie, kiedy postanowiłem powrócić do Francji, wszystko, co jeszcze trwało - obce twarze, place, bulwary wzdłuż wielkich rzek - wszystko się unicestwiło. I proszę, moja przeszłość jest teraz tylko wielką dziurą. Moja teraźniejszość: ta kelnerka w czarnej bluzce, która marzy przy kontuarze, ten człowieczek. Zdaje mi się, że cała wiedza o moim życiu pochodzi z książek. Pałac w Benares, taras króla Trędowatego, świątynie jawajskie z wielkimi popękanymi schodami, na mgnienie odbijały się w moich oczach, ale pozostały tam, na miejscu. Tramwaj przejeżdżający wieczorem przed hotelem "Printania" nie zabiera na szybach odbicia neonowego napisu; rozpala się na chwilę i oddala z ciemnymi szybami.
Ten człowiek nie przestaje na mnie patrzeć: to mnie męczy. Udaje ważniaka, jak na swój wzrost. Kelnerka decyduje się wreszcie go obsłużyć. Podnosi leniwie swoje wielkie czarne ramię, bierze butelkę i przynosi ją z kieliszkiem.
"Proszę bardzo.
- Nazywam się Achille" - mówi on tonem światowca.
Kelnerka nalewa nie odpowiadając; on szybko wyjmuje z nosa palec i kładzie obie ręce na płask na stole. Odrzucił głowę do tyłu, oczy mu błyszczą. Mówi zimnym głosem :
"Biedna dziewczyno." Kelnerka aż się wzdrygnęła i ja też: jest jakiś niewyrażalny nastrój, może zdziwienia, tak jakby to powiedział ktoś inny. Wszyscy troje jesteśmy zmieszani.
Gruba kelnerka pierwsza odzyskuje przytomność: nie ma wyobraźni. Mierzy pana Achille godnym spojrzeniem:
dobrze wie, że starczyłoby jej jednej ręki, żeby ruszyć go z miejsca i wyrzucić na ulicę.
"I dlaczegóż miałabym być biedną dziewczyną?" On waha się. Patrzy na nią zbity z tropu, a potem śmieje się. Twarz układa mu się w tysiąc zmarszczek, robi niezręczne ruchy dłonią w przegubie:
"Proszę, ubodło ją. Tak się to mówi: biedna dziewczyna. Nie miałem nic na myśli."
Ale ona odwraca się do niego plecami i odchodzi poza kontuar jest naprawdę obrażona. On jeszcze się śmieje:
"Ha, ha, ha! Wyrwało mi się, no proszę. Gniewamy się? Rozgniewała się" - mówi zwracając się jakby do mnie. Odwracam głowę. On unosi trochę kieliszek, ale nie myśli pić: mruży oczy z zadziwioną i onieśmieloną miną: można by powiedzieć, że chce sobie coś przypomnieć. Kelnerka usiadła przy kasie; bierze robótkę. Wszystko znowu ucichło: ale nie jest to już ta sama cisza. Oto i deszcz: uderza lekko w matowe szyby. Jeżeli są jeszcze na ulicy poprzebierane dzieci, rozmiękczy i zamaże im tekturowe maski. Kelnerka zapala lampy. Dopiero godzina druga, ale niebo jest zupełnie czarne, za ciemno już, żeby mogła szyć. Łagodne światło. Ludzie siedzą w domu, na pewno także pozapalali światło, wyglądają przez okna jaka pogoda. Dla nich... to co innego. Oni zestarzeli się inaczej. Żyją pośród tego, co odziedziczyli, pośród podarków, i każdy mebel jest dla nich wspomnieniem. Zegary ścienne, medale, portrety, muszle, przyciski, parawany, szale. Mają szafy pełne butelek, materiałów, starych ubrań, gazet; zachowali wszystko. Przeszłość to zbytek posiadacza.
Gdzie miałbym trzymać swoją przeszłość? Nie można jej włożyć do kieszeni; trzeba mieć dom, żeby ją tam ułożyć.
Ja posiadam tylko ciało, samotny człowiek ze swoim samotnym ciałem nie może zatrzymać wspomnień, przepływają przez niego. Nie powinien się żalić: pragnąłem tylko wolności.
Mały mężczyzna wierci się i wzdycha. Zwinął się w kłębek w swoim płaszczu, ale od czasu do czasu prostuje się i przybiera wyniosły wyraz twarzy. On także nie ma przeszłości. Gdyby się dobrze poszperało u kuzynów, którzy nie utrzymują z nim stosunków, znalazłoby się oczywiście fotografię przedstawiającą go na weselu z gęstym młodzieńczym wąsem, w sztywnym zagiętym kołnierzyku i w koszuli z gorsem. Po mnie chyba nawet tyle nie pozostało. Ale on znów na mnie patrzy. Teraz coś powie, sztywnieję jeszcze bardziej. To nie sympatia nas łączy. Jesteśmy podobni, ot co. Jest sam, tak jak ja, ale bardziej niż ja zagłębiony w samotność. Czeka pewnie na swoje Mdłości albo coś w tym rodzaju. Są więc już ludzie, którzy mnie rozpoznają, którzy myślą, przyjrzawszy mi się: "On jest podobny." Więc cóż? Czego chce? Musi wiedzieć, że nie możemy po sobie niczego wzajemnie oczekiwać. Rodziny są w swoich domach, otoczone wspomnieniami. A my tutaj, dwa wraki pozbawione wspomnień. Gdyby nagle wstał i zaczął do mnie mówić, skoczyłbym jak oparzony. Drzwi otwierają się z hałasem: to doktór Roge.
"Dzień dobry państwu." Wchodzi, nietowarzyski i podejrzliwy, chwiejąc się nieco na długich nogach, ledwo utrzymujących jego tułów. Widuję go często w niedzielę w barze Vezelize, ale on mnie nie zna. Jest zbudowany jak dawni trenerzy z Joinville- ramiona takie jak uda, sto dziesięć centymetrów obwodu w klatce piersiowej, i wszystko to nie może ustać.
"Jeanne, moja mała." Drepcze aż do wieszaka i wiesza na nim swój filcowy i szeroki kapelusz. Kelnerka zwinęła robótkę i podchodzi niespiesznie, sennie, aby wysupłać doktora z jego deszczowca.
"Co dla pana, doktorze?" Patrzy na nią poważnie. Jak na mój gust, ma piękną męską głowę. Zużytą, pooraną przez życie i namiętności.
Ale doktór zrozumiał życie, i zapanował nad namiętnościami.
"Sam nie wiem, co by tu wziąć" - mówi głębokim głosem.
Opuścił się na kanapkę naprzeciwko mnie; obciera czoło. Jak nie stoi na nogach, czuje się dobrze. Ma onieśmielające oczy, wielkie, czarne i władcze.
"Daj mi... daj mi, daj mi, daj mi... starego calvadosa, moje dziecko." Kelnerka nie rusza się i patrzy na tę ogromną pobrużdżoną twarz. Jest zadumana. Mały człowieczek podniósł głowę z wyzwolonym uśmiechem. I to jest prawda: ten kolos nas wyzwolił. Było tu coś okropnego, co miało nas ogarnąć. Oddycham mocno: teraz jesteśmy wśród ludzi.
"No, co z tym moim calvadosem?" Kelnerka wzdrygnęła się i odchodzi. On rozłożył potężne ramiona i szeroko ujął stolik. Pan Achille jest rozradowany; chciałby przyciągnąć uwagę doktora. Ale cóż z tego, że będzie majtał nogami i podskakiwał na kanapce, jest tak drobny, że go nie słychać.
Kelnerka przynosi calvados. Ruchem głowy pokazuje doktorowi sąsiada. Doktór Roge powoli obraca się cały. nie może ruszać szyją.
"Proszę, to ty, stary parchu - krzyczy - jeszcze żyjesz?" Zwraca się do kelnerki:
"Przyjmujecie go u siebie?" Patrzy na małego mężczyznę swoimi okrutnymi oczami.
Prosto skierowane spojrzenie, stawiające rzeczy na właściwym miejscu. Wyjaśnia:
"To stary bzik, po prostu." Nawet nie zadaje sobie trudu, żeby pokazać, że żartuje.
Wie, że stary bzik nie pogniewa się, że się uśmiechnie.
I rzeczywiście: tamten uśmiecha się pokornie. Stary bzik: odpręża się, czuje się chroniony przed samym sobą; dzisiaj nic mu się nie przydarzy. Ale proszę, ja też czuję się uspokojony. Stary bzik: więc to było to, tylko tyle.
Doktór śmieje się, rzuca mi zachęcające i porozumiewawcze spojrzenie: na pewno z powodu mojego wzrostu, mam także czystą koszulę - chce, żebym dołączył się do jego żartów.
Nie śmieję się, nie odpowiadam na jego zalecanki: wtedy nie przestając się śmiać, próbuje na mnie okropnego ognia swoich źrenic. Wpatrujemy się w siebie przez kilka sekund, mierzy mnie, jakby był krótkowidzem, klasyfikuje. W kategorii bzików? Czy opryszków?
Ale to przecież on odwraca głowę: małe spuszczenie z tonu wobec samotnego gościa, bez społecznego znaczenia, nie warto o tym mówić, pójdzie zaraz w niepamięć. Skręca papierosa, zapala go, a potem siedzi bez ruchu, utkwiwszy ciężko wzrok w jedno miejsce, jak starzec.
Piękne zmarszczki; ma wszystkie: krechy poziome na czole, kurze łapki, gorzkie fałdy z obu stron ust, nie licząc żółtych postronków zwisających pod brodą. Oto mężczyzna, który ma szczęście: nawet z daleka widać, że musiał cierpieć i że miał bogate życie. Zasługuje zresztą na swoją twarz, bo zawsze wiedział, jak zatrzymać i wykorzystać swoją przeszłość: po prostu wypchał ją, jako przekaz do świadczenia dla kobiet i młodych ludzi.
Pan Achille dawno chyba nie był już tak szczęśliwy.
Usta ma otwarte z podziwu; pije swój Byrrh małymi łyczkami, odymając policzki. No, no, doktór umiał się za niego wziąć! Doktór nie dałby się nabrać staremu bzikowi w przystępie ataku; dobra bura, kilka gwałtownych chłoszczących słów, tego właśnie trzeba. Doktór jest doświadczony. To doświadczenie zawodowe: lekarze, księża, urzędnicy i oficerowie znają się na człowieku tak, jakby go stworzyli.
Wstydzę się za pana Achille. Jesteśmy z tej samej beczki, powinniśmy trzymać razem przeciw nim. Ale on opuścił mnie, przeszedł na ich stronę: wierzy uczciwie w Doświadczenie. Nie w swoje ani w moje. W Doświadczenie doktora Roge. Przed chwilą pan Achille czuł się dziwakiem, miał wrażenie, że jest zupełnie sam; teraz wie już, że jest wielu, bardzo wielu jemu podobnych: doktór Roge natknął się na nich, mógłby opowiedzieć panu Achille historię każdego z nich, a także, jak się skończyła. Pan Achille jest jednym z przypadków, po prostu, i można łatwo sprowadzić go do kilku ogólnych pojęć.
Tak bardzo chciałbym mu powiedzieć, że go oszukują, że stał się igraszką ważniaków. Zawodowcy doświadczenia?
Spędzili życie w skostnieniu i półśnie, ożenili się pospiesznie, z niecierpliwości, i zrobili dzieci z przypadku. Spotykali innych ludzi w kawiarniach, na weselach, na pogrzebach. Od czasu do czasu, wzięci w obroty, szamotali się, nie rozumiejąc, co się z nimi dzieje. Wszystko, co działo się wokół nich, zaczęło się i skończyło poza polem ich widzenia; długie ciemne formy, wypadki, które przychodziły z daleka, otarły się o nich w pędzie i kiedy chcieli na nie spojrzeć, było już po wszystkim. A potem koło czterdziestki ochrzcili swoje małe upory i kilka przysłów mianem doświadczenia. Teraz zaczynają grać rolę automatów. Dwa su w otwór po lewej stronie i oto opowiadanka zapakowane w srebrny papierek; dwa su w prawy otwór i otrzymuje się cenne rady, przyklejające się do zębów jak mdłe karmelki. Ja także mógłbym na to konto zaprosić się do ludzi, a oni mówiliby między sobą, że wobec Przedwiecznego jestem wielkim podróżnikiem. Tak: muzułmanie siusiają kucając; akuszerki hinduskie używają zamiast ergotyny jako środka do tamowania krwi sproszkowanego minerału z krowim łajnem; na Borneo dziewczyna mająca okres spędza trzy dni i trzy noce na dachu swojego domu, w Wenecji widziałem pogrzeby w gondolach, Wielki Tydzień w Sewilli, a Pasję w Oberammergau. Oczywiście wszystko to jest tylko wątłą próbką mojej wiedzy. Mógłbym rozwalić się na krześle i rozpocząć rozbawiony.
"Czy zna pani Jihlava, droga pani? To małe ciekawe miasteczko na Morawach, gdzie przebywałem w 1924 roku..." A przewodniczący trybunału, który widział tyle przypadków, zabrałby głos na końcu mojego opowiadania:
"Jakie to prawdziwe, drogi panie, jakie ludzkie. Widziałem podobny przypadek na początku mojej kariery. To było w 1902 roku. Byłem zastęPcą sędziego w Limoges..." Tylko że za bardzo mnie w to wrabiano w młodości. Nie pochodziłem przecież z rodziny zawodowców. Ale istnieją też amatorzy. Są to sekretarze, urzędnicy, handlowcy, ci, którzy wysłuchują drugich w kawiarniach: koło czterdziestki czują się już nadęci doświadczeniem, którego nie mogą upłynnić na zewnątrz.
Na szczęście porobili dzieci i zmuszają je, żeby owo doświadczenie konsumowały na miejscu. Chcieliby nam wmówić, że ich przeszłość nie jest przegrana, że ich wspomnienia skondensowały się, miękko przekształcone w Mądrość. Wygodna przeszłość! Przeszłość kieszonkowa, mała złocona książeczka, wypełniona pięknymi maksymami. "Proszę mi wierzyć, mówię jak ktoś doświadczony, cała moja wiedza pochodzi z życia." Czy Życie wzięło na siebie myślenie za nich? Tłumaczą nowe przez stare - a dawne wytłumaczyli przez jeszcze dawniejsze wydarzenia, jak ci historycy, którzy robią z Lenina rosyjskiego Robespierre'a, a z Robespierre'a francuskiego Cromwella: a naprawdę nigdy niczego nie zrozumieli... Poza ich ważnością czuje się ponure lenistwo: widzą defilujące pozory, ziewają, myślą, że nie ma nic nowego pod słońcem.
"Stary bzik" - i doktór Roge pomyślał niejasno o innych starych bzikach, z których żadnego dokladnie nie pamięta.
Cokolwiek teraz uczyniłby pan Achille, nic nie mogłoby nas już zaskoczyć: przecież to stary bzik.
To nie jest stary bzik: on się boi. Ale dlaczego się boi?
Kiedy chce się zrozumieć jakąś rzecz, trzeba się umieścić naprzeciw niej, samemu, bez żadnej pomocy; cała przeszłość świata nie przydaje się tu na nic. A potem rzecz znika i to, co się zrozumiało, znika wraz z nią.
Myśli ogólne są bardziej obiecujące. A zresztą zawodowcy i nawet amatorzy kończą zawsze na tym, że mają rację.
Ich mądrość nakazuje robić jak najmniej hałasu, jak najmniej żyć, pozwolić, aby o nas zapomniano. Ich najlepsze historie opowiadają o nierozważnych, o oryginałach, którzy zostali ukarani. No bo tak: tak właśnie jest i nikt nie po wie, że jest inaczej. Może pan Achille nie ma zbyt czystego sumienia? Może mówi sobie, że nie doszłoby do tego, gdyby słuchał rad ojca, starszej siostry? Doktór ma prawo mówić: nie przegrał życia, umiał stać się pożytecznym.
Wznosi się, spokojny i potężny, ponad tym małym wrakiem; jak skała.
Doktór Roge dopił calvados. Układa swoje wielkie ciało, powieki opadają mu ciężko. Po raz pierwszy widzę jego twarz bez oczu: to jakby maska tekturowa, jak te, które dzisiaj sprzedają w sklepikach.
Policzki mają okropny różowy kolor... Nagle ukazuje mi się cała prawda: ten człowiek niedługo umrze. Na pewno wie o tym; wystarczyło, że przejrzał się w lustrze: codziennie upodabnia się coraz bardziej do swego przyszłego trupa. Oto czym jest ich doświadczenie, oto dlaczego mówiłem sobie tak często, że czuć je śmiercią: to ich ostateczna obrona. Doktór chciałby w to naprawdę uwierzyć, chciałby zakryć przed sobą niemożliwą do wytrzymania rzeczywistość: że jest sam, że nie ma spokojnego sumienia, że nie ma przeszłości, za to coraz bardziej kluchowata inteligencję, rozłażące się ciało.
Dlatego dobrze zbudował, dobrze urządził, dobrze wyścielił swój mały obłęd kompensacji: uważa, że idzie naprzód.
Czy ma dziury w pamięci, chwile zupełnej pustki w głowie? Bo jego sąd nie ma już młodzieńczej chyżości. Czy jeszcze rozumie, co czyta w książkach? Ale jest teraz tak daleko od książek. Nie może już uprawiać miłości? Ale robił to. Lepiej, że robił to kiedyś, niż gdyby miał to robić teraz: z oddalenia wydaje się sąd, porównuje i myśli. Jeśli zaś chodzi o to straszne oblicze trupa: żeby móc wytrzymać jego widok w zwierciadle, stara się uwierzyć, że zostały tam wyryte lekcje doświadczenia.
Doktór odwraca nieco głowę. Powieki unoszą się, patrzy na mnie oczami zaróżowionymi od snu. Uśmiecham się do niego. Chciałbym, żeby ten uśmiech ujawnił mu to wszystko, co on sam próbuje przed sobą ukryć. Gdyby mógł sobie powiedzieć: "Ale ten to wie, że zdechnę niedługo!" To by go obudziło. Ale powieki opadają mu znowu: zasypia. Wychodzę, zostawiam pana Achille, niech czuwa nad jego snem.
Deszcz ustał, powietrze jest łagodne, niebo powoli toczy piękne czarne widoki: nawet aż za dużo jak na oprawę doskonałej chwili; aby odbić te widoki, Anny utworzyłaby w naszych sercach małe ciemne kałuże. Ale ja nie umiem korzystać z okazji: idę zdając się na przypadek, pusty i spokojny, pod tym nie wykorzystanym niebem.
Chłostałem Maurice Barresa. Było nas trzech żołnierzy i jeden z nas miał otwór pośrodku twarzy, Maurice Barres zbliżył się i powiedział: "W porządku", i wręczył każdemu bukiecik fiołków. "Nie wiem, gdzie je włożyć", powiedział żołnierz z przedziurawioną głową. Wtedy Maurice Barres powiedział. "Trzeba je włożyć w otwór, który masz w głowie."
Żołnierz odpowiedział: "W dupę ci je włożę." I odwróciliśmy Maurice Barresa i zdjęliśmy z niego portki.
Pod portkami miał czerwoną kardynalską sutannę. Podnieśliśmy sutannę, a Maurice Barres zaczął krzyczeć: "Uwaga, mam spodnie podpięte na stopach". Ale wychłostaliśmy go aż do krwi i na jego tyłku narysowaliśmy płatkami fiołków głowę Deroulede'a.
Od pewnego czasu zbyt często przypominam sobie sny.
Muszę się zresztą bardzo rzucać, bo co ranka znajduję kołdrę na podłodze. Dzisiaj są ostatki, ale w Bouyille nie oznacza to nic wielkiego. W całym mieście jest zaledwie ze sto osób, które będą się przebierać.
Kiedy schodziłem na dół, właścicielka zawołała mnie.
"Jest list dla pana."
List: ostatni list, jaki otrzymałem, był od kustosza biblioteki w Rouen w maju zeszłego roku. Właścicielka wchodzi ze mną do biura; podaje mi długą żółtą, pękatą kopertę: to Anny napisała do mnie. Już pięć lat nie miałem od niej żadnych wiadomości. List był adresowany do mojego dawnego mieszkania w Paryżu, stempel jest z pierwszego lutego.
Wychodzę; trzymam kopertę między palcami, nie śmiem jej otworzyć; Anny nie zmieniła swojego papieru listowego, ciekawe, czy kupuje go nadal w małej papeterii na Piccadilly. Myślę, że zachowała również swoje uczesanie, długie, ciężkie, jasne włosy, których nie chciała obcinać.
Musi cierpliwie walczyć przed lustrem, aby ocalić swoją twarz: nie jest to ani kokieteria, ani strach przed starzeniem się; Anny pragnie pozostać taka, jaka jest, właśnie taka, jaka jest. Być może to właśnie w niej lubiłem, ową ogromną i surową wierność w stosunku do najmniejszych rysów swojego obrazu.
Adres napisany zdecydowanym pismem, fioletowym atramentem (nie zmieniła także atramentu), litery jeszcze trochę błyszczą.
"Pan Antoine Roquentin." Tak bardzo lubię czytać swoje nazwisko na tych kopertach. Przez mgłę odnalazłem jeden z tych uśmiechów, odgadłem jej oczy, jej pochyloną głowę: przychodziła, kiedy siedziałem, i stawała przede mną z uśmiechem. Górowała nade mną całą postacią, chwytała mnie za ramiona i wyciągnąwszy ręce potrząsała mną.
Koperta jest ciężka, musi zawierać co najmniej sześć stron. Kulfony mojej dawnej dozorczyni zachodzą na to piękne pismo:
"Hotel "Printania" - Bouyille".
Te małe litery nie błyszczą.
Kiedy otwieram list rozczarowanie odmładza mnie o sześć lat:
"Nie pojmuję, co robi Anny, żeby tak wypychać koperty, nie ma przecież nic w środku." To zdanie powiedziałem sto razy na wiosnę 1924 roku, walcząc jak dzisiaj, aby wyjąć z podszewki kawałek kratkowanego papieru. Podszewka jest czymś zupełnie wspaniałym, w kolorze ciemnozielonym ze złotymi gwiazdami; całkiem jak ciężki, krochmalony materiał. Ona sama stanowi trzy czwarte ciężaru koperty.
Anny napisała ołówkiem:
"Będę za kilka dni w Paryżu. Przyjdź zobaczyć się ze mną w hotelu "Espagne" 20 lutego. Proszę cię (dorzuciła "proszę cię" ponad linijką i połączyła z "przyjdź" ciekawą spiralą). Muszę cię zobaczyć. Anny."
