czwartek, 3 grudnia 2009

ZOSZCZENKO ALBO CENA ŚMIECHU *

„Nie przygaduj zwierciadłu, kiedy masz gębę krzywą”, słynne motto Rewizora, wyraża radę, której nieskuteczności dowodzą dzieje satyry. A zwłaszcza satyryków. „Wyjeżdżam za granicę. Autor komedii powinien żyć z dala od swojego kraju” – napisał Gogol do przyjaciela w kilka dni po premierze.

Pomijając ów wyjazd, w dziwną analogię do losów Gogola układa się życie jednego z najświetniejszych „zwierciadeł” dwudziestowiecznego społeczeństwa rosyjskiego, Michaiła Zoszczenki. W życiu prywatnym ponurak i hipochondryk, latami walczący bohatersko z nasilającymi się objawami choroby psychicznej; przenikliwy obserwator o niewyżytych skłonnościach do moralizowania, narzucający sobie zmianę tonu na „pozytywny” i odcinający się od „fałszywej” popularności – Zoszczenko był, jak i autor Rewizora, postacią głęboko tragiczną. Miał okazję widywać swe książki w dwumilionowych nakładach i – po latach – ręcznie przepisywane; dręczyły go telefony od nieznajomych, żądających, by powiedział „coś do śmiechu” – i potępiał go publicznie trzeci człowiek w państwie; zobrazował najpełniej epokę, która mogłaby nosić jego imię – i był świadkiem nie tylko jej końca, lecz i przeistoczenia się we własne przeciwieństwo. Literatura radziecka nie byłaby sobą bez Zoszczenki – a jednak dopiero teraz, pół wieku po poprzednim, przygotowuje się ponoć wydanie zawierające wszystkie utwory, które okryły go sławą.

Dwie były szkoły śmiechu w literaturze radzieckiej wspaniałych lat dwudziestych: moskiewska i leningradzka. Moskiewska – to osobliwe grono „adiustatorów” i zatrudnionych w kolejarskim piśmie „Gudok” ( „Gwizdek”): wśród tych poprawiaczy korespondencji z terenu znaleźli się Ilia Ilf i Eugeniusz Pietroń, Walentyn Katajew i Jurij Olesza, a także Michaił Bułhakow ( Konstanty Stanisławski powoływał się z dumą na fakt, że jego Chat wystawia sztukę „kolejarza Bułhakowa”). Podczas podróży inspektorskiej w roku 1923 Michał Kalinin widywał egzemplarze ćwierćmilionowego nakładu „Gudka” na najbardziej nawet zabitych deskami stacyjkach, gdzie nie docierała żadna inna prasa.

Leningradzką przeciwwagę tej grupy stanowił Zoszczenko. Pracowity jak młody Czechow, pisywał w latach 1921-33 dwa, a nawet trzy opowiadania tygodniowo: złożyły się one na dwadzieścia pięć książek. Pisał w redakcjach w knajpach, na zebraniach i przyjęciach, na parapetach i nawet na schodach. Niemal na ulicy, będącej żywiołem jego prozy.

Z perspektywy lat widać, że nie był jednak Zoszczenko całkiem samotny: stworzył szkołę, choć nazwisk wielu jego uczniów próżno szukać w słownikach biograficznych. Najbardziej z nich znane wydaje się nazwisko Pantalejmona Romanowa; innych, jak Czernyj, Hard, Nikandrow, Dolski, Aleksiejew, Łomakin – pamiętają tylko bibliofile.