W Meknes, w Tangerze, kiedy wracałem wieczorem, znajdowałem czasem kartkę na łóżku: "Chcę cię zaraz zobaczyć." Biegłem, Anny otwierała ze zdziwioną miną, z uniesionymi brwiami: nie miała mi już nic do powiedzenia; a nawet trochę pretensji, że przyszedłem. Pojadę; może nie będzie mnie chciała widzieć. Lub powiedzą mi w recepcji hotelowwej: "Nie ma u nas nikogo o takim nazwisku." Myślę, że tego by nie zrobiła. Może tylko napisać mi za tydzień, że zmieniła zamiar i że zobaczymy się innym razem.
Ludzie są w pracy. Zapowiadają się ostatki bez wyrazu. Ulica des Mutiles pachnie silnie wilgotnym drzewem, jak zawsze, kiedy ma padać. Nie lubię tych dziwnych dni: w kinach wyświetlają poranki, dzieci nie idą do szkoły.
Na ulicach panuje nieokreślony nastrój świąteczny narzucający się bez przerwy, ale kiedy się nad nim zastanowić, ginie.
Na pewno zobaczę znów Anny, ale nie mogę powiedzieć, że myśl o tym czyni mnie szczególnie radosnym. Od kiedy otrzymałem jej list, nie mogę się na nic zdobyć. Na szczęście jest już południe; nie jestem głodny, ale zjem coś dla zabicia czasu. Wchodzę do Camille'a na ulicy des Horlo gers.
Jest to prawdziwa nocna knajpa; podają tam kapustę z kiełbaskami i kassulet przez całą noc. Ludzie przychodzą tu na kolację po wyjściu z teatru; policjanci przysyłają tutaj podróżnych przyjeżdżających w nocy i pragnących coś zjeść. Osiem marmurowych stolików. Wzdłuż ścian skórzane kanapki. Dwa lustra wyjedzone rudymi plamami. Szyby dwu okien i drzwi są z matowego szkła. Kontuar znajduje się we wnęce. Na stronie jest także jeszcze jeden pokój. Nigdy w nim nie byłem; służy dla par.
"Proszę omlet z szynką." Kelnerka, ogromna dziewczyna o czerwonych policzkach, nie może powstrzymać się od śmiechu, kiedy mówi do mężczyzny.
"Sama nie mogę. Może zje pan omlet z ziemniakami?
Szynka jest zamknięta: tylko szef ją kroi." Zamawiam kassulet. Właściciel nazywa się Camille i jest bardzo surowy.
Kelnerka odchodzi. Jestem sam w tym starym ciemnym pomieszczeniu. W portfelu mam list od Anny. Fałszywy wstyd nie pozwala mi go przeczytać ponownie. Usiłuję przypomnieć sobie zdania jedno po drugim.
"Drogi Antoine." Uśmiecham się. Co to, to nie, Anny na pewno nie napisała "drogi Antoine".
Przed sześciu laty - właśnie zdecydowaliśmy wspólnie, żeby się rozstać - postanowiłem wyjechać do Tokio. Napisałem do niej kilka słów. Nie mogłem jej już nazywać "kochanie". Zacząłem zupełnie niewinnie "droga Anny".
"Podziwiam twój styl, odpisała mi, ale nigdy nie byłam i nie jestem twoją drogą Anny. I ty, uwierz mi, nie jesteś dla mnie drogim Antoine.
Jeśli nie wiesz, jak mnie nazywać, nie pisz nic, tak będzie lepiej."
Sięgam po list do portfela. Nie napisała "drogi Antoine".
U dołu listu nie ma także formuły grzecznościowej: "Muszę cię zobaczyć. Anny." Niczego, co mogłoby mi określić jej uczucia. Nie mogę mieć o to żalu: rozpoznaję jej miłość do rzeczy doskonałych. Chciała zawsze realizować "chwile doskonałe". Jeśli dany moment do tego się nie nadawał, nic już jej nie interesowało, życie znikało z jej oczu, wlokła się leniwie, z miną dużej dziewczynki w niewdzięcznym wieku. Lub zgoła szukała powodów do kłótni ze mną:
"Wycierasz nos jak mieszczuch, dostojnie, i odkaszlujesz z zadowoleniem do chusteczki." Należało nie odpowiadać, należało czekać: nagle, na jakiś znak, który mi się wymykał, wstrząsała się, jej piękne roz marzone rysy stawały się ostre i rozpoczynała swoją mrówczą pracę. Roztaczała wokół siebie władczą i urokliwą magię; nuciła przez zęby patrząc na wszystkie strony, potem prostowała się z uśmiechem, podchodziła, potrząsała mnie za ramiona i przez kilka chwil zdawała się dawać rozkazy otaczającym ja przedmiotom.
Tłumaczyła mi cicho i pospiesznie, czego ode mnie oczekuje..
"Posłuchaj, stać cię na wysiłek, prawda? Byłeś taki głupi ostatnim razem. Widzisz, jaka piękna mogłaby być ta chwila? Spójrz na niebo. spójrz, jaki jest kolor słońca na dywanie. A ja przecież włożyłam zieloną suknię i nie jestem blada. Odsuń się, usiądź w cieniu:
Jestem umalowana, wiesz, co masz robić? No proszę! Ale jesteś głupi! Mów do mnie! Czułem, że powodzenie przedsięwzięcia leży w moich rękach: chwila posiadała niejasne znaczenie, które należało wycieniować i udoskonalić; należało czynić pewne gesty i wypowiedzieć pewne słowa; uginałem się pod ciężarem odpowiedzialności, rozszerzałem oczy i nie widziałem nic, szamotałem się pośród rytuałów, które Anny wymyślała w danej chwili i rozdzierałem je swoimi wielkimi rękami jak siatki pajęcze. W podobnych chwilach nienawidziła mnie.
Spotkam się z nią, to pewne. Podziwiam ją i kocham jeszcze z całego serca. Chciałbym, żeby ktoś inny miał Więcej szczęścia i był zręczniejszy w grze doskonałych chwil.
"Twoje przeklęte włosy psują wszystko" - mówiła.
- Co można zrobić z rudym mężczyzną?
Uśmiechała się. Najpierw uciekły mi z pamięci jej oczy, potem jej smukłe ciało. Zachowałem, jak mogłem najdłużej, jej uśmiech, a potem, przed trzema laty, straciłem go również. I nagle, przed chwilą, gdy brałem list z ręki właścicielki hotelu, uśmiech powrócił; zdawało mi się, że widzę uśmiechającą się Anny. Jeszcze próbuję go przywołać: pragnę odczuwać całą czułość, jaką mam dla Anny. to właśnie ta czułość, tutaj, blisko, chce się narodzić. Ale uśmiech już nie powraca: koniec. Zostaję pusty i oschły. Wszedł jakiś mężczyzna, kuląc się z chłodu.
"Dzień dobry państwu." Siada, nie zdejmując zielonkawego palta. Zaciera długie dłonie, jedną o drugą, splatając palce.
"Co ma być dla pana?" Drgnął i spojrzał niespokojnie.
"Co? Proszę mi dać Byrrh z wodą." Kelnerka ani drgnie. Jej twarz w lustrze wygląda jak uśpiona. Oczywiście oczy ma otwarte, ale są to tylko szparki. Taka już jest, nie spieszy się jej z obsługiwaniem gości, zawsze przez chwilę duma nad zamówieniami. Na pewno myśli o butelce, którą zaraz weźmie zza kontuaru, o białej etykietce z czerwonymi literami, o gęstym czarnym syropie, który będzie nalewać: to trochę tak jakby piła sama.
Wsuwam list Anny do portfela: nic więcej z tego nie wyczytam; nie mogę dojść aż do kobiety, która wzięła go do rąk, złożyła, wsunęła do koperty. Czy można o kimś myśleć tylko jako o przeszłości? Kiedy kochaliśmy się, nie pozwalaliśmy, żeby najmniejsze mgnienie, najlżejsza z naszych trosk oderwała się od nas i pozostała w tyle. Dźwięki. Zapachy, odcienie światła, nawet myśli, których sobie nie przekazaliśmy - zabieraliśmy wszystko i wszystko pozostawało żywe: nie przestaliśmy rozkoszować się i cierpieć w teraźniejszości. Ani jednego wspomnienia; miłość nieubłagana i gorąca, bez cienia, bez odwrotu, nieuchronna. Trzy lata jednocześnie obecne. Dlatego właśnie rozstaliśmy się: nie mieliśmy dosyć siły, żeby znieść ten ciężar.
A później, kiedy Anny odeszła ode mnie, trzy lata, jak nie podzielna całość, za jednym zamachem zapadły się w przeszłość. I nawet nie cierpiałem, czułem się pusty. Potem czas zaczął znów upływać i pustka się powiększyła. A później w Sajgonie, kiedy postanowiłem powrócić do Francji, wszystko, co jeszcze trwało - obce twarze, place, bulwary wzdłuż wielkich rzek - wszystko się unicestwiło. I proszę, moja przeszłość jest teraz tylko wielką dziurą. Moja teraźniejszość: ta kelnerka w czarnej bluzce, która marzy przy kontuarze, ten człowieczek. Zdaje mi się, że cała wiedza o moim życiu pochodzi z książek. Pałac w Benares, taras króla Trędowatego, świątynie jawajskie z wielkimi popękanymi schodami, na mgnienie odbijały się w moich oczach, ale pozostały tam, na miejscu. Tramwaj przejeżdżający wieczorem przed hotelem "Printania" nie zabiera na szybach odbicia neonowego napisu; rozpala się na chwilę i oddala z ciemnymi szybami.
Ten człowiek nie przestaje na mnie patrzeć: to mnie męczy. Udaje ważniaka, jak na swój wzrost. Kelnerka decyduje się wreszcie go obsłużyć. Podnosi leniwie swoje wielkie czarne ramię, bierze butelkę i przynosi ją z kieliszkiem.
"Proszę bardzo.
- Nazywam się Achille" - mówi on tonem światowca.
Kelnerka nalewa nie odpowiadając; on szybko wyjmuje z nosa palec i kładzie obie ręce na płask na stole. Odrzucił głowę do tyłu, oczy mu błyszczą. Mówi zimnym głosem :
"Biedna dziewczyno." Kelnerka aż się wzdrygnęła i ja też: jest jakiś niewyrażalny nastrój, może zdziwienia, tak jakby to powiedział ktoś inny. Wszyscy troje jesteśmy zmieszani.
Gruba kelnerka pierwsza odzyskuje przytomność: nie ma wyobraźni. Mierzy pana Achille godnym spojrzeniem:
dobrze wie, że starczyłoby jej jednej ręki, żeby ruszyć go z miejsca i wyrzucić na ulicę.
"I dlaczegóż miałabym być biedną dziewczyną?" On waha się. Patrzy na nią zbity z tropu, a potem śmieje się. Twarz układa mu się w tysiąc zmarszczek, robi niezręczne ruchy dłonią w przegubie:
"Proszę, ubodło ją. Tak się to mówi: biedna dziewczyna. Nie miałem nic na myśli."
Ale ona odwraca się do niego plecami i odchodzi poza kontuar jest naprawdę obrażona. On jeszcze się śmieje:
"Ha, ha, ha! Wyrwało mi się, no proszę. Gniewamy się? Rozgniewała się" - mówi zwracając się jakby do mnie. Odwracam głowę. On unosi trochę kieliszek, ale nie myśli pić: mruży oczy z zadziwioną i onieśmieloną miną: można by powiedzieć, że chce sobie coś przypomnieć. Kelnerka usiadła przy kasie; bierze robótkę. Wszystko znowu ucichło: ale nie jest to już ta sama cisza. Oto i deszcz: uderza lekko w matowe szyby. Jeżeli są jeszcze na ulicy poprzebierane dzieci, rozmiękczy i zamaże im tekturowe maski. Kelnerka zapala lampy. Dopiero godzina druga, ale niebo jest zupełnie czarne, za ciemno już, żeby mogła szyć. Łagodne światło. Ludzie siedzą w domu, na pewno także pozapalali światło, wyglądają przez okna jaka pogoda. Dla nich... to co innego. Oni zestarzeli się inaczej. Żyją pośród tego, co odziedziczyli, pośród podarków, i każdy mebel jest dla nich wspomnieniem. Zegary ścienne, medale, portrety, muszle, przyciski, parawany, szale. Mają szafy pełne butelek, materiałów, starych ubrań, gazet; zachowali wszystko. Przeszłość to zbytek posiadacza.
Gdzie miałbym trzymać swoją przeszłość? Nie można jej włożyć do kieszeni; trzeba mieć dom, żeby ją tam ułożyć.
Ja posiadam tylko ciało, samotny człowiek ze swoim samotnym ciałem nie może zatrzymać wspomnień, przepływają przez niego. Nie powinien się żalić: pragnąłem tylko wolności.
Mały mężczyzna wierci się i wzdycha. Zwinął się w kłębek w swoim płaszczu, ale od czasu do czasu prostuje się i przybiera wyniosły wyraz twarzy. On także nie ma przeszłości. Gdyby się dobrze poszperało u kuzynów, którzy nie utrzymują z nim stosunków, znalazłoby się oczywiście fotografię przedstawiającą go na weselu z gęstym młodzieńczym wąsem, w sztywnym zagiętym kołnierzyku i w koszuli z gorsem. Po mnie chyba nawet tyle nie pozostało. Ale on znów na mnie patrzy. Teraz coś powie, sztywnieję jeszcze bardziej. To nie sympatia nas łączy. Jesteśmy podobni, ot co. Jest sam, tak jak ja, ale bardziej niż ja zagłębiony w samotność. Czeka pewnie na swoje Mdłości albo coś w tym rodzaju. Są więc już ludzie, którzy mnie rozpoznają, którzy myślą, przyjrzawszy mi się: "On jest podobny." Więc cóż? Czego chce? Musi wiedzieć, że nie możemy po sobie niczego wzajemnie oczekiwać. Rodziny są w swoich domach, otoczone wspomnieniami. A my tutaj, dwa wraki pozbawione wspomnień. Gdyby nagle wstał i zaczął do mnie mówić, skoczyłbym jak oparzony. Drzwi otwierają się z hałasem: to doktór Roge.
"Dzień dobry państwu." Wchodzi, nietowarzyski i podejrzliwy, chwiejąc się nieco na długich nogach, ledwo utrzymujących jego tułów. Widuję go często w niedzielę w barze Vezelize, ale on mnie nie zna. Jest zbudowany jak dawni trenerzy z Joinville- ramiona takie jak uda, sto dziesięć centymetrów obwodu w klatce piersiowej, i wszystko to nie może ustać.
"Jeanne, moja mała." Drepcze aż do wieszaka i wiesza na nim swój filcowy i szeroki kapelusz. Kelnerka zwinęła robótkę i podchodzi niespiesznie, sennie, aby wysupłać doktora z jego deszczowca.
"Co dla pana, doktorze?" Patrzy na nią poważnie. Jak na mój gust, ma piękną męską głowę. Zużytą, pooraną przez życie i namiętności.
Ale doktór zrozumiał życie, i zapanował nad namiętnościami.
"Sam nie wiem, co by tu wziąć" - mówi głębokim głosem.
Opuścił się na kanapkę naprzeciwko mnie; obciera czoło. Jak nie stoi na nogach, czuje się dobrze. Ma onieśmielające oczy, wielkie, czarne i władcze.
"Daj mi... daj mi, daj mi, daj mi... starego calvadosa, moje dziecko." Kelnerka nie rusza się i patrzy na tę ogromną pobrużdżoną twarz. Jest zadumana. Mały człowieczek podniósł głowę z wyzwolonym uśmiechem. I to jest prawda: ten kolos nas wyzwolił. Było tu coś okropnego, co miało nas ogarnąć. Oddycham mocno: teraz jesteśmy wśród ludzi.
"No, co z tym moim calvadosem?" Kelnerka wzdrygnęła się i odchodzi. On rozłożył potężne ramiona i szeroko ujął stolik. Pan Achille jest rozradowany; chciałby przyciągnąć uwagę doktora. Ale cóż z tego, że będzie majtał nogami i podskakiwał na kanapce, jest tak drobny, że go nie słychać.
Kelnerka przynosi calvados. Ruchem głowy pokazuje doktorowi sąsiada. Doktór Roge powoli obraca się cały. nie może ruszać szyją.
"Proszę, to ty, stary parchu - krzyczy - jeszcze żyjesz?" Zwraca się do kelnerki:
"Przyjmujecie go u siebie?" Patrzy na małego mężczyznę swoimi okrutnymi oczami.
Prosto skierowane spojrzenie, stawiające rzeczy na właściwym miejscu. Wyjaśnia:
"To stary bzik, po prostu." Nawet nie zadaje sobie trudu, żeby pokazać, że żartuje.
Wie, że stary bzik nie pogniewa się, że się uśmiechnie.
I rzeczywiście: tamten uśmiecha się pokornie. Stary bzik: odpręża się, czuje się chroniony przed samym sobą; dzisiaj nic mu się nie przydarzy. Ale proszę, ja też czuję się uspokojony. Stary bzik: więc to było to, tylko tyle.
Doktór śmieje się, rzuca mi zachęcające i porozumiewawcze spojrzenie: na pewno z powodu mojego wzrostu, mam także czystą koszulę - chce, żebym dołączył się do jego żartów.
Nie śmieję się, nie odpowiadam na jego zalecanki: wtedy nie przestając się śmiać, próbuje na mnie okropnego ognia swoich źrenic. Wpatrujemy się w siebie przez kilka sekund, mierzy mnie, jakby był krótkowidzem, klasyfikuje. W kategorii bzików? Czy opryszków?
Ale to przecież on odwraca głowę: małe spuszczenie z tonu wobec samotnego gościa, bez społecznego znaczenia, nie warto o tym mówić, pójdzie zaraz w niepamięć. Skręca papierosa, zapala go, a potem siedzi bez ruchu, utkwiwszy ciężko wzrok w jedno miejsce, jak starzec.
Piękne zmarszczki; ma wszystkie: krechy poziome na czole, kurze łapki, gorzkie fałdy z obu stron ust, nie licząc żółtych postronków zwisających pod brodą. Oto mężczyzna, który ma szczęście: nawet z daleka widać, że musiał cierpieć i że miał bogate życie. Zasługuje zresztą na swoją twarz, bo zawsze wiedział, jak zatrzymać i wykorzystać swoją przeszłość: po prostu wypchał ją, jako przekaz do świadczenia dla kobiet i młodych ludzi.
Pan Achille dawno chyba nie był już tak szczęśliwy.
Usta ma otwarte z podziwu; pije swój Byrrh małymi łyczkami, odymając policzki. No, no, doktór umiał się za niego wziąć! Doktór nie dałby się nabrać staremu bzikowi w przystępie ataku; dobra bura, kilka gwałtownych chłoszczących słów, tego właśnie trzeba. Doktór jest doświadczony. To doświadczenie zawodowe: lekarze, księża, urzędnicy i oficerowie znają się na człowieku tak, jakby go stworzyli.
Wstydzę się za pana Achille. Jesteśmy z tej samej beczki, powinniśmy trzymać razem przeciw nim. Ale on opuścił mnie, przeszedł na ich stronę: wierzy uczciwie w Doświadczenie. Nie w swoje ani w moje. W Doświadczenie doktora Roge. Przed chwilą pan Achille czuł się dziwakiem, miał wrażenie, że jest zupełnie sam; teraz wie już, że jest wielu, bardzo wielu jemu podobnych: doktór Roge natknął się na nich, mógłby opowiedzieć panu Achille historię każdego z nich, a także, jak się skończyła. Pan Achille jest jednym z przypadków, po prostu, i można łatwo sprowadzić go do kilku ogólnych pojęć.
Tak bardzo chciałbym mu powiedzieć, że go oszukują, że stał się igraszką ważniaków. Zawodowcy doświadczenia?
Spędzili życie w skostnieniu i półśnie, ożenili się pospiesznie, z niecierpliwości, i zrobili dzieci z przypadku. Spotykali innych ludzi w kawiarniach, na weselach, na pogrzebach. Od czasu do czasu, wzięci w obroty, szamotali się, nie rozumiejąc, co się z nimi dzieje. Wszystko, co działo się wokół nich, zaczęło się i skończyło poza polem ich widzenia; długie ciemne formy, wypadki, które przychodziły z daleka, otarły się o nich w pędzie i kiedy chcieli na nie spojrzeć, było już po wszystkim. A potem koło czterdziestki ochrzcili swoje małe upory i kilka przysłów mianem doświadczenia. Teraz zaczynają grać rolę automatów. Dwa su w otwór po lewej stronie i oto opowiadanka zapakowane w srebrny papierek; dwa su w prawy otwór i otrzymuje się cenne rady, przyklejające się do zębów jak mdłe karmelki. Ja także mógłbym na to konto zaprosić się do ludzi, a oni mówiliby między sobą, że wobec Przedwiecznego jestem wielkim podróżnikiem. Tak: muzułmanie siusiają kucając; akuszerki hinduskie używają zamiast ergotyny jako środka do tamowania krwi sproszkowanego minerału z krowim łajnem; na Borneo dziewczyna mająca okres spędza trzy dni i trzy noce na dachu swojego domu, w Wenecji widziałem pogrzeby w gondolach, Wielki Tydzień w Sewilli, a Pasję w Oberammergau. Oczywiście wszystko to jest tylko wątłą próbką mojej wiedzy. Mógłbym rozwalić się na krześle i rozpocząć rozbawiony.
"Czy zna pani Jihlava, droga pani? To małe ciekawe miasteczko na Morawach, gdzie przebywałem w 1924 roku..." A przewodniczący trybunału, który widział tyle przypadków, zabrałby głos na końcu mojego opowiadania:
"Jakie to prawdziwe, drogi panie, jakie ludzkie. Widziałem podobny przypadek na początku mojej kariery. To było w 1902 roku. Byłem zastęPcą sędziego w Limoges..." Tylko że za bardzo mnie w to wrabiano w młodości. Nie pochodziłem przecież z rodziny zawodowców. Ale istnieją też amatorzy. Są to sekretarze, urzędnicy, handlowcy, ci, którzy wysłuchują drugich w kawiarniach: koło czterdziestki czują się już nadęci doświadczeniem, którego nie mogą upłynnić na zewnątrz.