W latach porewolucyjnych stanęli pisarze wobec kryzysu prozy psychologicznej, „upadku biografii”, zawinionego przez – jak pisał Osip Mandelsztam – „bezsilność motywów psychologicznych wobec sił rzeczywistych, których rozprawa z motywacją psychologiczną staje się coraz bardziej okrutna”. Załamanie się tradycji konstrukcji biograficznej groziło śmiercią fabuły. Zaczął się etap eksperymentów. „Wcale nas specjalnie nie dziwi – oddaję znów głos Mandelsztamowi – kiedy Pilniak albo Bractwo Strapiona wprowadzają do swej narracji notatki, obliczenia budowlane, cyrkularze radzieckie, ogłoszenia z gazet, fragmenty kronik i Bóg wie co jeszcze. Proza jest niczyja. W istocie rzeczy jest bezimienna. Jest to zorganizowany ruchmasy słów scementowanej, czym się da”. Zdawało się, że pisarz – analityk ustąpić będzie musiał miejsca eklektykowi, zbieraczowi. Ale ewolucja (wyjąwszy Pilnika) poszła w inną stronę: fascynacji perfekcją, kultu techniki narracyjnej. Środek lat dwudziestych to czasy męczennika stylu – Babla, selekcjonera metafor – Oleszy, czasy, w których Majakowski skupywał ( za gotówkę!) oryginalne rymy. Proza „ornamentalna” pokonała „montażową”.

Zoszczenko jednak pozostał na swój sposób „zbieraczem” i „kronikarzem”. Drogą wyjścia z kryzysu stał się dlań bowiem powrót do źródeł prozy: anegdoty. Stało się tak być może za sprawą wpływu znakomitego pisarza, mistrza „Braci Serapiowskich”, do których należał Zoszczenko – Eugeniusza Zamiatina. Był on prawowiernym gogolistą i wierzył głęboko w autonomiczną siłę zajmującej anegdoty.

Anegdota jest źródłem prozy „niskim”, bo ma za przedmiot życie prywatne. Ciekawość zbieracza anegdot jest zdrożna: opiera się na niedyskrecji i nastawiona jest na małe sekrety. Jest w niej coś gminnego. Coś podsłuchano, podpatrzono, coś wyszło na jaw – z plotki, wścibstwa, czyjegoś pecha rodzi się anegdota. Wielkie sprawy, jakimi żyje społeczeństwo, mogą tu być co najwyżej refleksem; w swej prywatności życie składa się z drobnych grzeszków. Kłopoty życiowe, afery miłosne, kłótnie rodzinne i sąsiedzkie, żądza zarobku, wreszcie kryminałki – oto odwieczny materiał anegdoty. Bohaterami jej są spryciarz i pechowiec, prowincjusz i awanturnik, jędza i kokietka – tacy sami w starożytnym Rzymie, barokowym Madrycie i NEP – owskim Leningradzie. Spis rzeczy Niebieskiej księgi: „Opowiadania o pieniądzach”, „o miłości”, „o przewrotności”, „o niepowodzeniach” najlepiej porządkuje tematy.

Literatura rosyjska w znacznej mierze żyła anegdotą. Sprzyjały temu ograniczenia, jakim była poddana. W czasach Gogola, jak opowiada Zdziechowski, Tadeusz Bułharyn umieścił kiedyś w „Pszczole północnej” pełen Zachwytu dytyramb z powodu jakiegoś rozporządzenia rządu. Natychmiast został wezwany do generała Dubelta, podówczas szefa żandarmów. <> - << Więc o czymże mam pisać, Ekscelencjo?>> - <

Język narratora skazu odmienia zawsze literalny sens zdarzenia. Stwarza sytuację, w której – jak twierdzi Michaił Bachtin – „język parodiowany okazuje żywy dialogowy sprzeciw wobec cudzych parodiujących intencji (…) Stąd bierze się możliwość przeakcentowania takiego obrazu, (…) różnych stanowisk, w tym sporze (…) Obraz zyskuje wieloznaczność symbolu.”

Mowa ta – co stwierdzą bez trudu czytelnicy Zoszczenki – ma własność przeciwstawiania się wszelkim hierarchiom językowym, stereotypom, szanownym frazesom. Zoszczenko wypowiadał się w formie, której język – raz jeszcze przywołam Bachtina – „językom wszystkich, którzy są u władzy i urządzili się w życiu, przeciwstawia język wesołego oszusta”. Marzeniem Zoszczenki w latach dwudziestych było, że „jużnigdy nie będzie się pisać i mówić tym nieznośnym kancelaryjnym, inteligenckim językiem, jakim wielu jeszcze pisze, a raczej dopisuje.