Na szczęście porobili dzieci i zmuszają je, żeby owo doświadczenie konsumowały na miejscu. Chcieliby nam wmówić, że ich przeszłość nie jest przegrana, że ich wspomnienia skondensowały się, miękko przekształcone w Mądrość. Wygodna przeszłość! Przeszłość kieszonkowa, mała złocona książeczka, wypełniona pięknymi maksymami. "Proszę mi wierzyć, mówię jak ktoś doświadczony, cała moja wiedza pochodzi z życia." Czy Życie wzięło na siebie myślenie za nich? Tłumaczą nowe przez stare - a dawne wytłumaczyli przez jeszcze dawniejsze wydarzenia, jak ci historycy, którzy robią z Lenina rosyjskiego Robespierre'a, a z Robespierre'a francuskiego Cromwella: a naprawdę nigdy niczego nie zrozumieli... Poza ich ważnością czuje się ponure lenistwo: widzą defilujące pozory, ziewają, myślą, że nie ma nic nowego pod słońcem.
"Stary bzik" - i doktór Roge pomyślał niejasno o innych starych bzikach, z których żadnego dokladnie nie pamięta.
Cokolwiek teraz uczyniłby pan Achille, nic nie mogłoby nas już zaskoczyć: przecież to stary bzik.
To nie jest stary bzik: on się boi. Ale dlaczego się boi?
Kiedy chce się zrozumieć jakąś rzecz, trzeba się umieścić naprzeciw niej, samemu, bez żadnej pomocy; cała przeszłość świata nie przydaje się tu na nic. A potem rzecz znika i to, co się zrozumiało, znika wraz z nią.
Myśli ogólne są bardziej obiecujące. A zresztą zawodowcy i nawet amatorzy kończą zawsze na tym, że mają rację.
Ich mądrość nakazuje robić jak najmniej hałasu, jak najmniej żyć, pozwolić, aby o nas zapomniano. Ich najlepsze historie opowiadają o nierozważnych, o oryginałach, którzy zostali ukarani. No bo tak: tak właśnie jest i nikt nie po wie, że jest inaczej. Może pan Achille nie ma zbyt czystego sumienia? Może mówi sobie, że nie doszłoby do tego, gdyby słuchał rad ojca, starszej siostry? Doktór ma prawo mówić: nie przegrał życia, umiał stać się pożytecznym.
Wznosi się, spokojny i potężny, ponad tym małym wrakiem; jak skała.
Doktór Roge dopił calvados. Układa swoje wielkie ciało, powieki opadają mu ciężko. Po raz pierwszy widzę jego twarz bez oczu: to jakby maska tekturowa, jak te, które dzisiaj sprzedają w sklepikach.
Policzki mają okropny różowy kolor... Nagle ukazuje mi się cała prawda: ten człowiek niedługo umrze. Na pewno wie o tym; wystarczyło, że przejrzał się w lustrze: codziennie upodabnia się coraz bardziej do swego przyszłego trupa. Oto czym jest ich doświadczenie, oto dlaczego mówiłem sobie tak często, że czuć je śmiercią: to ich ostateczna obrona. Doktór chciałby w to naprawdę uwierzyć, chciałby zakryć przed sobą niemożliwą do wytrzymania rzeczywistość: że jest sam, że nie ma spokojnego sumienia, że nie ma przeszłości, za to coraz bardziej kluchowata inteligencję, rozłażące się ciało.
Dlatego dobrze zbudował, dobrze urządził, dobrze wyścielił swój mały obłęd kompensacji: uważa, że idzie naprzód.
Czy ma dziury w pamięci, chwile zupełnej pustki w głowie? Bo jego sąd nie ma już młodzieńczej chyżości. Czy jeszcze rozumie, co czyta w książkach? Ale jest teraz tak daleko od książek. Nie może już uprawiać miłości? Ale robił to. Lepiej, że robił to kiedyś, niż gdyby miał to robić teraz: z oddalenia wydaje się sąd, porównuje i myśli. Jeśli zaś chodzi o to straszne oblicze trupa: żeby móc wytrzymać jego widok w zwierciadle, stara się uwierzyć, że zostały tam wyryte lekcje doświadczenia.
Doktór odwraca nieco głowę. Powieki unoszą się, patrzy na mnie oczami zaróżowionymi od snu. Uśmiecham się do niego. Chciałbym, żeby ten uśmiech ujawnił mu to wszystko, co on sam próbuje przed sobą ukryć. Gdyby mógł sobie powiedzieć: "Ale ten to wie, że zdechnę niedługo!" To by go obudziło. Ale powieki opadają mu znowu: zasypia. Wychodzę, zostawiam pana Achille, niech czuwa nad jego snem.
Deszcz ustał, powietrze jest łagodne, niebo powoli toczy piękne czarne widoki: nawet aż za dużo jak na oprawę doskonałej chwili; aby odbić te widoki, Anny utworzyłaby w naszych sercach małe ciemne kałuże. Ale ja nie umiem korzystać z okazji: idę zdając się na przypadek, pusty i spokojny, pod tym nie wykorzystanym niebem.
niedziela, 21 sierpnia 2011
"Moska - Pietuszki" - fragment poematu Jerofiejewa
A pozniej – sluchajcie, sluchajcie – a pozniej, kiedy juz sie dowiedzieli, na co umarl Puszkin, dalem im do czytania poemat Aleksandra Bloka "Ogrod slowiczy". W centrum tego poematu – jesli naturalnie pominac upojne ramioma, przedranne mgly i rozowe baszty w welonach dymow – tak wiec w centrum miesci sie bohater liryczny zwolniony z pracy za pijanstwo, kurewstwo i bumelanctwo. "Bardzo aktualna ksiazka – powiedzialem. – Przeczytajcie ja z wielkim dla siebie pozytkiem". Owszem, przeczytali, ale, wbrew oczekiwaniom, bardzo ich przygnebila; w efekcie "Swiezosc" znikla ze wszystkich sklepow. Nie wiedziec dlaczego, wszystko uleglo zapomnieniu: sika, wermut i miedzynarodowy port lotniczy w Szeremietiewie, natomiast "Swiezosc" triumfowala: wszyscy pili wylacznie ja.
O, beztrosko! O, ptaki niebieskie, ktore nie zbieraja do spichlerzy! O, lilie polne w odzieniu piekniejszym niz Salomonowe! Cala "Swiezosc" do stacji Dolgoprudna do miedzynarodowego portu lotniczego Szeremietiewo zostala wypita.
Wtedy wlasnie mnie olsnilo: balwan jestes, Wieniczko, kompletny z ciebie duren. Przypomnij sobie: czytales przeciez u jakiegos medrca o tym, ze Pan Bog troszczy sie jedynie o losy ksiazat, pozostawiajac ksiezetom troske o losy ich ludow. Ty zas jestes brygadzista, a zetem malym ksieciem. Gdziez zatem twa troska o los wlasnych ludow? Czys zajrzal w dusze tych darmozjadow, w najskrytsze tajniki ich dusz? Czy znasz dialektyke serc tych czterech kutasow? Gdybys ja znal, zrozumialbys lepiej, co ma wspolnego "Ogrod slowiczy" ze "Swiezoscia" i dlaczego "Ogrod slowiczy" nie dawal sie pogodzic z sika, ani z wermutem, podczas gdy Mosze Dajan i Abba Eban pasowali do nich znakomicie ... !
I wlasnie wtedy wprowadzilem swoje oslawione "indywidualne harmonogramy", za ktore mnie ostatecznie wywalono ...
Nowogirejewo – Rieutowo
Czy mam wam opowiedziec, co to byly za harmonogramy? To bardzo proste. Rysuje sie czarnym tuszem na kartonie dwie osie, pionowa i pozioma. Na poziomej nalezy kolejno zaznaczyc wszystkie dni robocze ubieglego miesiaca, a na pionowej – ilosc wypitych gramow w przeliczeniu na czysty alkohol. Rzecz jasna, bierze sie pod uwage tylko to, co zostalo wypite przed i w czasie pracy, poniewaz ilosci skonsumowane wieczorami sa dla wszystkich mniej wiecej stale i nie moga interesowac powaznego badacza.
Tak wiec pod koniec miesiaca robotnicy przychodzili do mnie ze sprawozdaniami: dnia tego i tego pili to i to w ilosci takiej i takiej; innego zas dnia tamto w ilosci innej. Ja zas uwidacznialem to czarnym tuszem na kartonie w postaci pieknego wykresu.
[ tu sa trzy diagramy :
Krzywa konsomolca Wiktora Totoszkina,
Aleksego Blindajewa, ciula zmaltretowanego, czlonka KPZR od roku 1936
oraz pokornego slugi, bylego brygadzisty montazysty Okregowej Dyrekcji Poczt i Telegrafow, autora poematu Moskwa-Pietuszki]
Ciekawe te krzywe, prawda? Ciekawe juz na pierwszy rzut oka. Jednemu wychodza Himalaje, Tyrole, zaglebie naftowe w Baku, a nawet zwieczenie muru kremlowskiego, ktorego natabene nigdy nie widzialem.
Innemu zas – przedranny wiaterek na Kamie, lekka chwiejba i luska wodnych zmarszczek.
Trzeciemu znow – bicie dumnego serca, "Piesn o Zwiastowaniu Burzy" i dziewiata fala. I wszystko to, jesli brac pod uwage tylko ksztalt zewnetrzny.
Bo jesli ktos wnikliwy (jak na przyklad ja), to krzywe te wyznaja mu wszystko, co sie da, o czlowieku i czlowieczym sercu; wszystkie czlowiecze zalety, od seksualnych do zawodowych, a takze wady, od zawodowych do seksualnych. Powiedza tez o stopniu zrownowazenia, o sklonnosci do zdrady o sekretach podswiadomosci – jesli takowe istnieja.
Uwaznie, uparcie i nieustepliwie badalem teraz dusze kazdego z mych kutafonow. Niestety, badalem niedlugo, bo pewnego fatalnego dnia wszystkie harmonogramy zniknely z mego stolu. Okazalo sie, ze ten stary wal i czlonek partii od roku 1936 Aleksy Blindiajew odeslal tego dnia do zarzadu nasze nowe zobowiazanie, w ktorym z okazji nadchodzacego stulecia obiecywalismy uroczyscie zachowac taka sama postawe w pracy i zyciu osobistym. Odeslal – i czy to z powodu schlania sie, czy glupoty, wlozyl do tej samej koperty moje indywidualne wykresy.
Gdy tylko zauwazylem zgube, wypilem i zlapalem sie za glowe. To samo bylo w zarzadzie: otrzymali koperte, zlapali sie za glowy, wypili i tegoz dnia przyjechali moskwiczem na nasz odcinek. Wdarli sie do naszego biura i coz znalezli? Nie znalezli niczego procz Lochy i Staska. Locha spal na podlodze, zwiniety w klebek, a Stasiek rzygal. W ciagu kwadransa wszystko bylo przesadzone, i moja gwiazda, ktora zablysla przed miesiacem, spadla bezpowrotnie. W miesiac po koronacji nastapilo ukrzyzowanie. Miesiac oddzielil moj tulon od mojej Swietej Heleny. Krotko mowiac: zostalem zdegradowany. Na moje miejsce posadzono tego starego pierdziela i czlonka KPZR od roku 1936, Aleksego Blindiajewa. Natychmiast po nominacji obudzil sie i poprosil ich o rubla. Nie dali mu. Stasiek przestal rzygac i tez poprosil o rubla. Jemu tez nie dali, popili czerwonego, wsiedli do swojego moskwicza i pojechali z powrotem.
Oswiadczam przeto uroczyscie, ze do konca dni swoich nie zrobie nic, aby powtorzyc moj smutny wzlot. Zostaje na dole i pluje z dolu na wasza drabine spoleczna. A tak. Po jednym splunieciu na kazdy szczebel! Zeby wlazic po tej drabinie, trzeba byc zelaznym pedrylem. To nie dla mnie.
Tak czy owak, wylecialem. Mnie, melancholijnego ksiecia-analityka, pograzonego z pasja w glebiach ludzkich dusz – mnie doly uznaly za lamistrajka I kolaboranta, gora zas za niezrownowazonego psychicznie walkonia! Doly mnie nie chcialy, gorze zas, gdy mowila o mnie, chciala sie smiac.
"Gora nie mogla, doly nie chcialy". Coz to zwiastuje, szanowni znawcy prawdziwej filozofii historii? Tak jest, oczywiscie przy najblizszej zaliczce przypierdolila mi wedlug wszelkich zasad dobra i piekna, a poniewaz najblizsza zaliczka jest pojutrze, to pojutrze mnie zgnoja.
- A, fe!
- Kto powiedzial "a fe"? To wy, anioly, powiedzialyscie "a fe"?
- Tak, my. A, fe, Wieniu, jak ty przeklinasz!
- A jak mam nie klnac? Powiedzcie same. Przeciez to zycie tak mna zachwialo, ze od tamtego dnia jestem stale urzniety. Nie zebym przedtem byl taki znow trzezwiutki, ale przynajmniej pamietalem, co pilem i co bylo po czym. A teraz nawet tego nie pamietam. Mam takie okresy, cale zycie w okresach: to nie pije przez tydzien, to zapije czterdziesci dni pod rzad, to znow nie pije przez cztery dni, to potem znowu przez szesc miesiecy ciagne bez przerwy … Teraz tez …
- Rozumiemy, wszystko rozumiemy. Zostales ponizony … Twoje wspaniale serce …
Tak, istotnie, tego dnia moje wspaniale serce przez cale pol godziny toczylo boj z rozsadkiem. Niczym w tragediach poety laureata Pierre’a Corneille’a: glos obowiazku przeciw glosowi serca. Tyle, ze u mnie bylo odwrotnie: glos serca zmagal sie z rozsadkiem i poczuciem obowiazku. Serce mowilo: "Zostales skrzywdzony i wteptany w gowno. Idz , Wieniu, napij sie. Wstan, idz i schlaj sie jak suka". Tak powiadalo moje wspaniale serce. A rozsadek? Rozsadek gderal i upieral sie:
"Nie wstaniesz, Jerofiejew, nigdzie nie pojdziesz i nie wypijesz ani kropli". Na co znowu serce: "Dobra, Wieniczko, dobra. Duzo pic nie trzeba, nie musisz sie schlac jak suka; wypij czterysta gramow i szlus". "Zadnych gramow! – stwierdzal dobitnie rozsadek. – Jesli nie mozesz bez tego, idz i wypij trzy kufle piwa, a o tych swoich gramach, Jerofiejew, zapomnij pamietac!" "No, chociaz dwiescie gramow – jeknelo na to serce. No ..
http://www.youtube.com/watch?v=37x0MR8Z2qw&feature=related
O, beztrosko! O, ptaki niebieskie, ktore nie zbieraja do spichlerzy! O, lilie polne w odzieniu piekniejszym niz Salomonowe! Cala "Swiezosc" do stacji Dolgoprudna do miedzynarodowego portu lotniczego Szeremietiewo zostala wypita.
Wtedy wlasnie mnie olsnilo: balwan jestes, Wieniczko, kompletny z ciebie duren. Przypomnij sobie: czytales przeciez u jakiegos medrca o tym, ze Pan Bog troszczy sie jedynie o losy ksiazat, pozostawiajac ksiezetom troske o losy ich ludow. Ty zas jestes brygadzista, a zetem malym ksieciem. Gdziez zatem twa troska o los wlasnych ludow? Czys zajrzal w dusze tych darmozjadow, w najskrytsze tajniki ich dusz? Czy znasz dialektyke serc tych czterech kutasow? Gdybys ja znal, zrozumialbys lepiej, co ma wspolnego "Ogrod slowiczy" ze "Swiezoscia" i dlaczego "Ogrod slowiczy" nie dawal sie pogodzic z sika, ani z wermutem, podczas gdy Mosze Dajan i Abba Eban pasowali do nich znakomicie ... !
I wlasnie wtedy wprowadzilem swoje oslawione "indywidualne harmonogramy", za ktore mnie ostatecznie wywalono ...
Nowogirejewo – Rieutowo
Czy mam wam opowiedziec, co to byly za harmonogramy? To bardzo proste. Rysuje sie czarnym tuszem na kartonie dwie osie, pionowa i pozioma. Na poziomej nalezy kolejno zaznaczyc wszystkie dni robocze ubieglego miesiaca, a na pionowej – ilosc wypitych gramow w przeliczeniu na czysty alkohol. Rzecz jasna, bierze sie pod uwage tylko to, co zostalo wypite przed i w czasie pracy, poniewaz ilosci skonsumowane wieczorami sa dla wszystkich mniej wiecej stale i nie moga interesowac powaznego badacza.
Tak wiec pod koniec miesiaca robotnicy przychodzili do mnie ze sprawozdaniami: dnia tego i tego pili to i to w ilosci takiej i takiej; innego zas dnia tamto w ilosci innej. Ja zas uwidacznialem to czarnym tuszem na kartonie w postaci pieknego wykresu.
[ tu sa trzy diagramy :
Krzywa konsomolca Wiktora Totoszkina,
Aleksego Blindajewa, ciula zmaltretowanego, czlonka KPZR od roku 1936
oraz pokornego slugi, bylego brygadzisty montazysty Okregowej Dyrekcji Poczt i Telegrafow, autora poematu Moskwa-Pietuszki]
Ciekawe te krzywe, prawda? Ciekawe juz na pierwszy rzut oka. Jednemu wychodza Himalaje, Tyrole, zaglebie naftowe w Baku, a nawet zwieczenie muru kremlowskiego, ktorego natabene nigdy nie widzialem.
Innemu zas – przedranny wiaterek na Kamie, lekka chwiejba i luska wodnych zmarszczek.
Trzeciemu znow – bicie dumnego serca, "Piesn o Zwiastowaniu Burzy" i dziewiata fala. I wszystko to, jesli brac pod uwage tylko ksztalt zewnetrzny.
Bo jesli ktos wnikliwy (jak na przyklad ja), to krzywe te wyznaja mu wszystko, co sie da, o czlowieku i czlowieczym sercu; wszystkie czlowiecze zalety, od seksualnych do zawodowych, a takze wady, od zawodowych do seksualnych. Powiedza tez o stopniu zrownowazenia, o sklonnosci do zdrady o sekretach podswiadomosci – jesli takowe istnieja.
Uwaznie, uparcie i nieustepliwie badalem teraz dusze kazdego z mych kutafonow. Niestety, badalem niedlugo, bo pewnego fatalnego dnia wszystkie harmonogramy zniknely z mego stolu. Okazalo sie, ze ten stary wal i czlonek partii od roku 1936 Aleksy Blindiajew odeslal tego dnia do zarzadu nasze nowe zobowiazanie, w ktorym z okazji nadchodzacego stulecia obiecywalismy uroczyscie zachowac taka sama postawe w pracy i zyciu osobistym. Odeslal – i czy to z powodu schlania sie, czy glupoty, wlozyl do tej samej koperty moje indywidualne wykresy.
Gdy tylko zauwazylem zgube, wypilem i zlapalem sie za glowe. To samo bylo w zarzadzie: otrzymali koperte, zlapali sie za glowy, wypili i tegoz dnia przyjechali moskwiczem na nasz odcinek. Wdarli sie do naszego biura i coz znalezli? Nie znalezli niczego procz Lochy i Staska. Locha spal na podlodze, zwiniety w klebek, a Stasiek rzygal. W ciagu kwadransa wszystko bylo przesadzone, i moja gwiazda, ktora zablysla przed miesiacem, spadla bezpowrotnie. W miesiac po koronacji nastapilo ukrzyzowanie. Miesiac oddzielil moj tulon od mojej Swietej Heleny. Krotko mowiac: zostalem zdegradowany. Na moje miejsce posadzono tego starego pierdziela i czlonka KPZR od roku 1936, Aleksego Blindiajewa. Natychmiast po nominacji obudzil sie i poprosil ich o rubla. Nie dali mu. Stasiek przestal rzygac i tez poprosil o rubla. Jemu tez nie dali, popili czerwonego, wsiedli do swojego moskwicza i pojechali z powrotem.
Oswiadczam przeto uroczyscie, ze do konca dni swoich nie zrobie nic, aby powtorzyc moj smutny wzlot. Zostaje na dole i pluje z dolu na wasza drabine spoleczna. A tak. Po jednym splunieciu na kazdy szczebel! Zeby wlazic po tej drabinie, trzeba byc zelaznym pedrylem. To nie dla mnie.
Tak czy owak, wylecialem. Mnie, melancholijnego ksiecia-analityka, pograzonego z pasja w glebiach ludzkich dusz – mnie doly uznaly za lamistrajka I kolaboranta, gora zas za niezrownowazonego psychicznie walkonia! Doly mnie nie chcialy, gorze zas, gdy mowila o mnie, chciala sie smiac.
"Gora nie mogla, doly nie chcialy". Coz to zwiastuje, szanowni znawcy prawdziwej filozofii historii? Tak jest, oczywiscie przy najblizszej zaliczce przypierdolila mi wedlug wszelkich zasad dobra i piekna, a poniewaz najblizsza zaliczka jest pojutrze, to pojutrze mnie zgnoja.
- A, fe!
- Kto powiedzial "a fe"? To wy, anioly, powiedzialyscie "a fe"?
- Tak, my. A, fe, Wieniu, jak ty przeklinasz!
- A jak mam nie klnac? Powiedzcie same. Przeciez to zycie tak mna zachwialo, ze od tamtego dnia jestem stale urzniety. Nie zebym przedtem byl taki znow trzezwiutki, ale przynajmniej pamietalem, co pilem i co bylo po czym. A teraz nawet tego nie pamietam. Mam takie okresy, cale zycie w okresach: to nie pije przez tydzien, to zapije czterdziesci dni pod rzad, to znow nie pije przez cztery dni, to potem znowu przez szesc miesiecy ciagne bez przerwy … Teraz tez …
- Rozumiemy, wszystko rozumiemy. Zostales ponizony … Twoje wspaniale serce …
Tak, istotnie, tego dnia moje wspaniale serce przez cale pol godziny toczylo boj z rozsadkiem. Niczym w tragediach poety laureata Pierre’a Corneille’a: glos obowiazku przeciw glosowi serca. Tyle, ze u mnie bylo odwrotnie: glos serca zmagal sie z rozsadkiem i poczuciem obowiazku. Serce mowilo: "Zostales skrzywdzony i wteptany w gowno. Idz , Wieniu, napij sie. Wstan, idz i schlaj sie jak suka". Tak powiadalo moje wspaniale serce. A rozsadek? Rozsadek gderal i upieral sie:
"Nie wstaniesz, Jerofiejew, nigdzie nie pojdziesz i nie wypijesz ani kropli". Na co znowu serce: "Dobra, Wieniczko, dobra. Duzo pic nie trzeba, nie musisz sie schlac jak suka; wypij czterysta gramow i szlus". "Zadnych gramow! – stwierdzal dobitnie rozsadek. – Jesli nie mozesz bez tego, idz i wypij trzy kufle piwa, a o tych swoich gramach, Jerofiejew, zapomnij pamietac!" "No, chociaz dwiescie gramow – jeknelo na to serce. No ..
http://www.youtube.com/watch?v=37x0MR8Z2qw&feature=related
sobota, 20 sierpnia 2011
Świetlicki się tłumaczy. [ z polskiego na nasze]
Karol Kot
Śnieg w kościołach, śnieg w bramach, śnieg pod kopcem Kościuszki
Mam cień - widziałem - obejrzałem się.
Mam cień siny na śniegu.
Mam płaszcz, za duży, ciemniejszy od spodni
i mam w płaszczu narzędzie.
Nie, nie zasłaniaj. Nie zasłonisz. Zostaw.
No, jeszcze bardziej odkryj.
Lubię, jak krwawisz. Bo stare kobiety
nie. Plecy. Dzwonek. Dzwonki
w kościołach, w bramach, pod kopcem Kościuszki.
Guzil z orzełkiem. Trener
sekcji strzeleckiej stwierdzi, że nie mogę
reprezentować. Wziąłem duży rozmach
i ściąłem jednocześnie: chłopca, śnieg, powietrze,
swój kręgosłup, łodygę, śnieg pada, maszeruję przez sen,
mnożę się.
- Dlaczego wybrał Pan ten wiersz?
- Wybrałem go dlatego, że w ostatnich miesiącach zajmuję się pisaniem prozy kryminalnej i po głowie chodzi mi tylko ta tematyka. Karol Kot był był nastoletnim mordercą w Krakowie w latach 60. Został zatrzymany na dzień po tym, jak zdał maturę. Pochodził z normalnej rodziny, a w domu strzelał z dubeltówki do mięsa i znęcał się nad zabawkami własnej siostry. Takie bezmierne, nie wiadomo skąd przychodzące zło. Wykonano na nim karę śmierci. Według dzisiejszych zasad uznałoby go pewnie za wariata. W sposób zimny i beznamiętny opowiadał, że musiał to robić, bo tak chciało zło. W Internecie można znaleźć jego zdjęcie, to jest przystojny młody człowiek, który ma coś dziwnego w oczach. Na ulicy można by nie zwrócić na niego uwagi. Napisałem ten wiersz w pierwszej osobie i ludzie, którzy nie umieją czytać poezji, uważali, że to jest gloryfikacja zła. A to jest wiersz o tym, że zło jest widmem, które cały czas atakuje, z murów, z ulic. Mam takie poczucie, że zło krąży.
- Jak doszło do powstania "Karola Kota"?
- Wiersz powstał pod koniec lat 80. Odkąd zamieszkałem w Krakowie, wielokrotnie stykałem się z opowieściami o tym mordercy. Moi koledzy, którzy wychowali się w Krakowie, jako dzieci w latach 70. byli straszeni Kotem, chociaż stracono go pod koniec lat 60. Taka żywa legenda. Wsławił się tym, że zamordował chłopca na sankach na kopcu Kościuszki i zaatakował nożem staruszkę przed kościołem na ulicy św. Jana. Mieszkając tu, stykałem się z historiami o tej postaci, potem przeczytałem reportaż z jego procesu i zorientowałem się, że chodzę obok miejsc, w których mordował, i mieszkam bardzo blisko jego szkoły, technikum na ulicy Loterańskiej. W tej samej okolicy, w której Kot chodził do szkoły, mieszkał Andrzej Bursa. Napisał wtedy rzadko wspominaną powieść " Zabicie ciotki", która działa się w tych samych miejscach, miejscach których Kot przebywał. Gdy to pojąłem, napisanie wiersza wyszło samo z siebie. W tym wierszu bardzo się zbliżam do rzeczywistości. Piszę w pierwszej osobie, ale w tej poetyckiej formie pojawiają się fakty, które wyczytałem lub usłyszałem. Czyli to wiersz napisany nie tylko przeze mnie, ale też przez życie.
- "Śnieg w kościołach".
- Pisząc to zdanie, myślałem o morderstwie, które zdarzyło się w kościele. To było zimą, więc wyobraził mi się zasypany śniegiem kościół i śnieg, który wchodzi do środka kościoła, a w środku staruszka, która czyta nekrologi. "Śnieg w bramach", czyli w miejscach ciemnych i tajemniczych, "śnieg pod kopcem Kościuszki", bo tam zamordował chłopca na sankach. Dziwne, większość jego zbrodni działa się zimą, na białym śniegu.
- " Mam cień".
- Tu już zaczynam mówić w jego imieniu, wampiry nie mają cienia i nie mają odbicia w lustrze, a on ma cień, jest człowiekiem. " Mam płaszcz, za duży, ciemniejszy od spodni" - tu się pomyliłem, z reportażu dowiedziałem się, że płaszcz miał za duży, ale jaśniejszy od spodni. " I mam w płaszczu narzędzie" - bo był kolekcjonerem noży, bagnetów.
- " Nie, nie zasłania".
- To się bierze z wiedzy historycznej, potwornie go krew podniecała, szczególnie kobieca krew miesięczna. " Bo stare kobiety nie" - to tez prawda historyczna, jedna ze staruszek zaatakował, wbił jej nóż w plecy, ale wbił go tak, że tylko ją zranił, a na nożu nie było krwi.
- " Guzik z orzełkami...".
- Był w sekcji strzeleckiej, był mistrzem Krakowa w strzelaniu z KBKS-u. Opowiedział o swojej fascynacji trenerem. Był dla niego lepszym ojcem, ten prawdziwy widocznie nie spełniał jego oczekiwań. Gdy trafił do więzienia, trener napisał do niego list, w którym cofnął jego uprawnienia i pozbawił go członkostwa klubu. To go najbardziej zabolało, bardziej niż utrata praw obywatelskich czy nawet kara śmierci. Próbowałem zapisać taką dziwna patologię.
- " Wziąłem duży rozmach i ściąłem jednocześnie: chłopca, śnieg, powietrze...".
- To wizja poetycka, unieważnienie wszystkiego, całego życia, unieważnienie siebie samego. " ...mnożę się" - bo tych Karolów Kotów różnych agresywnych ludziach jest wielu.
- Jak pan przetwarzał rzeczywistość? Jak pan ten wiersz pisał?
- Ten wiersz spłynął na mnie jednym ciągiem. Miałem go w głowie, miałem mnóstwo konkretów, historii, które poprzetwarzałem (...)
Fragment wywiadu zamieszczonego w Zwierciadle nr 11. listopad 2005,
z Marcinem Świetlickim o jego wierszach rozmawiała Magda Rybak
----------------------------------------------------------------------------
Zamieściłam fragment tego starego wywiadu ( został udzielony jeszcze przed wydaniem książki " Dwanaście") gdyż dziś dręczyła mnie pewna rozterka w kwestii tłumaczenia własnych wierszy - tłumaczyć, czy nie tłumaczyć?
Czy ten wiersz Świetlickiego mógłby być odebrany właściwie, gdyby nie tłumaczenie odautorskie?
poniedziałek, 15 sierpnia 2011
Stanisław Brzozowski - fragment Pamiętnika [ wydanie pośmiertne]
...]
Aby dobrze zrozumieć poezyję angielską takich ludzi jak S. T. Coleridge, Blake, Keats, Meredith, Shelley, t r z e b a nie tracić z oczu ani na jedną chwilę przeświadczenia o metafizycznej istocie poezyji, trzeba wiedzieć w niej istotnie tworzenie życia, nowych faktów duszy ludzkiej, jej nowych organów, nowych bytów duchowych. Tylko taki pogląd broni nas od anegdotyzmu i sentymentalizmu w poezji. Poezya powstaje tam, gdzie s y n t e t y c z n y obraz świata, zespół myśli, słowem p e w i e n byt duchowy, pewna forma idealna człowieczeństwa jest odczuta jako radość i trzyma się mocą swego czaru nad duszą i umysłami, nad całem życiem, -- gdy więc pewna idealna forma człowieczeństwa zostaje stworzona, wydobyta z samego wnętrza życia; przy ocenie jej idzie nam o tę f o r m ę w ł a ś n i e, o jej jakość, zakres, i tylko mocno stojąc na tym gruncie zdobędziemy swobodę od ilościowego niejako punktu widzenia, zrozumiemy, że istotnie jeden fragment poetycki Keatsa może mieć wartość potencjalną, równą wielotomowej twórczości szczęśliwych poetów. Pamiętać o tem, jeżeli się chce zachować właściwą orientację. Dalej pamiętać, że ten pogląd - muszę, pisząc, posługiwać się śmiesznemi przeciwstawieniami - nie daje się pogodzić z żadnem lekceważeniem tego, co jest, zmysłowym czarem poezyi. Przeciwnie, ten czar to czyni właśnie poezyę głębokim dziełem życia, w magii formy jest jej element twórczy, w życiowym, metafizycznem znaczeniu. Dlatego też nie można nawet mówić o współodpowiedniości formy i treści, o bogactwie treści i ubóstwie formy. P o e t y c k o treść jest formą, by być poezyą treść musi się stać radosnym faktem życia, a jest tym bardziej sobą, im bardziej całe życie obejmuje. Każdy element obojętności istnieje w nas, mogący istnieć w chwili poetyckiego ujęcia, uszczupla głębokość poezyi, jest połączony z jej uszczerbkiem. Poezya musi być pojmowana jako twórcza autodefinicya człowieka.
[...]
Przy studiach nad poezją angielską nie można stracić z oczu uwagi, którą znajduję w młodzieńczym szkicu Newmana: A right moral state of heart is the formal and scientific condition of a poetical mind. Jest to niewątpliwe aksjomat. I niewątpliwie jest to, zwłaszcza z przytoczeniem źródła, bezwzględna, niezawodna w działaniu czerwona szmata dla naszych postępowców. Gdyby nie to, że jest im zupełnie obcą i zupełnie obojętną rzeczą, czem jest poezya, jak żyje, skąd czerpie swe źródła i siły, można by powiedzieć, że gdyby im tę samą prawdę przetłumaczyć na inne terminy, widzieliby w niej oni objawienie.
[...]
Fakt jest, że pomiędzy każdym z nas i błogosławieństwem myśli, leży nieszczęście, rzecz określona, ciasna, uboga. Kasprowicz i Whitman - istotnie to określa. Biedny, oślepły słonecznik i szeroka, żywa, nieogarniona, widząca dusza oceanu w wichrze i słońcu. Biedny oślepły słonecznik!
Aby dobrze zrozumieć poezyję angielską takich ludzi jak S. T. Coleridge, Blake, Keats, Meredith, Shelley, t r z e b a nie tracić z oczu ani na jedną chwilę przeświadczenia o metafizycznej istocie poezyji, trzeba wiedzieć w niej istotnie tworzenie życia, nowych faktów duszy ludzkiej, jej nowych organów, nowych bytów duchowych. Tylko taki pogląd broni nas od anegdotyzmu i sentymentalizmu w poezji. Poezya powstaje tam, gdzie s y n t e t y c z n y obraz świata, zespół myśli, słowem p e w i e n byt duchowy, pewna forma idealna człowieczeństwa jest odczuta jako radość i trzyma się mocą swego czaru nad duszą i umysłami, nad całem życiem, -- gdy więc pewna idealna forma człowieczeństwa zostaje stworzona, wydobyta z samego wnętrza życia; przy ocenie jej idzie nam o tę f o r m ę w ł a ś n i e, o jej jakość, zakres, i tylko mocno stojąc na tym gruncie zdobędziemy swobodę od ilościowego niejako punktu widzenia, zrozumiemy, że istotnie jeden fragment poetycki Keatsa może mieć wartość potencjalną, równą wielotomowej twórczości szczęśliwych poetów. Pamiętać o tem, jeżeli się chce zachować właściwą orientację. Dalej pamiętać, że ten pogląd - muszę, pisząc, posługiwać się śmiesznemi przeciwstawieniami - nie daje się pogodzić z żadnem lekceważeniem tego, co jest, zmysłowym czarem poezyi. Przeciwnie, ten czar to czyni właśnie poezyę głębokim dziełem życia, w magii formy jest jej element twórczy, w życiowym, metafizycznem znaczeniu. Dlatego też nie można nawet mówić o współodpowiedniości formy i treści, o bogactwie treści i ubóstwie formy. P o e t y c k o treść jest formą, by być poezyą treść musi się stać radosnym faktem życia, a jest tym bardziej sobą, im bardziej całe życie obejmuje. Każdy element obojętności istnieje w nas, mogący istnieć w chwili poetyckiego ujęcia, uszczupla głębokość poezyi, jest połączony z jej uszczerbkiem. Poezya musi być pojmowana jako twórcza autodefinicya człowieka.
[...]
Przy studiach nad poezją angielską nie można stracić z oczu uwagi, którą znajduję w młodzieńczym szkicu Newmana: A right moral state of heart is the formal and scientific condition of a poetical mind. Jest to niewątpliwe aksjomat. I niewątpliwie jest to, zwłaszcza z przytoczeniem źródła, bezwzględna, niezawodna w działaniu czerwona szmata dla naszych postępowców. Gdyby nie to, że jest im zupełnie obcą i zupełnie obojętną rzeczą, czem jest poezya, jak żyje, skąd czerpie swe źródła i siły, można by powiedzieć, że gdyby im tę samą prawdę przetłumaczyć na inne terminy, widzieliby w niej oni objawienie.
[...]
Fakt jest, że pomiędzy każdym z nas i błogosławieństwem myśli, leży nieszczęście, rzecz określona, ciasna, uboga. Kasprowicz i Whitman - istotnie to określa. Biedny, oślepły słonecznik i szeroka, żywa, nieogarniona, widząca dusza oceanu w wichrze i słońcu. Biedny oślepły słonecznik!
sobota, 13 sierpnia 2011
Odosobnienie
Wszyscy się odosobniają, odseparowują, każdy chce wymyślić coś własnego, nowego, niesłychanego. Każdy odrzuca wszystko, co przedtem było wspólne w myślach i uczuciach, i rozpoczyna od swoich własnych myśli i uczuć. Każdy chce zacząć od początku. Zrywa się poprzednie związki bez żalu, każdy działa we własnym imieniu i tylko z tego się cieszy. Jeżeli nie działa, to chciałby działać, Prawdę mówiąc, mnóstwo ludzi niczego nie zaczyna i nigdy nie zacznie, ale mimo to oderwali się z boku, patrzą na oderwane miejsce i na coś czekają z założonymi rękami. U nas wszyscy na coś czekają. A jednocześnie nigdzie prawie nie ma zgody moralnej; wszystko się rozbiło, podzieliło i dzieli, i to nawet nie grupki, lecz jednostki. A najważniejsze, że czasem nawet w bardzo lekkomyślny sposób.
Weźmy na przykład naszego współczesnego literata, artystę, czyli kogoś z nowych ludzi. Wkracza na tę drogę, a wkraczając nie chce wiedzieć o niczym, co było przed nim: chodzi własnymi drogami. Głosi nowe słowo, po postu lansuje ideał nowego słowa i nowego człowieka. Nie zna ani literatury europejskiej, ani własnej; nic nie czytał i czytać nie będzie. Nie tylko nie czytał Puszkina i Turgieniewa, lecz doprawdy chyba nie czytał nawet swoich […]. Ukazuje nowych bohaterów i nowe kobiety. Ale całe ich nowatorstwo polega na tym, że stawiają od razu dziesiąty krok, nie pamiętając poprzednich dziewięciu, i dlatego nagle znajdują się w najfałszywszej sytuacji, jaką można sobie wyobrazić. I giną, ku pouczeniu i przestrodze czytelnika. Ten fałsz sytuacji jest całym morałem. W tym wszystkim jest bardzo mało nowego, na odwrót, mnóstwo najlichszej starzyzny; ale nie o to chodzi bynajmniej, lecz o to, że autor jest całkowicie przekonany, iż powiedział nowe słowo, że jest oryginalny i odizolował się, i oczywiście jest z tego bardzo zadowolony.
Fiodor Dostojewski, Dziennik pisarza 1876, tom 2
Weźmy na przykład naszego współczesnego literata, artystę, czyli kogoś z nowych ludzi. Wkracza na tę drogę, a wkraczając nie chce wiedzieć o niczym, co było przed nim: chodzi własnymi drogami. Głosi nowe słowo, po postu lansuje ideał nowego słowa i nowego człowieka. Nie zna ani literatury europejskiej, ani własnej; nic nie czytał i czytać nie będzie. Nie tylko nie czytał Puszkina i Turgieniewa, lecz doprawdy chyba nie czytał nawet swoich […]. Ukazuje nowych bohaterów i nowe kobiety. Ale całe ich nowatorstwo polega na tym, że stawiają od razu dziesiąty krok, nie pamiętając poprzednich dziewięciu, i dlatego nagle znajdują się w najfałszywszej sytuacji, jaką można sobie wyobrazić. I giną, ku pouczeniu i przestrodze czytelnika. Ten fałsz sytuacji jest całym morałem. W tym wszystkim jest bardzo mało nowego, na odwrót, mnóstwo najlichszej starzyzny; ale nie o to chodzi bynajmniej, lecz o to, że autor jest całkowicie przekonany, iż powiedział nowe słowo, że jest oryginalny i odizolował się, i oczywiście jest z tego bardzo zadowolony.
Fiodor Dostojewski, Dziennik pisarza 1876, tom 2
piątek, 12 sierpnia 2011
Colm Toibin MISTRZ
Wszystko zależało od premierowego przedstawienia. Wyobraził sobie każdy jego szczegół oprócz tego, co sam będzie w tym czasie robił. Za kulisami przeszkadzałby aktorom; na widowni zaś byłby zbyt wzburzony, zbyt podatny na to, by nadmiernie przejąć się lub uradować każdym jękiem, westchnieniem, każdą ciszą. Pomyślał, że powinien może zaszyć się w pubie Cap and Bells niedaleko teatru i Edmund Gosse, któremu ufał, mógłby wymknąć się po drugim akcie i zdać mu relację. Ale dwa dni przed premierą uznał ten plan za absurdalny.
Musiał czymś się zająć. Nie mógł z nikim zjeść kolacji, ponieważ wszystkich znajomych zaprosił na premierę i większość zaproszenie przyjęła. Mógł odbyć podróż do jakiegoś pobliskiego miasta, zwiedzić je a potem wrócić wieczornym pociągiem, żeby zdążyć na końcowe oklaski. Wiedział jednak, że nie zdoła przestać myśleć o tym, co go czeka. Żałował, że nie jest w trakcie pracy nad jakąś powieścią, którą musi skończyć dopiero wiosną, gdy zacznie się ukazywać w odcinkach. Wolał tworzyć po cichu w swoim pokoju, do którego przez okno sączy się smętne, szare światło londyńskiej zimy o poranku. Tęsknił za samotnością i przyjemną świadomością, że jego życie zależy nie od opinii tłumu, lecz od pozostania sobą.
Ustalił wreszcie po długich wahaniach i rozmowach z Gosse'em i Alexandrem, że wybierze się do teatru Haymarket na nową sztukę Oscara Wilde'a. Czuł, że tylko w ten sposób między ósmą trzydzieści a dziesiąta czterdzieści pięć narzuci sobie spokój. Potem będzie mógł wrócić do St James's Theatre przybędzie w magicznej chwili, gdy sztuka się skończy lub właśnie będzie się kończyła.
Oto, pomyślał, przygotowując się do tego wieczoru, jak funkcjonuje prawdziwy świat, co do którego jedynie snuł domysły. Oto, jak zarabia się pieniądze, jak zdobywa się reputację. Towarzyszy temu ryzyko i podniecenie, żołądek jest pusty, serce bije za szybko, wyobraźnia jest rozpalona możliwościami. Ile jeszcze czeka go w życiu takich dni? Jeśli ta sztuka, jego pierwsza, która - jak sądził - zdecyduje o jego losie, przyniesie mu triumf, kolejne premierowe wieczory powinny przebiec łagodniej, mniej gorączkowo. A mimo to, gdy czekał na dorożkę, nie przestawał myśleć, że wolałby zabierać się właśnie do pisania nowej powieści - wolał, żeby czekały na niego czyste, gotowe do zapisania stronice, wolał mieć przed sobą wolny wieczór i nic innego do roboty prócz pisania. Chęć wycofania się mocno w nim tkwiła, gdy wyruszył do teatru Haymarket. Cóż by teraz dał, żeby znaleźć się już w przyszłości za trzy i pół godziny, poznać rezultat, pławić się w pochwałach i pochlebstwach, albo zmierzyć się z najgorszym.
Gdy dorożka zdążała do teatru, ogarnął go nagle nieznany dotąd, dziwny, dojmujący smutek. To zbyt wiele, pomyślał, prosi o zbyt wiele. Starał się myśleć o scenografii, złocistym oświetleniu, kostiumach, o samej sztuce i o tych, którzy przyjęli jego zaproszenie, i czuł jedynie nadzieję i podniecenie. Dokonał wyboru i teraz ma to, czego chciał, nie powinien narzekać. Gdy pokazał Gosse'owi listę osób, które miały zasiąść na parterze i pierwszym balkonie, ten rzekł, że takiej plejady znakomitości ze świata arystokracji, literatury i nauki, jaka zbierze się w James's Theatre, nie widział jeszcze żaden londyński teatr.
Nad nimi zdaje się - zawahał się i uśmiechnął, wiedząc, że gdyby teraz pisał, przerwałby, próbując znaleźć najwłaściwszy ton - nad nimi znajdują się - jak to ująć? - ci, którzy zapłacili za bilety, prawdziwa publiczność, której akceptacja i aplauz będą się liczyły bardziej niż akceptacja i aplauz przyjaciół. Ci - o mało nie wypowiedział tych słów na głos - którzy nie czytają moich książek, oto, jak ich poznamy. Na świecie - uśmiechnął się, gdy następne zdanie przyszło mu do głowy - jest ich całe mnóstwo. Im nie brakuje towarzystwa pokrewnych dusz. Miał nadzieję, że tego wieczoru staną po jego stronie.
Gdy tylko postawił stopę na chodniku przed Haymarket, natychmiast pozazdrościł Oscarowi Wilde'owi. Było coś beztroskiego w ludziach wchodzących do teatru, wyglądali, jakby szykowali się na szampańską zabawę. Miał wrażenie, że sam nigdy, w całym swoim życiu,, tak nie wyglądał, i nie wiedział, jak wytrzyma tyle czasu pośród ludzi, którzy wydawali się tak weseli, pogodni, radośni, tak ogólnie rozweseleni. Nie widział ani jednej twarzy, ani jednej pary, czy grupki, nikogo, kto wyglądałby na osobę, której mógłby się spodobać ,Guy Donville, ci ludzie wyszli z domów, żeby obejrzeć szczęśliwe zakończenie. Skrzywił się teraz, wspominając spory z Alexandrem na temat niezbyt szczęśliwego finału Guya Donville'a.
Pożałował, że nie zażyczył sobie miejsca na końcu rzędu. W przeznaczonym dlań fotelu był zewsząd otoczony, a gdy podniosła się kurtyna i publiczność zaczęła się śmiać z kwestii, które w jego mniemaniu były prymitywne i niezręczne, poczuł się osaczony. Nie roześmiał się ani razu; żaden fragment nie wydał mu się prawdziwy. Każdą linijkę tekstu, każdą scenę odgrywano tak, jak gdyby błazenada była wyższym przejawem prawdy. Nie przegapiono żadnej okazji, by z trywialności uczynić cnotę; banalne, płytkie i gładkie kwestie pobudzały publiczność do donośnego, rubasznego śmiechu.
Jeśli Mąż idealny był sztuką kiepską i wulgarną, najwyraźniej nikt nie podzielał jego opinii i gdy przyszedł czas na pierwszą przerwę, poczuł nadzwyczaj silną chęć ucieczki stamtąd. Prawda była zaś taka, że nie miał dokąd uciec. Pocieszał się jedynie tym, że nie jest to premierowe przedstawienie, na widowni nie ma nikogo z towarzystwa, kogo mógł rozpoznać i kto mógł rozpoznać jego. A najbardziej pocieszający był fakt, że nigdzie nie widać było samego Oscara Wilde'a, hałaśliwego, postawnego i na wskroś irlandzkiego Wilde'a, ani nikogo z jego świty.
Zastanawiał się, co sam by uczynił z taką historią. Tekst, kwestia po kwestii, był kpiną z pisarstwa, próbą wywołania prymitywnego śmiechu, prymitywnych reakcji. Przesłanie o skorumpowaniu klasy rządowej było płytkie, fabuła posuwała się do przodu nieudolnie, sztuka była kiepsko skonstruowana. Pomyślał, że wszyscy natychmiast o niej zapomną, a on zapamięta ją wyłącznie z powodu mąk, jakie w jej trakcie wycierpiał, czystego, niezmąconego napięcia nerwowego na myśl o własnej sztuce odgrywanej nieopodal. Jego sztuka traktowała o rezygnacji, a ci ludzie nie wyrzekli się niczego. Na koniec, gdy wywołano aktorów do kolejnych ukłonów, ich rozpromienione i zadowolone twarze nie zdradzały żadnej chęci poprawy.
Gdy przecinał St James's Square, by poznać swój los, odniósł wrażenie, że niepodważalny sukces tego, co właśnie obejrzał, stanowi straszliwą przepowiednię katastrofy Guya Domville'a, zatrzymał się więc na środku placu, sparaliżowany okropieństwem tej ewentualności - bał się ruszyć i dowiedzieć czegoś więcej.
Później, w ciągu kolejnych lat, docierały do niego strzępy informacji o tym, co się wówczas wydarzyło. Nigdy nie poznał całej prawdy, dowiedział się natomiast, że przepaść dzieląca zaproszoną publiczność od widzów nad nimi, którzy zapłacili za bilety, była tak ogromna jak otchłań pomiędzy nim a publicznością na sztuce Oscara Wilde'a. Publiczność z biletami zaczęła podobno się wiercić, szurać, pokasływać i szeptać jeszcze przed zakończeniem pierwszego aktu. W drugim akcie widzowie zareagowali śmiechem, gdy pani Sakerowa pojawiła się w okazałym i wystawnym kostiumie z epoki. I gdy już raz zaczęli się śmiać, zasmakowali w swym impertynenckim zachowaniu. Nie trzeba było długo czekać, by śmiechy zmieniły się w szyderstwa.
Dowiedział się później, i to dużo później, co się stało, gdy Alexander wypowiedział ostatnią kwestię: Jestem ostatni, mój panie, z Domville'ów. Ktoś za galerii krzyknął głośno: I całe, cholera, szczęście! Ryczeli ze śmiechu, a kiedy kurtyna wreszcie opadła, zaczęli gwizdać i miotać obelgi, podczas gdy widzowie z parteru i pierwszego balkonu klaskali entuzjastycznie.
Tego wieczoru wszedł do teatru wejściem dla aktorów i natknął się na inspicjenta, który zapewnił go, że wszystko poszło dobrze, a sztuka się spodobała. Było coś w sposobie, w jaki o tym mówił, co sprawiło, że Henry zapragnął dowiedzieć się czegoś więcej, poznać skalę i rozmiar swojego sukcesu, ale w tym momencie rozległ się pierwszy aplauz i Henry zaczął nasłuchiwać, biorąc gwizdy, za wyraz entuzjazmu. Dostrzegł Alexandra, zauważył, jak sztywno i poważnie schodził ze sceny, a potem odczekał chwilę przed wyjściem do ukłonu. Przeszedł bliżej sceny pewien, że Alexander i pozostali aktorzy triumfują. Wciąż sądził, że gwizdy i okrzyki są oznaką szczególnego uznania dla paru członków obsady, a wśród nich z pewnością dla Alexandra.
Stał i nasłuchiwał, wystarczająco blisko sceny, by Alexander, schodząc za kulisy po ukłonach, mógł go zauważyć. Później powiedziano mu, że ze strony jego przyjaciół na widowni rozległy się dzikie okrzyki Autor! Autor!, nie dość jednak dzikie, by mógł je usłyszeć. Usłyszał je natomiast Alexander, tak przynajmniej później twierdził, ponieważ przechwyciwszy spojrzenie autora, podszedł do niego z uroczystym, zastygłym wyrazem twarzy, wziął go za rękę i wyprowadził powoli, acz stanowczo na scenę.
Oto stanął przed tłumem, który wyobrażał sobie podczas długich godzin prób. Wyobrażał sobie, że będą skupieni i skłonni do wzruszeń, wyobrażał sobie, że będą nieruchomi i poważni. Nie był przygotowany na ten chaos gwizdów i gorączkowych oklasków. Przez chwilę próbował to wszystko ogarnąć i skonsternowany ukłonił się. I kiedy podnosił głowę, zdał sobie sprawę, z czym ma do czynienia. Na parterze i na galerii część widowni, która zapłaciła za bilety, syczała i gwizdała. Rozejrzał się i ujrzał szyderstwo oraz pogardę. Zaproszona publiczność pozostała na swoich miejscach vi wciąż klaskała, lecz jej aplauz zagłuszało crescendo głośnych, brutalnych oznak niezadowolenia ze strony tych, którzy nie czytali jego książek.
Najgorsze nastąpiło teraz - kiedy nie wiedział, co czynić, kiedy nie potrafił zapanować nad własną mimiką, powstrzymać wyrazu przerażenia na twarzy. Dostrzegł teraz przyjaciół - Sargebta, Gosse'a, Philipa Burne - Jonesa - wciąż mężnie oklaskujących, nadaremnie wobec wrzasków gawiedzi. Na coś takiego nie był zupełnie przygotowany. Powoli oddalił się ze sceny. Nie słuchał przemowy Alexandra próbującego uspokoić publiczność. Miał żal do niego za wyprowadzenie go na scenę, miał żal do publiczności za wygwizdanie go, ale przede wszystkim miał żal do samego siebie za to, że się tam znalazł. Nie miał teraz wyboru - musiał opuścić teatr wyjściem dla aktorów. Tak bardzo marzył o chwilach triumfu, kiedy wmiesza się w tłum zaproszonych gości zadowolony, że tylu starych przyjaciół było świadkiem jego teatralnego sukcesu. Teraz odejdzie do domu ze spuszczoną głową jak człowiek, który popełnił przestępstwo i grozi mu zatrzymanie przez policję. Czekał w mroku za kulisami, żeby nie natknąć się na aktorów. Nie chciał też jeszcze wychodzić z teatru, nie wiedział bowiem, kogo spotka na ulicy. Ani on, ani oni nie wiedzieliby, co powiedzieć, tak wielką, tak publiczną była jego klęska. Dla jego przyjaciół wieczór ten wpisywał się do księgi tematów tabu, choć tak bardzo się starał, aby jego nazwisko nigdy nie pojawiło się na jej stronicach. Po pewnym czasie zrozumiał jednak, że nie może zdradzić swoich wykonawców. Nie może ulec temu strasznemu pragnieniu, by zaszyć się gdzieś w ciemności, uciec w noc i spacerować, jak gdyby niczego nie napisał i był nikim. Musiał do nich pójść i im podziękować; musiał zażądać, aby planowany po triumfie sztuki poczęstunek jednak się odbył. Stał w półmroku i zbierał siły, sposobił się, gotów stłumić wszelkie swoje odruchy i potrzeby. Zacisnął dłonie w pięści i wyszedł po to, by się uśmiechać, kłaniać i wyobrażać sobie, że ów wieczór w całej jego krasie zawdzięczają wyłącznie talentom aktorów wspaniałej tradycji londyńskiej sceny.
[fragment powieści osnutej na biografii Henry'ego Jamesa]
Przekład Jerzy Kozłowski
Musiał czymś się zająć. Nie mógł z nikim zjeść kolacji, ponieważ wszystkich znajomych zaprosił na premierę i większość zaproszenie przyjęła. Mógł odbyć podróż do jakiegoś pobliskiego miasta, zwiedzić je a potem wrócić wieczornym pociągiem, żeby zdążyć na końcowe oklaski. Wiedział jednak, że nie zdoła przestać myśleć o tym, co go czeka. Żałował, że nie jest w trakcie pracy nad jakąś powieścią, którą musi skończyć dopiero wiosną, gdy zacznie się ukazywać w odcinkach. Wolał tworzyć po cichu w swoim pokoju, do którego przez okno sączy się smętne, szare światło londyńskiej zimy o poranku. Tęsknił za samotnością i przyjemną świadomością, że jego życie zależy nie od opinii tłumu, lecz od pozostania sobą.
Ustalił wreszcie po długich wahaniach i rozmowach z Gosse'em i Alexandrem, że wybierze się do teatru Haymarket na nową sztukę Oscara Wilde'a. Czuł, że tylko w ten sposób między ósmą trzydzieści a dziesiąta czterdzieści pięć narzuci sobie spokój. Potem będzie mógł wrócić do St James's Theatre przybędzie w magicznej chwili, gdy sztuka się skończy lub właśnie będzie się kończyła.
Oto, pomyślał, przygotowując się do tego wieczoru, jak funkcjonuje prawdziwy świat, co do którego jedynie snuł domysły. Oto, jak zarabia się pieniądze, jak zdobywa się reputację. Towarzyszy temu ryzyko i podniecenie, żołądek jest pusty, serce bije za szybko, wyobraźnia jest rozpalona możliwościami. Ile jeszcze czeka go w życiu takich dni? Jeśli ta sztuka, jego pierwsza, która - jak sądził - zdecyduje o jego losie, przyniesie mu triumf, kolejne premierowe wieczory powinny przebiec łagodniej, mniej gorączkowo. A mimo to, gdy czekał na dorożkę, nie przestawał myśleć, że wolałby zabierać się właśnie do pisania nowej powieści - wolał, żeby czekały na niego czyste, gotowe do zapisania stronice, wolał mieć przed sobą wolny wieczór i nic innego do roboty prócz pisania. Chęć wycofania się mocno w nim tkwiła, gdy wyruszył do teatru Haymarket. Cóż by teraz dał, żeby znaleźć się już w przyszłości za trzy i pół godziny, poznać rezultat, pławić się w pochwałach i pochlebstwach, albo zmierzyć się z najgorszym.
Gdy dorożka zdążała do teatru, ogarnął go nagle nieznany dotąd, dziwny, dojmujący smutek. To zbyt wiele, pomyślał, prosi o zbyt wiele. Starał się myśleć o scenografii, złocistym oświetleniu, kostiumach, o samej sztuce i o tych, którzy przyjęli jego zaproszenie, i czuł jedynie nadzieję i podniecenie. Dokonał wyboru i teraz ma to, czego chciał, nie powinien narzekać. Gdy pokazał Gosse'owi listę osób, które miały zasiąść na parterze i pierwszym balkonie, ten rzekł, że takiej plejady znakomitości ze świata arystokracji, literatury i nauki, jaka zbierze się w James's Theatre, nie widział jeszcze żaden londyński teatr.
Nad nimi zdaje się - zawahał się i uśmiechnął, wiedząc, że gdyby teraz pisał, przerwałby, próbując znaleźć najwłaściwszy ton - nad nimi znajdują się - jak to ująć? - ci, którzy zapłacili za bilety, prawdziwa publiczność, której akceptacja i aplauz będą się liczyły bardziej niż akceptacja i aplauz przyjaciół. Ci - o mało nie wypowiedział tych słów na głos - którzy nie czytają moich książek, oto, jak ich poznamy. Na świecie - uśmiechnął się, gdy następne zdanie przyszło mu do głowy - jest ich całe mnóstwo. Im nie brakuje towarzystwa pokrewnych dusz. Miał nadzieję, że tego wieczoru staną po jego stronie.
Gdy tylko postawił stopę na chodniku przed Haymarket, natychmiast pozazdrościł Oscarowi Wilde'owi. Było coś beztroskiego w ludziach wchodzących do teatru, wyglądali, jakby szykowali się na szampańską zabawę. Miał wrażenie, że sam nigdy, w całym swoim życiu,, tak nie wyglądał, i nie wiedział, jak wytrzyma tyle czasu pośród ludzi, którzy wydawali się tak weseli, pogodni, radośni, tak ogólnie rozweseleni. Nie widział ani jednej twarzy, ani jednej pary, czy grupki, nikogo, kto wyglądałby na osobę, której mógłby się spodobać ,Guy Donville, ci ludzie wyszli z domów, żeby obejrzeć szczęśliwe zakończenie. Skrzywił się teraz, wspominając spory z Alexandrem na temat niezbyt szczęśliwego finału Guya Donville'a.
Pożałował, że nie zażyczył sobie miejsca na końcu rzędu. W przeznaczonym dlań fotelu był zewsząd otoczony, a gdy podniosła się kurtyna i publiczność zaczęła się śmiać z kwestii, które w jego mniemaniu były prymitywne i niezręczne, poczuł się osaczony. Nie roześmiał się ani razu; żaden fragment nie wydał mu się prawdziwy. Każdą linijkę tekstu, każdą scenę odgrywano tak, jak gdyby błazenada była wyższym przejawem prawdy. Nie przegapiono żadnej okazji, by z trywialności uczynić cnotę; banalne, płytkie i gładkie kwestie pobudzały publiczność do donośnego, rubasznego śmiechu.
Jeśli Mąż idealny był sztuką kiepską i wulgarną, najwyraźniej nikt nie podzielał jego opinii i gdy przyszedł czas na pierwszą przerwę, poczuł nadzwyczaj silną chęć ucieczki stamtąd. Prawda była zaś taka, że nie miał dokąd uciec. Pocieszał się jedynie tym, że nie jest to premierowe przedstawienie, na widowni nie ma nikogo z towarzystwa, kogo mógł rozpoznać i kto mógł rozpoznać jego. A najbardziej pocieszający był fakt, że nigdzie nie widać było samego Oscara Wilde'a, hałaśliwego, postawnego i na wskroś irlandzkiego Wilde'a, ani nikogo z jego świty.
Zastanawiał się, co sam by uczynił z taką historią. Tekst, kwestia po kwestii, był kpiną z pisarstwa, próbą wywołania prymitywnego śmiechu, prymitywnych reakcji. Przesłanie o skorumpowaniu klasy rządowej było płytkie, fabuła posuwała się do przodu nieudolnie, sztuka była kiepsko skonstruowana. Pomyślał, że wszyscy natychmiast o niej zapomną, a on zapamięta ją wyłącznie z powodu mąk, jakie w jej trakcie wycierpiał, czystego, niezmąconego napięcia nerwowego na myśl o własnej sztuce odgrywanej nieopodal. Jego sztuka traktowała o rezygnacji, a ci ludzie nie wyrzekli się niczego. Na koniec, gdy wywołano aktorów do kolejnych ukłonów, ich rozpromienione i zadowolone twarze nie zdradzały żadnej chęci poprawy.
Gdy przecinał St James's Square, by poznać swój los, odniósł wrażenie, że niepodważalny sukces tego, co właśnie obejrzał, stanowi straszliwą przepowiednię katastrofy Guya Domville'a, zatrzymał się więc na środku placu, sparaliżowany okropieństwem tej ewentualności - bał się ruszyć i dowiedzieć czegoś więcej.
Później, w ciągu kolejnych lat, docierały do niego strzępy informacji o tym, co się wówczas wydarzyło. Nigdy nie poznał całej prawdy, dowiedział się natomiast, że przepaść dzieląca zaproszoną publiczność od widzów nad nimi, którzy zapłacili za bilety, była tak ogromna jak otchłań pomiędzy nim a publicznością na sztuce Oscara Wilde'a. Publiczność z biletami zaczęła podobno się wiercić, szurać, pokasływać i szeptać jeszcze przed zakończeniem pierwszego aktu. W drugim akcie widzowie zareagowali śmiechem, gdy pani Sakerowa pojawiła się w okazałym i wystawnym kostiumie z epoki. I gdy już raz zaczęli się śmiać, zasmakowali w swym impertynenckim zachowaniu. Nie trzeba było długo czekać, by śmiechy zmieniły się w szyderstwa.
Dowiedział się później, i to dużo później, co się stało, gdy Alexander wypowiedział ostatnią kwestię: Jestem ostatni, mój panie, z Domville'ów. Ktoś za galerii krzyknął głośno: I całe, cholera, szczęście! Ryczeli ze śmiechu, a kiedy kurtyna wreszcie opadła, zaczęli gwizdać i miotać obelgi, podczas gdy widzowie z parteru i pierwszego balkonu klaskali entuzjastycznie.
Tego wieczoru wszedł do teatru wejściem dla aktorów i natknął się na inspicjenta, który zapewnił go, że wszystko poszło dobrze, a sztuka się spodobała. Było coś w sposobie, w jaki o tym mówił, co sprawiło, że Henry zapragnął dowiedzieć się czegoś więcej, poznać skalę i rozmiar swojego sukcesu, ale w tym momencie rozległ się pierwszy aplauz i Henry zaczął nasłuchiwać, biorąc gwizdy, za wyraz entuzjazmu. Dostrzegł Alexandra, zauważył, jak sztywno i poważnie schodził ze sceny, a potem odczekał chwilę przed wyjściem do ukłonu. Przeszedł bliżej sceny pewien, że Alexander i pozostali aktorzy triumfują. Wciąż sądził, że gwizdy i okrzyki są oznaką szczególnego uznania dla paru członków obsady, a wśród nich z pewnością dla Alexandra.
Stał i nasłuchiwał, wystarczająco blisko sceny, by Alexander, schodząc za kulisy po ukłonach, mógł go zauważyć. Później powiedziano mu, że ze strony jego przyjaciół na widowni rozległy się dzikie okrzyki Autor! Autor!, nie dość jednak dzikie, by mógł je usłyszeć. Usłyszał je natomiast Alexander, tak przynajmniej później twierdził, ponieważ przechwyciwszy spojrzenie autora, podszedł do niego z uroczystym, zastygłym wyrazem twarzy, wziął go za rękę i wyprowadził powoli, acz stanowczo na scenę.
Oto stanął przed tłumem, który wyobrażał sobie podczas długich godzin prób. Wyobrażał sobie, że będą skupieni i skłonni do wzruszeń, wyobrażał sobie, że będą nieruchomi i poważni. Nie był przygotowany na ten chaos gwizdów i gorączkowych oklasków. Przez chwilę próbował to wszystko ogarnąć i skonsternowany ukłonił się. I kiedy podnosił głowę, zdał sobie sprawę, z czym ma do czynienia. Na parterze i na galerii część widowni, która zapłaciła za bilety, syczała i gwizdała. Rozejrzał się i ujrzał szyderstwo oraz pogardę. Zaproszona publiczność pozostała na swoich miejscach vi wciąż klaskała, lecz jej aplauz zagłuszało crescendo głośnych, brutalnych oznak niezadowolenia ze strony tych, którzy nie czytali jego książek.
Najgorsze nastąpiło teraz - kiedy nie wiedział, co czynić, kiedy nie potrafił zapanować nad własną mimiką, powstrzymać wyrazu przerażenia na twarzy. Dostrzegł teraz przyjaciół - Sargebta, Gosse'a, Philipa Burne - Jonesa - wciąż mężnie oklaskujących, nadaremnie wobec wrzasków gawiedzi. Na coś takiego nie był zupełnie przygotowany. Powoli oddalił się ze sceny. Nie słuchał przemowy Alexandra próbującego uspokoić publiczność. Miał żal do niego za wyprowadzenie go na scenę, miał żal do publiczności za wygwizdanie go, ale przede wszystkim miał żal do samego siebie za to, że się tam znalazł. Nie miał teraz wyboru - musiał opuścić teatr wyjściem dla aktorów. Tak bardzo marzył o chwilach triumfu, kiedy wmiesza się w tłum zaproszonych gości zadowolony, że tylu starych przyjaciół było świadkiem jego teatralnego sukcesu. Teraz odejdzie do domu ze spuszczoną głową jak człowiek, który popełnił przestępstwo i grozi mu zatrzymanie przez policję. Czekał w mroku za kulisami, żeby nie natknąć się na aktorów. Nie chciał też jeszcze wychodzić z teatru, nie wiedział bowiem, kogo spotka na ulicy. Ani on, ani oni nie wiedzieliby, co powiedzieć, tak wielką, tak publiczną była jego klęska. Dla jego przyjaciół wieczór ten wpisywał się do księgi tematów tabu, choć tak bardzo się starał, aby jego nazwisko nigdy nie pojawiło się na jej stronicach. Po pewnym czasie zrozumiał jednak, że nie może zdradzić swoich wykonawców. Nie może ulec temu strasznemu pragnieniu, by zaszyć się gdzieś w ciemności, uciec w noc i spacerować, jak gdyby niczego nie napisał i był nikim. Musiał do nich pójść i im podziękować; musiał zażądać, aby planowany po triumfie sztuki poczęstunek jednak się odbył. Stał w półmroku i zbierał siły, sposobił się, gotów stłumić wszelkie swoje odruchy i potrzeby. Zacisnął dłonie w pięści i wyszedł po to, by się uśmiechać, kłaniać i wyobrażać sobie, że ów wieczór w całej jego krasie zawdzięczają wyłącznie talentom aktorów wspaniałej tradycji londyńskiej sceny.
[fragment powieści osnutej na biografii Henry'ego Jamesa]
Przekład Jerzy Kozłowski
wtorek, 9 sierpnia 2011
" Historia bestialstwa. Chwila Wolności" Jens Bjorneboe [fragment]
Rabbi Joszua ben Josef, ukrzyżowany w roku 33 powiedział: " Prawda uczyni was wolnymi", przez co przedstawił wolność jako funkcję prawdy. (...) nie-prawda daje w efekcie nie-wolę. Po chwili prawdy nadchodzi chwila wolności.
Pojęcie Chwila Prawdy - el momento de la verdad - zostało zaczerpnięte z terminologii hiszpańskiej corridy i określa tę przełomową sekundę, w której rytuał osiąga punkt zwrotny, gdy taniec i eleganckie, pewne posunięcia już się nie liczą, a torreador musi dążyć do zakończenia walki. Chwila prawdy nadchodzi, gdy zabawa przemija, gdy gra jest skończona, człowiek zdejmuje maskę, a byk ma umrzeć: prawda zostanie odsłonięta.
El momento de la verdad jest głownym punktem każdego procesu. To taka chwila, która obnaża prawdziwy charakter walki, odkrywa ostatecznie, że jest to walka na śmierć i na życie.
Walka torreadora nie jest zjawiskiem z dziedziny sportu, lecz wysublimowanym, wzniesionym na wyżyny rytualno - estetycznym teatrem, a gazety nie drukują sprawozdań z walk, lecz recenzje - estetyczne krytyki, gdzie analizuje się kolejne posunięcia, poszczególne obrzędy i etapy spektaklu, oraz chwali je lub gani. Symboliczny język tych tekstów osiąga taki poziom piękna i jasności, że wszelkie komentarze są zbędne, a w pojęciu momento de la verdad zawiera się głębia archetypu.
Słońce i krew na piasku, błyszczące, skrwawione proporczyki wbite w ciało zwierzęcia, wściekłość i dzikość, cała ta straszna, pokorna męka byka, poddającego się gracji i zręczności człowieka, jego sztuce i lekkości, jego zdolności do abstrakcji. Szpada połyskująca w blasku słońca niczym widzialna myśl, taneczne pas, okrążenia, rytuał, i przez cały czas krew, chlustająca i skapująca, aż piasek staje się żelazem, a niebo miedzią nad cyrkową areną. Wszystko to jest obrzydliwe dopóki nie nadejdzie chwila, gdy człowiek klęka przed wściekłym, ogłupiałym bykiem, kiedy człowiek pada na kolana w piasku tuż przed rogami i wznosi szpadę nad głową, lecz zwierzę nie jest w stanie rzucić się na niego, bowiem człowiek tak długo igrał z bykiem, że ten kona z wściekłości, śmiertelnie udręczony; torreador z a t a ń c o w a ł byka na śmierć, doprowadził do tego, że krew buchnęła mu z nozdrzy.
I oto ta chwila, Chwila Prawdy, gdy człowiek podnosi się, by zabić.
Teraz człowiek ściga zwierzę.
To w tym tańcu ostatnie okrążenie.
Torreador (...) i cyrk - świątynia koniecznego bezprawia!
piątek, 5 sierpnia 2011
"Alchemia słowa" Jan Parandowski ( fragment)
NATCHNIENIE
Natchnienie wyszło z mody. Jeśli się ten wyraz nawinie dziś pod pióro, albo ma odcień ironii, albo jest po prostu odruchowym powtórzeniem utartego słowa, rzeczą nawyku, jak nie przewietrzane staroświeckie przenośnie. Tym chętniej używają go poczciwcy, patrzący na człowieka zajętego pisaniem, i wymawiają z sarkazmem, który maskuje ich niepokój wobec istoty dziwacznej. Pewien sentyment dla natchnienia da się jeszcze odkryć u rzeźbiarzy: nie zawsze umieją oni zwalczyć w sobie pokusę ozdabiania pomników skrzydlatymi geniuszami, fruwającymi nad poetą lub pochylonymi ku niemu w poufnym szepcie.
Natchnienie miało swoje piękne czasy, które trwały wiekami. Wyrażało ono przekonanie o boskim pochodzeniu sztuki słowa i narosło własną mitologią. Jako nieobliczalny stan duszy sąsiadowało w słownictwie Greków z wyrazem: mania, szaleństwo, mieszało się z ekstazą, z "entuzjazmem", który w pierwotnym znaczeniu mówi o człowieku "pełnym boga", jaśniało w ciemnych szkarłatach religii dionizyjskiej. Tu się nim tak zachwycił Fryderyk Nietzsche. Zmieniając patronów, zależnie od religii, natchnienie przetrwało nie tylko w popularnych wyobrażeniach o wieszczach, czyli o inspirowanej proroczej roli poetów, ale było wyznawane zarówno przez nich samych, jak i przez ich nawet najtrzeźwiejszych badaczy.
Ileż to razy w dziejach literatury rozróżniano poezję spontaniczną, żywiołową/słowem natchnioną, od tej, którą nazywano pracowitą, sztuczną, kunsztowną, albo też, uciekając się do antycznej przenośni, mówiono o niej, że ,,trąci oliwą". Tamta miała zapach pól, lasów, burzliwej nocy przetkanej błyskawicami, otwartych niebios, ta zaduch zamkniętej pracowni. Zwłaszcza epoka romantyczna rozwinęła natchnieniu skrzydła. Nigdy jak wówczas, tak wiele się o nim nie mówiło. Wierszem i proza Nie spotkać rozprawy literackiej z tego okresu, by na każdej stronicy nie wracało to słowo uporczywie. Powtarza się ono we wszystkich listach, a z pewnością nie opuszczało najbłahszej rozmowy. Poeta romantyczny czułby się znieważony, gdyby mu odmówiono natchnienia. Słowacki w latach mistycyzmu głosił otwarcie, że pisze za podszeptem aniołów. To samo twierdził Swedenborg o swej mistycznej kosmografii, to samo William Blake, gdy mówił, że jest tylko sekretarzem Wiekuistych Potęg, które mu dyktują jego poematy.
Ta przesada stała się zgubą natchnienia w następnej epoce. Grzmiał przeciw niemu Flaubert, wyszydzili je wszyscy w dobie realizmu i naturalizmu, przemilczali je Parnasiści, stało się w końcu ośmieszone. Lecz gdy się jakieś słowo wysłuży, można z jego treści ocalić rzecz istotną, zastąpiwszy je innym. Fryderyk Schiller, który żył, jeśli się tak można wyrazić, w epoce natchnienia i sam nie był od niego wolny, stworzył piękne określenie: niespodzianki duszy. Jak niejedno poetyckie wyrażenie i to nie ustępuje w ścisłości terminom naukowym. Oznacza wszystkie momenty - nagłe, krótkie i jasne jak błyskawica - które przynoszą pomysł, rozwiązanie, strofę, rys charakteru lub bieg przygód postaci. Sprowadza je zazwyczaj jakaś podnieta, bynajmniej nie wyjątkowa, raczej znikoma. Popularne wyobrażenia o natchnieniu, nawiedzającym pisarzy wśród majestatycznych lub uroczych widoków natury, dałoby się porównać z uporem, z jakim malarze od półtora wieku przedstawiają Napoleona na białym koniu, chociaż niezawodny w tej materii Frederic Masson dowiódł, że cesarz raczej unikał białych koni.
Ta skromna podnieta czerpie swą siłę z właściwości psychicznych pisarza i z okoliczności, w jakich występuje. Bywa najczęściej uczuciowa. Raptowne przejście od smutku do wesołości albo na odwrót, pod wpływem wrażenia zmysłowego (światło, barwa, głos, zapach), przejmuje nas wzruszeniem i w chwili rozrzewnienia, egzaltacji, dotkliwej goryczy lub głębokiego bólu, ciszy wewnętrznej lub euforii wydobywa się na jaw mroczna praca naszych myśli. Kiedyś - zaledwieśmy na to zwrócili uwagę - wpadł w nie słaby zalążek i wszedł w okres powolnego dojrzewania, utajonego życia długiego pasożytowania w mózgu. Nieraz przez miesiące i lata nie daje znać o sobie. Pisarz zajmuje się tysiącem spraw, odbiera miriady wrażeń, a tymczasem w nierozwikłanym gąszczu życia psychicznego ów głęboko ukryty zalążek syci się niewiadomymi sokami.
Do jego kryjówki trafiają wrażenia pospolite i wzniosłe, wiadomości obojętne i niezwykle, urywki rozmów i lektury, twarze, oczy, ręce, sny, marzenia, zachwyty - dociera doń nieprzebrane mnóstwo zdarzeń, z których każde jest przygodą duszy i każde może zasilić ów embrionalny zalążek. Aż pewnego dnia, w chwili gdy się tego nie spodziewamy, gdy jesteśmy, jak się nam zdaje, najdalej od wszystkiego, co się z nim łączy, wyłania się kształt upragniony i zdolny do życia. Z nieznanych przyczyn nastąpił kryzys, nagły koniec długiej, nieświadomej pracy, w swej gwałtowności nieraz podobny do sprężonych sił natury i tak samo bezosobowy. Haydn, gdy pochwycił melodię, którą w "Stworzeniu" miał oddać narodziny światła, zawołał olśniony:, ,To nie ode mnie, to pochodzi z góry!"
Nie ma tu różnicy między pisarzem a filozofem, artystą, uczonym. Zamiast powtarzać oklepaną historię z jabłkiem Newtona, warto przytoczyć mniej znany, a może bardziej znamienny przykład z twórczości wielkiego matematyka Henri Poincare. Całymi miesiącami poszukiwał on na próżno pewnego wzoru, obracając swój problem w myślach nieustannie. Wreszcie, nie znajdując rozwiązania, zupełnie go zaniechał i zajął się czym innym. Minęło wiele czasu, gdy pewnego ranka, jakby sprężyną podrzucony, wstał nagle od śniadania, podszedł do biurka i ów wzór napisał od razu, bez namysłu, rzekłbyś, odpisał z tablicy. W taki sam sposób narzucają się pisarzom długo ociągające się zakończenia dramatów, powieści, nowel, w jednym błysku wyjaśniają swój charakter i los zagmatwane postaci, odnajdują się długo i nadaremnie poszukiwane strofy, jak ta, którą Jean Moreas
drżącymi palcami zapisywał na pudełku od papierosów pod latarnią uliczną. Goethe opowiada we wstępie do ,,Der ewige Jude", że około pomocy wyskoczył z łóżka jak szalony, a pierś mu rozsadzało pragnienie opiewania tej enigmatycznej postaci. I w tym wypadku było zapewne tak jak zawsze: latami nosił w sobie ton, nastrój ballady, zanim mu się objawiła wierszem. W takim oto obrazie zamknął wspomnienie tamtych przeżyć: "My tylko układamy stos drzewa i staramy się, żeby ono było suche, a gdy przyjdzie pora, stos sam się zapala - ku naszemu zdumieniu".
Te "niespodzianki duszy" są nierównej świetności: od krótkich błysków, oświetlających jakąś myśl albo rąbek obrazu, aż do wielkich i rozległych odkryć. W tym ostatnim wypadku wydobywa się na wierzch znaczny obszar podświadomości i jest to wstrząs potężny, na kształt katastrof tektonicznych, kiedy to z głębi oceanu wyskakują wyspy, mające się stać nową ojczyzną roślin, zwierząt i ludzi. Wspominając dzień, w którym w drodze do Rapallo został zaskoczony przez zjawę swego Zaratustry, mówi Nietzsche: "Przychodzi objawienie, to znaczy, że nagle z niesłychaną pewnością i ze wszystkimi szczegółami ukazuje się człowiekowi coś, co mu głębię duszy wstrząsa i przewraca. Myśl świta błyskawicą, zachwyt, człowiek zupełnie traci władzę nad sobą. Wtedy się wszystko robi mimo woli, a jednak poczucie wolności ogarnia człowieka niby wicher".
Ta burza duchowa swym niespodziewanym i gwałtownym wtargnięciem sprowadza nawet niemoc fizyczną, jak omdlenie Mickiewicza po wielkiej "Improwizacji". Podobny stan przeżył Descartes 10 listopada 1619 roku. Uważał ten dzień dla siebie za równie ważny jak data urodzin. Wtedy bowiem zjawiła mu się jego idea w oślepiającym blasku. Tę chwilę poprzedził najpierw stan skupienia, głębokiej ciszy wewnętrznej, po której nastąpiło bardzo silne podniecenie. Baillet, jego biograf, podaje: "Do tego stopnia się wyczerpał, że był bliski zapalenia mózgu, a umysł rozżarzony entuzjazmem rodził sny i wizje". Wreszcie Descartes padł na kolana i ślubował pielgrzymkę do Matki Boskiej, polecając Jej opiece twór swej myśli.
Co jest bardziej niespodziane, to że taki wróg natchnienia jak Paul Yalery przeżył w Geriuf pewną noc pamiętną, która przesądziła o całym jego życiu duchowym. ^ Z życia Mickiewicza znane są dziwne objawy, towarzyszące jego improwizacjom: zmieniał się na twarzy, bladł, z gwałtownym wysiłkiem wyrzucał z siebie wiersze, trzymając słuchaczy w magnetycznym napięciu. Łagodny głos fletu był mu pomocny, jakby nastrajał instrument jego poezji. Podobne zjawiska notowano i u innych poetów, a dokuczliwi medycy szukali w nich symptomów epilepsji, przeważnie bez uzasadnienia. Improwizacja pociągała poetów, była uważana za szczególny dar, aż się zdewaluowała do gry towarzyskiej albo groteski branej na serio, jak u poczciwej Deotymy.
Rzecz godna uwagi: istnieje bliskie pokrewieństwo w mechanizmie improwizacji zarówno najwyższej rangi, jak i naiwnej igraszki, jest nią podnieta konieczności. Natchnienie z konieczności było od wieków znane mówcom. I z opisu ich zachowania można wyczytać dokładnie te same zjawiska, co u poetyckich impro wiza torów. Jest to bowiem walka z przepaścią, na której brzegu stoi mówca, mając przed sobą niesamowite igrzysko twarzy w blaskach oczu skupionych na nim. Pierwsze słowa unoszą go w niebezpieczny przestwór jak ikarowe skrzydła: albo się człowiek trzyma wielką mocą ducha, albo wprawa, doświadczeniem i rutyną.
Pisarzom ten rodzaj natchnienia nie był znany w czasach, kiedy z czasem nie trzeba było się liczyć, gdy utwór mógł dojrzewać tak długo, jak się to podobało autorowi. Wyjątkiem byli poeci dramatyczni, którzy nieraz zaznali ostrogi konieczności wśród kaprysów repertuaru, odmiany gustów, żądań okolicznościowych. W naszych czasach, czyli mniej więcej od półtora wieku, w zawodzie pisarza konieczność bywa dobrą wróżką, geniuszem lub demonem. Termin zastrzeżony w umowie, część rękopisu oddana do składania, drukowanie powieści w odcinku, podobne okoliczności stają się ostra podnietą, która wydobywa z pisarza ukrytą energie i wszystko się odbywa w nagłym porywie, po trosze w oszołomieniu. Pisarze sarkają na te dokuczliwości zawodu, którym jednak zawdzięczają dobre stronice, wyborne zakończenia, nieraz nawet wartość stylu, czego doświadczył Sainte-Beuve, gdy obowiązek tygodniowych felietonów nie zostawiał mu czasu na owijanie zdań w staroświeckie wykwinty.
Sainte-Beuve, chociaż wyrósł za romantyków, nie mógł sobie już pozwolić na dawne wzniosłe natchnienie, gdyż w połowie XIX wieku doznało ono srogiej porażki. Oto wyznanie Stendha-la: "Jeszcze w 1806 roku nie zaczynałem pisać, póki nie poczułem w sobie geniuszu. Gdybym był około 1795 roku mógł rozmawiać o swych zamiarach literackich z kimś rozsądnym i gdyby mi ten powiedział: pisz co dzień w ciągu dwóch godzin, z geniuszem czy bez geniuszu, nie byłbym zmarnował dziesięciu lat życia na głupkowate wyczekiwanie natchnień". I tak się odtąd poprawił, że dzięki systematycznej pracy mógł wykończyć ,,Chartereusede Parme" w niespełna dwa miesiące. Flaubert nawet jednego rozdziału nie byłby napisał w tak krótkim czasie, ale nie potrzebował niczyjej rady, by dojść do tej samej mądrości. Nikt jak on w tej epoce, jeszcze szumiącej romantyzmem, i sam do głębi przesiąknięty romantycznością nie występował tak gniewnie przeciwko natchnieniu. Uważał je za wymówkę dla nicponiów, a za truciznę dla twórczego umysłu. "Natchnienie - głosił - polega na tym, aby zasiadać do pracy o tej samej godzinie".
Lecz posłuchajmy innego świadectwa: "Natchnienie jest stanowczo bratem codziennej pracy. Te dwa przeciwieństwa nie wyłączają się tak samo, jak wszystkie przeciwieństwa, z których się składa przyroda. Istnieje w umyśle rodzaj mechaniki niebieskiej, której nie trzeba się wstydzić, ale należy nią zawładnąć tak, jak lekarze opanowują mechanikę ciała". Któż to mówi? Cygan, poetę maudit, zbieracz szmerów duszy, kochanek nastrojów, a jednocześnie nieustępliwy cyzelator wiersza, Cellini słowa poetyckiego - Baudelaire. I aby nie pozostawić żadnych niedomówień, aby geniuszowi, któremu oskubano skrzydła, zamknąć wszystkie drogi, jakimi mógłby się wśliznąć, dodaje: "Natchnienie zależy od regularnych i smacznych posiłków". Nie było to powiedziane żartem: Francuzi w tych rzeczach nie uznają żartów.
U nich poeci nie szukali nigdy wzorów wśród jętek, które mają skrzydła, a obywają się bez żołądka.
Jesteśmv dziś dalszym ciągiem tej stosunkowo młodej tradycji, która starożytne natchnienie zastąpiła innymi bóstwami: Pracą, S gościa, Wolą. Bez silnej woli nie ma wielkiego twórcy. Czy jednak naprawdę jest to odkrycie świeże, daty? Słowa jako motto następnego rozdziału wyraźnie temu Dantego przeczą.
PRACA
- xggendo m piwna in tama non sj vien, ni sotto coltre
"Czesząc się i goląc mam zwyczaj czytać albo pisać, albo słuchać głośnego czytania, albo piszącym dyktować. To samo w czasie posiłków lub przejażdżki. Zdziwisz się, gdy ci powiem, że nieraz siedząc na 'koniu pracowałem, tak że wraz z odbytą drogą miałem i pieśń skończoną. Przy moich wiejskich ucztach zawsze się pióro znajdzie, chyba że mi w tym przeszkodzi szacunek dla przyjezdnego gościa. Nie ma u mnie stołu bez pugilaresu i tabliczek. Często nawet w nocy się budzę i po ciemku chwytam za pióro, tkwiące u wezgłowia, i aby myśl nie uciekła, zapisuję, co potem za dnia ledwo mogę odczytać. Takie są moje troski". W tym zwierzeniu Petrarki widzimy "pierwszego nowoczesnego literata" w jego pustelni w Yaucluse, zaprzątniętego dzień i noc swoją pracą.
A oto parę słów z innej pustelni, oddalonej o pięć wieków, z Croisset, gdzie Flaubert siedzi nad "Madame Bovary". Odsunąwszy bolesny rękopis pisze list: "Jestem wściekły i nie wiem dlaczego. Może to moja powieść jest przyczyną. Nie idzie, nie rusza się, jestem bardziej wyczerpany, niż gdybym góry przewracał. Chwilami chce mi się płakać. Trzeba woli nadludzkiej, a ja jestem tylko człowiekiem". I w parę miesięcy później: "Głowa mi krąży z nudy, niechęci i zmęczenia. Przesiedziałem cztery godziny, a nie mogłem złożyć jednego zdania. Nie napisałem dziś ani jednej linijki albo raczej nabazgrałem całą setkę. Co za okropna praca! Co za nuda! O sztuko! sztuko! Czymże jest ta wściekła chimera, która wyżera nam serce i dlaczego? To szaleństwo zadawać sobie tyle bólu".
Lecz najpełniejszy jest następujący obraz: "Onegdaj położyłem się o piątej rano, wstałem o trzeciej. Od poniedziałku odłożyłem wszystko inne i cały tydzień orałem w mojej Bovary,
dręczony tym, że się nie posuwam naprzód. Doszedłem teraz do balu, który zaczynam w poniedziałek; mam nadzieję, że pójdzie lepiej. Od ostatniego naszego spotkania zrobiłem dwadzieścia pięć stron na czysto - w sześć tygodni! Tak dalece je przewracałem, zmieniałem, przekształcałem, że w tej chwili nie widzę już nic, ale sądzę, że się trzymają. Mówisz mi o swoich rozczarowaniach: patrz na moje! Czasami nie wiem, dlaczego ręce nie
opadają mi ze znużenia, a moja głowa nie zacznie kipieć. Prowadzę życie cierpkie, pozbawione wszelkiej zewnętrznej radości i podtrzymuje mnie tylko ta wściekła zawziętość, która czasem płacze z niemocy, ale się nie ugina. Kocham swoją pracę miłością szaleńczą i przewrotną jak asceta; włosiennica drapie mi brzuch. Niekiedy czuję w sobie pustkę, nie mogąc pochwycić wyrazu. Po zabazgraniu długich stronic widzę, że nie wykończyłem ani
jednego zdania, wtedy padam na otomanę i leżę otępiały w bagnie nudy. Nienawidzę siebie i oskarżam o tę obłudną dumę, która każe mi drżeć o chimerę. W kwadrans później wszystko się zmienia, serce bije radością. W ubiegłą środę musiałem wstać, by poszukać chustki do nosa: łzy płynęły mi po twarzy. Sam się rozczuliłem w ciągu pisania, doznałem cudownej rozkoszy: wzruszała mnie i moja myśl, i zdanie, które ją oddawało, i to, że je znalazłem. Tak mi się przynajmniej zdaje, że to wszystko było w owym wzruszeniu, ale z pewnością nerwy miały w tym większy udział niż cokolwiek innego.
Są jednak wzruszenia wyższego rzędu, gdzie wszelkie elementy uczuciowe nic nie znaczą - one to przewyższają samą cnotę swoim pięknem moralnym. Czasami udaje mi się dojrzeć (w moich wielkich dniach słońca) przy świetle entuzjazmu, który mnie dreszczem przejmuje od pięty do nasady włosów, stan duszy tak wyniesiony ponad życie, że już i sława nic nie znaczy, a nawet samo szczęście jest zbyteczne..."
Oba te głosy - Z Yaucluse i z Croisset - pochodzą od pisarzy, którzy dzięki niezależności materialnej byli panami swego czasu, których żaden przymus zewnętrzny nie więził przy pracy. Sami ją sobie narzucali, trawieni żądzą doskonałości: u jednego to znaczyło zdobycie szczytu kultury swojego wieku, u drugiego stworzenie nowej prozy. Obaj służyli swoim celom z wyrzeczeniem się wszystkiego, co ludzie uważają za powaby życia.
Nie oni jedni tak pracowali. Leibniz mógł przez trzy dni prawie nie ruszać się z fotela; Reymont, pisząc zakończenie pierwszego tomu "Chłopów" z weselem Boryny, pracował bez przerwy trzy dni i trzy noce, aż się rozchorował. Goethe rozglądając się w swoim życiu, które nam się wydaje tak bogate i pogodne, mówił Eckermannowi, że nie znajduje w nim więcej nad kilka tygodni odpoczynku i rozrywki - reszta to praca i trud. Któż nie zna opętanych nocy Balzaka! Jak wyglądał dzień Kraszewskiego, jak musiał wyglądać, aby ten człowiek w ciągu pięćdziesięciu lat mógł napisać pół tysiąca dzieł, zbierać i wydawać materiały historyczne, prowadzić olbrzymią korespondencję, redagować czasopisma? Cóż ze swego życia mógł oddać życiu Lope de Vega, jeśli jego twórczość obejmuje parę tysięcy dramatów?
Lecz niech nas nie zwodzi mała liczba książek: nieraz trzeba ją pomnożyć wielokrotnie, by zrobić pełny bilans pracy, którą pochłonęły szkice, przeróbki, porzucone i na nowo podjęte części dzieła. Taka na przykład prosta rzecz: autorzy przepisują swoje utwory, nieraz kilkakrotnie (podobno Sienkiewicz przepisywał stronicę, gdy wypadło mu coś skreślić), aby się wydobyć z chaosu brulionów. Czasem dochodzą do tego, że znają je na pamięć. Mówił mi Julien Benda, że każdą swoją książkę przepisał sześć razy. Jest to ogromne marnotrawstwo czasu, ale złą oddałby przysługę pisarzom, kto by ich nakłonił do większej oszczędności. Wątpię zresztą, czyby się to udało. Nie pomnaża się kapitału swej twórczości skąpstwem. Pisarz szafuje swoim czasem, spokojem, osobistym szczęściem. "Zapewniam was - pisze Romain Rolland - że każdy tom "Krzysztofa" przysporzył mi wiele siwych włosów albo raczej strącił mi je z głowy; wszystkie kryzysy, przez które przechodził mój bohater, i mną wstrząsały, a nawet bardziej, ponieważ moje ciało jest mniej silne".
Ramon Fernandez opowiada, że raz wśród nocy, podczas nalotu niemieckich ,,gotha", wbiegł do niego Proust i zapytał, jak brzmi dokładnie wymowa włoskiego zwrotu senza rigore. Użył go właśnie w zdaniu, ale nie był pewny, czy jego barwa dźwiękowa nie kłóci się z rytmem całej frazy. Dla dwóch stów nie tylko przerwał pracę, ale tak zawsze wrażliwy i słaby przemierzył pół Paryża nie myśląc o niebezpieczeństwie. Rzadko kto w płochej lekturze "Beniowskiego" zatrzyma się nad bolesnymi wierszami tej dopalającej się świecy ludzkiej:
Ale wierzajcie... żem rymu podpory Podłoży! sercem, a to moje veto Przeciw fałszowi, gdy je duch mój rzuca, To więcej mnie to kosztuje niż płuca...
Wyznania pisarzy o godzinach twórczych są raczej żałobne. Jakby się słyszało zamęt bitwy, jęki rannych i ginących, po czym następuje głuche milczenie - klęska? Nie, tylko zapomniano otrąbić zwycięstwo. Godziny twórcze przynoszą chwile przejmującej radości, gdy rozdział, ustęp czy choćby jedno zdanie kończy się i rozwiązuje nareszcie w szerokim, orzeźwiającym oddechu zadowolenia. Oto długa, uparta praca skupiła się w momencie wytężonego wysiłku, cała wyobraźnia, cała władza nad słowem, cała zdolność kojarzenia sprężyła się, by wyrwać się z mgły, z owej nocy ciemnej i skrzepłej, która tam gdzie u góry więzi naszą myśl - dusza pisarza pięła się w spiralach coraz bardziej zawrotnych, bolesnych, zdawało się, że już runie, rażona w swej zdobywczej dumie jak Bellerofon, gdy nagle mrok pęka, a z odsłoniętych horyzontów spływa jak cud - jasny, wyraźny, dotykalny obraz, epizod czy inny kawał pracy spełnionej i przyjętej dojrzałym zachwytem. Są to radości zdobywców gór, gdzie rozkosz natężonych mięśni równa się rozkoszy osiągnięcia szczytów.
Euforia, która by nieustannie towarzyszyła powstawaniu dzieła, nie budzi we mnie zaufania. Mam tu urywek z "Pamiętnika Literackiego" Weyssenhoffa i przytoczę go na dowód odczuwanej czasami rozkoszy pisania, lecz nie ukrywam zastrzeżeń, jakie budzi we mnie styl tego zwierzenia ("nitka zmierzająca do celu"!). Oto jego słowa: ,,Do najpiękniejszych rozkoszy, jakich doznałem, zaliczam uczucie szczęśliwego tworzenia ("Soból i panna") literackiego, gdy temat ukochany sam zdaje się wyrywać do tej formy najlepszej, gdy rój wyrazów i pomysłów stylowych zejdzie się na komendę i tylko sięgać po najtrafniejsze, najwdzięczniejsze, aby z nich prząść nitkę głosek zmierzającą do wymarzonego celu. Ma się wtedy choćby chwilami wrażenie dotykania doskonałości, a to jest stan duszy wysoki i rozkoszny, rodzaj ekstazy, która aż za gardło chwyta i łzy z oczu wyciska".
Jeśli utyskiwania, narzekania, skargi dają się słyszeć rzadziej, niżby się można było spodziewać, to dlatego, że wielu pisarzy nie zwierzało się nigdy, czasem tylko nie opanowane słowo zdradzało sekrety ich udręki. Byli zbyt dumni albo wstydliwi, albo z innych powodów narzucali sobie dyskrecję. W epokach, kiedy poetę obowiązywało natchnienie, ukrywano raczej swą pracę. Lecz z temperamentu tych milczków, z biegu ich życia, z rodzaju twórczości, z rękopisów, brulionów, papierów pośmiertnych można sobie odtworzyć burze pod powierzchnią ich powściągliwości i spokoju.
Oczywiście, szamotanie się, codzienna walka, oszołomienie godzinami pracy nie jest żadną regułą. I nie zawsze nawet pisarz bardzo płodny jest galernikiem pióra. Podobno Herbert Spencer nigdy nie pracował więcej niż dwie godziny dziennie. Arnold Bennet wyznaczał sobie równie szczupłą miarę czasu i nigdy jej nie przekraczał: wstawał choćby w połowie zdania. George Sand pisała regularnie do jedenastej wieczór i jeśli o pół do jedenastej skończyła powieść, brała świeżą kartkę i zaczynała nową. Pisała więc swoje powieści tak, jak się ceruje pończochy. Łatwo sobie wyobrazić, jak na to patrzył Musset, gdy go już miłość przestała zaślepiać - Musset, który uciekał na widok pióra, gnany lękiem i nienawiścią...
Dyscyplina pracy była zawsze błogosławieństwem pisarzy. Ileż sił oszczędza się przez stałe godziny biurka! Obojętne, czy jest to wczesnym rankiem, jak u Pawła Yalery, który wstawał o czwartej, albo jak Lamartine o piątej, czy po południu, czy wieczorem, czy choćby w nocy, tak ulubionej przez wielu, których nerwy dopiero się wtedy odprężały. Błędem byłoby mniemać, że to nasze czasy oswoiły pisarzy z nocą Vigiliae doctae - nocne czuwania powtarzają się refrenem przy wszelkich żywotach twórczych. Arystoteles mógłby być patronem tych sów uczonych, a Platon, świeży jak rosa, duchem opiekuńczym pracowników dnia.
Buffon, Goethe, Walter Scott, Wiktor Hugo, Baudelaire, Flaubert zasiadali do pracy z punktualnością urzędników, a gdyby wymienić wszystkich, którzy mieli ten sam zwyczaj, w takim rejestrze znalazłaby się większość sławnych nazwisk. Lecz prawie nikt od tego nie zaczynał. Dyscyplina pracy narasta w pisarzu powoli i utrwala się wraz z jego dojrzałością, kiedy już się przekona, że arcydzieła nie rodzą się ze szczęśliwego trafu, ale z cierpliwości i uporu. Każdy znakomity utwór stoi na końcu długiego łańcucha pokonanych trudności.
Co robić jednak, gdy w oznaczonej godzinie żadna myśl nie przychodzi, gdy nie ma ani sił, ani chęci do pracy? ,,Siedzieć" -odpowiada Maeterlinck, który niezmiennie odsiadywał swoje trzy godziny ranne, choćby tylko z fajką w zębach. ,,A ja -mógłby powiedzieć Gautier - siadam, biorę kartę papieru i rzucam na nią zdanie. Jestem pewny swoich zdań: każde spadnie jak kot na cztery łapy, a inne pójdą za nim". Są szczególne temperamenty pisarskie, krewkie i euforyczne, z których strumień słów wypływa wartko i radośnie. Niestety i u nich owo wesele twórcze bywa zachmurzone, gdy na chłodno odczytują swój rękopis, a gdy i wtedy ich nie opuszcza, trzeba w końcu dobrą sławą zapłacić za swoją łatwość.
Nie należy sobie również wyobrażać, że ci punktualni przestrzegają swoich godzin jak urzędnik, który spojrzawszy na zegarek zamyka okienko i ani nie słucha tych, ca się jeszcze dobijają, ani nie myśli więcej o sprawach, schowanych do biurka razem z bibułą i ochronnymi rękawami. Nie ma pory, w której najbardziej lekkomyślny pisarz nie przyjąłby swoich klientów: słów, obrazów, postaci. I nie ma mowy, by się oderwał od pracy, gdy ona się pomyślnie rozwija albo gdy pozostaje do zwalczenia przeszkoda, przed którą umknąć byłoby tchórzostwem. Wstaje i znowu wraca, odkłada inne zajęcia, zamyka się w domu, szuka samotnej drogi, gasi światło i znów je zapala, nie śpi, budzi się w nocy, wstaje przed świtem - gotów pogmatwać cały swój nieskazitelny porządek, do którego nazajutrz powróci, gdy już minie rozterka.
Może być tak, może być inaczej - nie ma się o co spierać. Było i jest tyle metod pracy, ilu pisarzy, nie znajdzie się dwóch całkowicie podobnych, chyba wśród przeciętniaków, ale rzecz jedynie ważna to sama praca, wysiłek twórczy, rzecz, o której czytelnik prawie nie myśli, biorąc książkę do ręki. Co gorsza nie myśli o tym wielu młodych, przeznaczających siebie do zawodu pisarskiego: wydaje im się ono uplecione z samych róż i błękitnych chwil. Rozczarowanie, jakie ich spotyka, prowadzi albo do wykolejenia, jeśli hula w nich pustka, albo do przyjęcia róż razem z kolcami.
Młody Maupassant podpatrzył raz Flauberta przy pracy i ten widok był dlań wstrząsającą nauką. Widział jego twarz czerwoną od gwałtownego napływu krwi i chmurny wzrok biegnący po napisanej karcie: zdawało się, że to skupione spojrzę nie przetrząsa słowa i zdania z czujnością myśliwego na posterunku, że zatrzymuje się nad każdą literą, jakby badał jej kształt, jej fizjonomię. A potem widział, jak ręka sięga po pióro i zaczyna pisać bardzo powoli. Flaubert co chwila się zatrzymywał, skreślał, dopisywał, znów kreślił, znów wtrącał słowa u góry, z boku, w poprzek. Sapał jak drwal. Policzki nabrzmiały, żyły wystąpiły na skroni, szyja była wzdęta, czuło się w całym ciele naprężone mięśnie: stary lew toczył rozpaczliwą walkę z myślą i słowem.”
Natchnienie wyszło z mody. Jeśli się ten wyraz nawinie dziś pod pióro, albo ma odcień ironii, albo jest po prostu odruchowym powtórzeniem utartego słowa, rzeczą nawyku, jak nie przewietrzane staroświeckie przenośnie. Tym chętniej używają go poczciwcy, patrzący na człowieka zajętego pisaniem, i wymawiają z sarkazmem, który maskuje ich niepokój wobec istoty dziwacznej. Pewien sentyment dla natchnienia da się jeszcze odkryć u rzeźbiarzy: nie zawsze umieją oni zwalczyć w sobie pokusę ozdabiania pomników skrzydlatymi geniuszami, fruwającymi nad poetą lub pochylonymi ku niemu w poufnym szepcie.
Natchnienie miało swoje piękne czasy, które trwały wiekami. Wyrażało ono przekonanie o boskim pochodzeniu sztuki słowa i narosło własną mitologią. Jako nieobliczalny stan duszy sąsiadowało w słownictwie Greków z wyrazem: mania, szaleństwo, mieszało się z ekstazą, z "entuzjazmem", który w pierwotnym znaczeniu mówi o człowieku "pełnym boga", jaśniało w ciemnych szkarłatach religii dionizyjskiej. Tu się nim tak zachwycił Fryderyk Nietzsche. Zmieniając patronów, zależnie od religii, natchnienie przetrwało nie tylko w popularnych wyobrażeniach o wieszczach, czyli o inspirowanej proroczej roli poetów, ale było wyznawane zarówno przez nich samych, jak i przez ich nawet najtrzeźwiejszych badaczy.
Ileż to razy w dziejach literatury rozróżniano poezję spontaniczną, żywiołową/słowem natchnioną, od tej, którą nazywano pracowitą, sztuczną, kunsztowną, albo też, uciekając się do antycznej przenośni, mówiono o niej, że ,,trąci oliwą". Tamta miała zapach pól, lasów, burzliwej nocy przetkanej błyskawicami, otwartych niebios, ta zaduch zamkniętej pracowni. Zwłaszcza epoka romantyczna rozwinęła natchnieniu skrzydła. Nigdy jak wówczas, tak wiele się o nim nie mówiło. Wierszem i proza Nie spotkać rozprawy literackiej z tego okresu, by na każdej stronicy nie wracało to słowo uporczywie. Powtarza się ono we wszystkich listach, a z pewnością nie opuszczało najbłahszej rozmowy. Poeta romantyczny czułby się znieważony, gdyby mu odmówiono natchnienia. Słowacki w latach mistycyzmu głosił otwarcie, że pisze za podszeptem aniołów. To samo twierdził Swedenborg o swej mistycznej kosmografii, to samo William Blake, gdy mówił, że jest tylko sekretarzem Wiekuistych Potęg, które mu dyktują jego poematy.
Ta przesada stała się zgubą natchnienia w następnej epoce. Grzmiał przeciw niemu Flaubert, wyszydzili je wszyscy w dobie realizmu i naturalizmu, przemilczali je Parnasiści, stało się w końcu ośmieszone. Lecz gdy się jakieś słowo wysłuży, można z jego treści ocalić rzecz istotną, zastąpiwszy je innym. Fryderyk Schiller, który żył, jeśli się tak można wyrazić, w epoce natchnienia i sam nie był od niego wolny, stworzył piękne określenie: niespodzianki duszy. Jak niejedno poetyckie wyrażenie i to nie ustępuje w ścisłości terminom naukowym. Oznacza wszystkie momenty - nagłe, krótkie i jasne jak błyskawica - które przynoszą pomysł, rozwiązanie, strofę, rys charakteru lub bieg przygód postaci. Sprowadza je zazwyczaj jakaś podnieta, bynajmniej nie wyjątkowa, raczej znikoma. Popularne wyobrażenia o natchnieniu, nawiedzającym pisarzy wśród majestatycznych lub uroczych widoków natury, dałoby się porównać z uporem, z jakim malarze od półtora wieku przedstawiają Napoleona na białym koniu, chociaż niezawodny w tej materii Frederic Masson dowiódł, że cesarz raczej unikał białych koni.
Ta skromna podnieta czerpie swą siłę z właściwości psychicznych pisarza i z okoliczności, w jakich występuje. Bywa najczęściej uczuciowa. Raptowne przejście od smutku do wesołości albo na odwrót, pod wpływem wrażenia zmysłowego (światło, barwa, głos, zapach), przejmuje nas wzruszeniem i w chwili rozrzewnienia, egzaltacji, dotkliwej goryczy lub głębokiego bólu, ciszy wewnętrznej lub euforii wydobywa się na jaw mroczna praca naszych myśli. Kiedyś - zaledwieśmy na to zwrócili uwagę - wpadł w nie słaby zalążek i wszedł w okres powolnego dojrzewania, utajonego życia długiego pasożytowania w mózgu. Nieraz przez miesiące i lata nie daje znać o sobie. Pisarz zajmuje się tysiącem spraw, odbiera miriady wrażeń, a tymczasem w nierozwikłanym gąszczu życia psychicznego ów głęboko ukryty zalążek syci się niewiadomymi sokami.
Do jego kryjówki trafiają wrażenia pospolite i wzniosłe, wiadomości obojętne i niezwykle, urywki rozmów i lektury, twarze, oczy, ręce, sny, marzenia, zachwyty - dociera doń nieprzebrane mnóstwo zdarzeń, z których każde jest przygodą duszy i każde może zasilić ów embrionalny zalążek. Aż pewnego dnia, w chwili gdy się tego nie spodziewamy, gdy jesteśmy, jak się nam zdaje, najdalej od wszystkiego, co się z nim łączy, wyłania się kształt upragniony i zdolny do życia. Z nieznanych przyczyn nastąpił kryzys, nagły koniec długiej, nieświadomej pracy, w swej gwałtowności nieraz podobny do sprężonych sił natury i tak samo bezosobowy. Haydn, gdy pochwycił melodię, którą w "Stworzeniu" miał oddać narodziny światła, zawołał olśniony:, ,To nie ode mnie, to pochodzi z góry!"
Nie ma tu różnicy między pisarzem a filozofem, artystą, uczonym. Zamiast powtarzać oklepaną historię z jabłkiem Newtona, warto przytoczyć mniej znany, a może bardziej znamienny przykład z twórczości wielkiego matematyka Henri Poincare. Całymi miesiącami poszukiwał on na próżno pewnego wzoru, obracając swój problem w myślach nieustannie. Wreszcie, nie znajdując rozwiązania, zupełnie go zaniechał i zajął się czym innym. Minęło wiele czasu, gdy pewnego ranka, jakby sprężyną podrzucony, wstał nagle od śniadania, podszedł do biurka i ów wzór napisał od razu, bez namysłu, rzekłbyś, odpisał z tablicy. W taki sam sposób narzucają się pisarzom długo ociągające się zakończenia dramatów, powieści, nowel, w jednym błysku wyjaśniają swój charakter i los zagmatwane postaci, odnajdują się długo i nadaremnie poszukiwane strofy, jak ta, którą Jean Moreas
drżącymi palcami zapisywał na pudełku od papierosów pod latarnią uliczną. Goethe opowiada we wstępie do ,,Der ewige Jude", że około pomocy wyskoczył z łóżka jak szalony, a pierś mu rozsadzało pragnienie opiewania tej enigmatycznej postaci. I w tym wypadku było zapewne tak jak zawsze: latami nosił w sobie ton, nastrój ballady, zanim mu się objawiła wierszem. W takim oto obrazie zamknął wspomnienie tamtych przeżyć: "My tylko układamy stos drzewa i staramy się, żeby ono było suche, a gdy przyjdzie pora, stos sam się zapala - ku naszemu zdumieniu".
Te "niespodzianki duszy" są nierównej świetności: od krótkich błysków, oświetlających jakąś myśl albo rąbek obrazu, aż do wielkich i rozległych odkryć. W tym ostatnim wypadku wydobywa się na wierzch znaczny obszar podświadomości i jest to wstrząs potężny, na kształt katastrof tektonicznych, kiedy to z głębi oceanu wyskakują wyspy, mające się stać nową ojczyzną roślin, zwierząt i ludzi. Wspominając dzień, w którym w drodze do Rapallo został zaskoczony przez zjawę swego Zaratustry, mówi Nietzsche: "Przychodzi objawienie, to znaczy, że nagle z niesłychaną pewnością i ze wszystkimi szczegółami ukazuje się człowiekowi coś, co mu głębię duszy wstrząsa i przewraca. Myśl świta błyskawicą, zachwyt, człowiek zupełnie traci władzę nad sobą. Wtedy się wszystko robi mimo woli, a jednak poczucie wolności ogarnia człowieka niby wicher".
Ta burza duchowa swym niespodziewanym i gwałtownym wtargnięciem sprowadza nawet niemoc fizyczną, jak omdlenie Mickiewicza po wielkiej "Improwizacji". Podobny stan przeżył Descartes 10 listopada 1619 roku. Uważał ten dzień dla siebie za równie ważny jak data urodzin. Wtedy bowiem zjawiła mu się jego idea w oślepiającym blasku. Tę chwilę poprzedził najpierw stan skupienia, głębokiej ciszy wewnętrznej, po której nastąpiło bardzo silne podniecenie. Baillet, jego biograf, podaje: "Do tego stopnia się wyczerpał, że był bliski zapalenia mózgu, a umysł rozżarzony entuzjazmem rodził sny i wizje". Wreszcie Descartes padł na kolana i ślubował pielgrzymkę do Matki Boskiej, polecając Jej opiece twór swej myśli.
Co jest bardziej niespodziane, to że taki wróg natchnienia jak Paul Yalery przeżył w Geriuf pewną noc pamiętną, która przesądziła o całym jego życiu duchowym. ^ Z życia Mickiewicza znane są dziwne objawy, towarzyszące jego improwizacjom: zmieniał się na twarzy, bladł, z gwałtownym wysiłkiem wyrzucał z siebie wiersze, trzymając słuchaczy w magnetycznym napięciu. Łagodny głos fletu był mu pomocny, jakby nastrajał instrument jego poezji. Podobne zjawiska notowano i u innych poetów, a dokuczliwi medycy szukali w nich symptomów epilepsji, przeważnie bez uzasadnienia. Improwizacja pociągała poetów, była uważana za szczególny dar, aż się zdewaluowała do gry towarzyskiej albo groteski branej na serio, jak u poczciwej Deotymy.
Rzecz godna uwagi: istnieje bliskie pokrewieństwo w mechanizmie improwizacji zarówno najwyższej rangi, jak i naiwnej igraszki, jest nią podnieta konieczności. Natchnienie z konieczności było od wieków znane mówcom. I z opisu ich zachowania można wyczytać dokładnie te same zjawiska, co u poetyckich impro wiza torów. Jest to bowiem walka z przepaścią, na której brzegu stoi mówca, mając przed sobą niesamowite igrzysko twarzy w blaskach oczu skupionych na nim. Pierwsze słowa unoszą go w niebezpieczny przestwór jak ikarowe skrzydła: albo się człowiek trzyma wielką mocą ducha, albo wprawa, doświadczeniem i rutyną.
Pisarzom ten rodzaj natchnienia nie był znany w czasach, kiedy z czasem nie trzeba było się liczyć, gdy utwór mógł dojrzewać tak długo, jak się to podobało autorowi. Wyjątkiem byli poeci dramatyczni, którzy nieraz zaznali ostrogi konieczności wśród kaprysów repertuaru, odmiany gustów, żądań okolicznościowych. W naszych czasach, czyli mniej więcej od półtora wieku, w zawodzie pisarza konieczność bywa dobrą wróżką, geniuszem lub demonem. Termin zastrzeżony w umowie, część rękopisu oddana do składania, drukowanie powieści w odcinku, podobne okoliczności stają się ostra podnietą, która wydobywa z pisarza ukrytą energie i wszystko się odbywa w nagłym porywie, po trosze w oszołomieniu. Pisarze sarkają na te dokuczliwości zawodu, którym jednak zawdzięczają dobre stronice, wyborne zakończenia, nieraz nawet wartość stylu, czego doświadczył Sainte-Beuve, gdy obowiązek tygodniowych felietonów nie zostawiał mu czasu na owijanie zdań w staroświeckie wykwinty.
Sainte-Beuve, chociaż wyrósł za romantyków, nie mógł sobie już pozwolić na dawne wzniosłe natchnienie, gdyż w połowie XIX wieku doznało ono srogiej porażki. Oto wyznanie Stendha-la: "Jeszcze w 1806 roku nie zaczynałem pisać, póki nie poczułem w sobie geniuszu. Gdybym był około 1795 roku mógł rozmawiać o swych zamiarach literackich z kimś rozsądnym i gdyby mi ten powiedział: pisz co dzień w ciągu dwóch godzin, z geniuszem czy bez geniuszu, nie byłbym zmarnował dziesięciu lat życia na głupkowate wyczekiwanie natchnień". I tak się odtąd poprawił, że dzięki systematycznej pracy mógł wykończyć ,,Chartereusede Parme" w niespełna dwa miesiące. Flaubert nawet jednego rozdziału nie byłby napisał w tak krótkim czasie, ale nie potrzebował niczyjej rady, by dojść do tej samej mądrości. Nikt jak on w tej epoce, jeszcze szumiącej romantyzmem, i sam do głębi przesiąknięty romantycznością nie występował tak gniewnie przeciwko natchnieniu. Uważał je za wymówkę dla nicponiów, a za truciznę dla twórczego umysłu. "Natchnienie - głosił - polega na tym, aby zasiadać do pracy o tej samej godzinie".
Lecz posłuchajmy innego świadectwa: "Natchnienie jest stanowczo bratem codziennej pracy. Te dwa przeciwieństwa nie wyłączają się tak samo, jak wszystkie przeciwieństwa, z których się składa przyroda. Istnieje w umyśle rodzaj mechaniki niebieskiej, której nie trzeba się wstydzić, ale należy nią zawładnąć tak, jak lekarze opanowują mechanikę ciała". Któż to mówi? Cygan, poetę maudit, zbieracz szmerów duszy, kochanek nastrojów, a jednocześnie nieustępliwy cyzelator wiersza, Cellini słowa poetyckiego - Baudelaire. I aby nie pozostawić żadnych niedomówień, aby geniuszowi, któremu oskubano skrzydła, zamknąć wszystkie drogi, jakimi mógłby się wśliznąć, dodaje: "Natchnienie zależy od regularnych i smacznych posiłków". Nie było to powiedziane żartem: Francuzi w tych rzeczach nie uznają żartów.
U nich poeci nie szukali nigdy wzorów wśród jętek, które mają skrzydła, a obywają się bez żołądka.
Jesteśmv dziś dalszym ciągiem tej stosunkowo młodej tradycji, która starożytne natchnienie zastąpiła innymi bóstwami: Pracą, S gościa, Wolą. Bez silnej woli nie ma wielkiego twórcy. Czy jednak naprawdę jest to odkrycie świeże, daty? Słowa jako motto następnego rozdziału wyraźnie temu Dantego przeczą.
PRACA
- xggendo m piwna in tama non sj vien, ni sotto coltre
"Czesząc się i goląc mam zwyczaj czytać albo pisać, albo słuchać głośnego czytania, albo piszącym dyktować. To samo w czasie posiłków lub przejażdżki. Zdziwisz się, gdy ci powiem, że nieraz siedząc na 'koniu pracowałem, tak że wraz z odbytą drogą miałem i pieśń skończoną. Przy moich wiejskich ucztach zawsze się pióro znajdzie, chyba że mi w tym przeszkodzi szacunek dla przyjezdnego gościa. Nie ma u mnie stołu bez pugilaresu i tabliczek. Często nawet w nocy się budzę i po ciemku chwytam za pióro, tkwiące u wezgłowia, i aby myśl nie uciekła, zapisuję, co potem za dnia ledwo mogę odczytać. Takie są moje troski". W tym zwierzeniu Petrarki widzimy "pierwszego nowoczesnego literata" w jego pustelni w Yaucluse, zaprzątniętego dzień i noc swoją pracą.
A oto parę słów z innej pustelni, oddalonej o pięć wieków, z Croisset, gdzie Flaubert siedzi nad "Madame Bovary". Odsunąwszy bolesny rękopis pisze list: "Jestem wściekły i nie wiem dlaczego. Może to moja powieść jest przyczyną. Nie idzie, nie rusza się, jestem bardziej wyczerpany, niż gdybym góry przewracał. Chwilami chce mi się płakać. Trzeba woli nadludzkiej, a ja jestem tylko człowiekiem". I w parę miesięcy później: "Głowa mi krąży z nudy, niechęci i zmęczenia. Przesiedziałem cztery godziny, a nie mogłem złożyć jednego zdania. Nie napisałem dziś ani jednej linijki albo raczej nabazgrałem całą setkę. Co za okropna praca! Co za nuda! O sztuko! sztuko! Czymże jest ta wściekła chimera, która wyżera nam serce i dlaczego? To szaleństwo zadawać sobie tyle bólu".
Lecz najpełniejszy jest następujący obraz: "Onegdaj położyłem się o piątej rano, wstałem o trzeciej. Od poniedziałku odłożyłem wszystko inne i cały tydzień orałem w mojej Bovary,
dręczony tym, że się nie posuwam naprzód. Doszedłem teraz do balu, który zaczynam w poniedziałek; mam nadzieję, że pójdzie lepiej. Od ostatniego naszego spotkania zrobiłem dwadzieścia pięć stron na czysto - w sześć tygodni! Tak dalece je przewracałem, zmieniałem, przekształcałem, że w tej chwili nie widzę już nic, ale sądzę, że się trzymają. Mówisz mi o swoich rozczarowaniach: patrz na moje! Czasami nie wiem, dlaczego ręce nie
opadają mi ze znużenia, a moja głowa nie zacznie kipieć. Prowadzę życie cierpkie, pozbawione wszelkiej zewnętrznej radości i podtrzymuje mnie tylko ta wściekła zawziętość, która czasem płacze z niemocy, ale się nie ugina. Kocham swoją pracę miłością szaleńczą i przewrotną jak asceta; włosiennica drapie mi brzuch. Niekiedy czuję w sobie pustkę, nie mogąc pochwycić wyrazu. Po zabazgraniu długich stronic widzę, że nie wykończyłem ani
jednego zdania, wtedy padam na otomanę i leżę otępiały w bagnie nudy. Nienawidzę siebie i oskarżam o tę obłudną dumę, która każe mi drżeć o chimerę. W kwadrans później wszystko się zmienia, serce bije radością. W ubiegłą środę musiałem wstać, by poszukać chustki do nosa: łzy płynęły mi po twarzy. Sam się rozczuliłem w ciągu pisania, doznałem cudownej rozkoszy: wzruszała mnie i moja myśl, i zdanie, które ją oddawało, i to, że je znalazłem. Tak mi się przynajmniej zdaje, że to wszystko było w owym wzruszeniu, ale z pewnością nerwy miały w tym większy udział niż cokolwiek innego.
Są jednak wzruszenia wyższego rzędu, gdzie wszelkie elementy uczuciowe nic nie znaczą - one to przewyższają samą cnotę swoim pięknem moralnym. Czasami udaje mi się dojrzeć (w moich wielkich dniach słońca) przy świetle entuzjazmu, który mnie dreszczem przejmuje od pięty do nasady włosów, stan duszy tak wyniesiony ponad życie, że już i sława nic nie znaczy, a nawet samo szczęście jest zbyteczne..."
Oba te głosy - Z Yaucluse i z Croisset - pochodzą od pisarzy, którzy dzięki niezależności materialnej byli panami swego czasu, których żaden przymus zewnętrzny nie więził przy pracy. Sami ją sobie narzucali, trawieni żądzą doskonałości: u jednego to znaczyło zdobycie szczytu kultury swojego wieku, u drugiego stworzenie nowej prozy. Obaj służyli swoim celom z wyrzeczeniem się wszystkiego, co ludzie uważają za powaby życia.
Nie oni jedni tak pracowali. Leibniz mógł przez trzy dni prawie nie ruszać się z fotela; Reymont, pisząc zakończenie pierwszego tomu "Chłopów" z weselem Boryny, pracował bez przerwy trzy dni i trzy noce, aż się rozchorował. Goethe rozglądając się w swoim życiu, które nam się wydaje tak bogate i pogodne, mówił Eckermannowi, że nie znajduje w nim więcej nad kilka tygodni odpoczynku i rozrywki - reszta to praca i trud. Któż nie zna opętanych nocy Balzaka! Jak wyglądał dzień Kraszewskiego, jak musiał wyglądać, aby ten człowiek w ciągu pięćdziesięciu lat mógł napisać pół tysiąca dzieł, zbierać i wydawać materiały historyczne, prowadzić olbrzymią korespondencję, redagować czasopisma? Cóż ze swego życia mógł oddać życiu Lope de Vega, jeśli jego twórczość obejmuje parę tysięcy dramatów?
Lecz niech nas nie zwodzi mała liczba książek: nieraz trzeba ją pomnożyć wielokrotnie, by zrobić pełny bilans pracy, którą pochłonęły szkice, przeróbki, porzucone i na nowo podjęte części dzieła. Taka na przykład prosta rzecz: autorzy przepisują swoje utwory, nieraz kilkakrotnie (podobno Sienkiewicz przepisywał stronicę, gdy wypadło mu coś skreślić), aby się wydobyć z chaosu brulionów. Czasem dochodzą do tego, że znają je na pamięć. Mówił mi Julien Benda, że każdą swoją książkę przepisał sześć razy. Jest to ogromne marnotrawstwo czasu, ale złą oddałby przysługę pisarzom, kto by ich nakłonił do większej oszczędności. Wątpię zresztą, czyby się to udało. Nie pomnaża się kapitału swej twórczości skąpstwem. Pisarz szafuje swoim czasem, spokojem, osobistym szczęściem. "Zapewniam was - pisze Romain Rolland - że każdy tom "Krzysztofa" przysporzył mi wiele siwych włosów albo raczej strącił mi je z głowy; wszystkie kryzysy, przez które przechodził mój bohater, i mną wstrząsały, a nawet bardziej, ponieważ moje ciało jest mniej silne".
Ramon Fernandez opowiada, że raz wśród nocy, podczas nalotu niemieckich ,,gotha", wbiegł do niego Proust i zapytał, jak brzmi dokładnie wymowa włoskiego zwrotu senza rigore. Użył go właśnie w zdaniu, ale nie był pewny, czy jego barwa dźwiękowa nie kłóci się z rytmem całej frazy. Dla dwóch stów nie tylko przerwał pracę, ale tak zawsze wrażliwy i słaby przemierzył pół Paryża nie myśląc o niebezpieczeństwie. Rzadko kto w płochej lekturze "Beniowskiego" zatrzyma się nad bolesnymi wierszami tej dopalającej się świecy ludzkiej:
Ale wierzajcie... żem rymu podpory Podłoży! sercem, a to moje veto Przeciw fałszowi, gdy je duch mój rzuca, To więcej mnie to kosztuje niż płuca...
Wyznania pisarzy o godzinach twórczych są raczej żałobne. Jakby się słyszało zamęt bitwy, jęki rannych i ginących, po czym następuje głuche milczenie - klęska? Nie, tylko zapomniano otrąbić zwycięstwo. Godziny twórcze przynoszą chwile przejmującej radości, gdy rozdział, ustęp czy choćby jedno zdanie kończy się i rozwiązuje nareszcie w szerokim, orzeźwiającym oddechu zadowolenia. Oto długa, uparta praca skupiła się w momencie wytężonego wysiłku, cała wyobraźnia, cała władza nad słowem, cała zdolność kojarzenia sprężyła się, by wyrwać się z mgły, z owej nocy ciemnej i skrzepłej, która tam gdzie u góry więzi naszą myśl - dusza pisarza pięła się w spiralach coraz bardziej zawrotnych, bolesnych, zdawało się, że już runie, rażona w swej zdobywczej dumie jak Bellerofon, gdy nagle mrok pęka, a z odsłoniętych horyzontów spływa jak cud - jasny, wyraźny, dotykalny obraz, epizod czy inny kawał pracy spełnionej i przyjętej dojrzałym zachwytem. Są to radości zdobywców gór, gdzie rozkosz natężonych mięśni równa się rozkoszy osiągnięcia szczytów.
Euforia, która by nieustannie towarzyszyła powstawaniu dzieła, nie budzi we mnie zaufania. Mam tu urywek z "Pamiętnika Literackiego" Weyssenhoffa i przytoczę go na dowód odczuwanej czasami rozkoszy pisania, lecz nie ukrywam zastrzeżeń, jakie budzi we mnie styl tego zwierzenia ("nitka zmierzająca do celu"!). Oto jego słowa: ,,Do najpiękniejszych rozkoszy, jakich doznałem, zaliczam uczucie szczęśliwego tworzenia ("Soból i panna") literackiego, gdy temat ukochany sam zdaje się wyrywać do tej formy najlepszej, gdy rój wyrazów i pomysłów stylowych zejdzie się na komendę i tylko sięgać po najtrafniejsze, najwdzięczniejsze, aby z nich prząść nitkę głosek zmierzającą do wymarzonego celu. Ma się wtedy choćby chwilami wrażenie dotykania doskonałości, a to jest stan duszy wysoki i rozkoszny, rodzaj ekstazy, która aż za gardło chwyta i łzy z oczu wyciska".
Jeśli utyskiwania, narzekania, skargi dają się słyszeć rzadziej, niżby się można było spodziewać, to dlatego, że wielu pisarzy nie zwierzało się nigdy, czasem tylko nie opanowane słowo zdradzało sekrety ich udręki. Byli zbyt dumni albo wstydliwi, albo z innych powodów narzucali sobie dyskrecję. W epokach, kiedy poetę obowiązywało natchnienie, ukrywano raczej swą pracę. Lecz z temperamentu tych milczków, z biegu ich życia, z rodzaju twórczości, z rękopisów, brulionów, papierów pośmiertnych można sobie odtworzyć burze pod powierzchnią ich powściągliwości i spokoju.
Oczywiście, szamotanie się, codzienna walka, oszołomienie godzinami pracy nie jest żadną regułą. I nie zawsze nawet pisarz bardzo płodny jest galernikiem pióra. Podobno Herbert Spencer nigdy nie pracował więcej niż dwie godziny dziennie. Arnold Bennet wyznaczał sobie równie szczupłą miarę czasu i nigdy jej nie przekraczał: wstawał choćby w połowie zdania. George Sand pisała regularnie do jedenastej wieczór i jeśli o pół do jedenastej skończyła powieść, brała świeżą kartkę i zaczynała nową. Pisała więc swoje powieści tak, jak się ceruje pończochy. Łatwo sobie wyobrazić, jak na to patrzył Musset, gdy go już miłość przestała zaślepiać - Musset, który uciekał na widok pióra, gnany lękiem i nienawiścią...
Dyscyplina pracy była zawsze błogosławieństwem pisarzy. Ileż sił oszczędza się przez stałe godziny biurka! Obojętne, czy jest to wczesnym rankiem, jak u Pawła Yalery, który wstawał o czwartej, albo jak Lamartine o piątej, czy po południu, czy wieczorem, czy choćby w nocy, tak ulubionej przez wielu, których nerwy dopiero się wtedy odprężały. Błędem byłoby mniemać, że to nasze czasy oswoiły pisarzy z nocą Vigiliae doctae - nocne czuwania powtarzają się refrenem przy wszelkich żywotach twórczych. Arystoteles mógłby być patronem tych sów uczonych, a Platon, świeży jak rosa, duchem opiekuńczym pracowników dnia.
Buffon, Goethe, Walter Scott, Wiktor Hugo, Baudelaire, Flaubert zasiadali do pracy z punktualnością urzędników, a gdyby wymienić wszystkich, którzy mieli ten sam zwyczaj, w takim rejestrze znalazłaby się większość sławnych nazwisk. Lecz prawie nikt od tego nie zaczynał. Dyscyplina pracy narasta w pisarzu powoli i utrwala się wraz z jego dojrzałością, kiedy już się przekona, że arcydzieła nie rodzą się ze szczęśliwego trafu, ale z cierpliwości i uporu. Każdy znakomity utwór stoi na końcu długiego łańcucha pokonanych trudności.
Co robić jednak, gdy w oznaczonej godzinie żadna myśl nie przychodzi, gdy nie ma ani sił, ani chęci do pracy? ,,Siedzieć" -odpowiada Maeterlinck, który niezmiennie odsiadywał swoje trzy godziny ranne, choćby tylko z fajką w zębach. ,,A ja -mógłby powiedzieć Gautier - siadam, biorę kartę papieru i rzucam na nią zdanie. Jestem pewny swoich zdań: każde spadnie jak kot na cztery łapy, a inne pójdą za nim". Są szczególne temperamenty pisarskie, krewkie i euforyczne, z których strumień słów wypływa wartko i radośnie. Niestety i u nich owo wesele twórcze bywa zachmurzone, gdy na chłodno odczytują swój rękopis, a gdy i wtedy ich nie opuszcza, trzeba w końcu dobrą sławą zapłacić za swoją łatwość.
Nie należy sobie również wyobrażać, że ci punktualni przestrzegają swoich godzin jak urzędnik, który spojrzawszy na zegarek zamyka okienko i ani nie słucha tych, ca się jeszcze dobijają, ani nie myśli więcej o sprawach, schowanych do biurka razem z bibułą i ochronnymi rękawami. Nie ma pory, w której najbardziej lekkomyślny pisarz nie przyjąłby swoich klientów: słów, obrazów, postaci. I nie ma mowy, by się oderwał od pracy, gdy ona się pomyślnie rozwija albo gdy pozostaje do zwalczenia przeszkoda, przed którą umknąć byłoby tchórzostwem. Wstaje i znowu wraca, odkłada inne zajęcia, zamyka się w domu, szuka samotnej drogi, gasi światło i znów je zapala, nie śpi, budzi się w nocy, wstaje przed świtem - gotów pogmatwać cały swój nieskazitelny porządek, do którego nazajutrz powróci, gdy już minie rozterka.
Może być tak, może być inaczej - nie ma się o co spierać. Było i jest tyle metod pracy, ilu pisarzy, nie znajdzie się dwóch całkowicie podobnych, chyba wśród przeciętniaków, ale rzecz jedynie ważna to sama praca, wysiłek twórczy, rzecz, o której czytelnik prawie nie myśli, biorąc książkę do ręki. Co gorsza nie myśli o tym wielu młodych, przeznaczających siebie do zawodu pisarskiego: wydaje im się ono uplecione z samych róż i błękitnych chwil. Rozczarowanie, jakie ich spotyka, prowadzi albo do wykolejenia, jeśli hula w nich pustka, albo do przyjęcia róż razem z kolcami.
Młody Maupassant podpatrzył raz Flauberta przy pracy i ten widok był dlań wstrząsającą nauką. Widział jego twarz czerwoną od gwałtownego napływu krwi i chmurny wzrok biegnący po napisanej karcie: zdawało się, że to skupione spojrzę nie przetrząsa słowa i zdania z czujnością myśliwego na posterunku, że zatrzymuje się nad każdą literą, jakby badał jej kształt, jej fizjonomię. A potem widział, jak ręka sięga po pióro i zaczyna pisać bardzo powoli. Flaubert co chwila się zatrzymywał, skreślał, dopisywał, znów kreślił, znów wtrącał słowa u góry, z boku, w poprzek. Sapał jak drwal. Policzki nabrzmiały, żyły wystąpiły na skroni, szyja była wzdęta, czuło się w całym ciele naprężone mięśnie: stary lew toczył rozpaczliwą walkę z myślą i słowem.”
Subskrybuj:
Posty (Atom)