Słowem: co naprawdę myśli autor, nikt nie wie. Twarz jego ukryta jest wśród krzywych zwierciadeł narracji. Zaciera się granica między aprobatą a szyderstwem, wyjątkiem a regułą. W „Wiadomościach dla tych, co chcieliby zagrać Rewizora jak należy” wyjaśnia Gogol; „ Śmieszność ujawni się sama przez się właśnie w owej powadze, z jaką każda z osób przedstawionych w tej komedii zajmuje się swoimi sprawami. Wszyscy oni (…) zajęci są swoimi sprawami jak gdyby najważniejszym zadaniem swojego życia. Tylko postronny widz dostrzega bezsens ich usiłowań.” Klucz ten, właściwy także przetrawionemu przez smutek humorowi Zoszczenki, nazwać można egzystencjalnym.

Anegdota, jak wiadomo, ma tylko narratora. Skaz literacki ma jednak i autora. Tym gorzej dla niego! Już pod koniec lat dwudziestych staje się Zoszczenko celem ataków zarówno tych, którzy odmawiają mu prawa do pisarskiego dystansu, jak i tych, którzy utożsamiają go z opisywanymi „przeżytkami starego”. Tragikomiczny okrzyk pisarza: „Nie mogę przecież do każdego opowiadania dodawać podręcznika poetyki!” – przytacza Andrzej Drawicz w swoim znakomitym posłowiu do tomu Punkt widzenia. Podejrzana staje się w utworze satyrycznym wszelka samodzielność postaci, choćby i plakatowo negatywnych: krytyka dopatruje się w wypowiedziach Olega Bajana z Pluskwy Majakowskiego – „podstępnej autorskiej złośliwości”…
Nic to w końcu nowego, że satyryków podejrzewa się o ukryte intencje. Ale w tym przypadku przeciw pisarzowi obróciła się jakby cała tradycja formy skazu – to, co wyniosło Zoszczenkę, gubiło go teraz. Sedno kwestii tkwiło bowiem w owym Gogolowskim „zajmowaniu się swoimi sprawami”. Kto opisuje codzienność, podważa przecież obraz przełomowych czasów. Codzienność jest czasem, w którym nie „walczy się o jutro”, lecz po prostu żyje. Cóż z tego, że proza Zoszczenki miała tradycyjne ludowe korzenie, skoro kreśliła obraz ludu krzątającego się wokół swych niewielkich potrzeb, improwizującego bez względu na czasy i swą teraźniejszość? Jeśli więc uznano bohaterów Zoszczenki za ludowych, opowiadania jego były paszkwilami. Jeśli zaś opisywały rzeczywistość wrogów ludu…
Doświadczenie uczy, że pisarz postawiony wobec alternatywy: „szkodnik lub wróg”, dokonuje manewru znanego jako ucieczka w klasycyzm. Zoszczenko przygotował się do niego stosunkowo wcześnie: Opowieści sentymentalne (wydane w 1927) nawiązują do innej, Czechowskiej mianowicie, tradycji. „W opowieściach moich opisuję wyłącznie człowieka inteligentnego, w drobnych natomiast opowiadaniach – człowieka bardziej przeciętnego” – tłumaczył pisarz. Jest opowiadanie Czechowa o tym, jak gość nudzi gospodarza, że wszystko jest niepotrzebne. Zaczyna od przecinków, kończy na ludzkości. Piją ciepłą wódkę, muchy zlatują się do rozgrzebanych talerzy, a gospodarz myśli: „Dobrze, że choć tym razem Boga i stworzenie swiata zostawił w spokoju, bo to już ponad siły – rwać włosy z głowy…” Ten właśnie klimat miarkowanego tylko ironią pesymizmu i przezierającej przez natrętne szczegóły męki istnienia emanuje z opowieści Zoszczenki. Publiczność odwykła już tymczasem od takich smaczków, przyjęła je z konsternacją. A Zoszczenko poszedł jeszcze dalej. Wkrótce po wysilonej Niebieskiej księdze, swym pożegnaniu z humorystyką, w 1936 roku opublikował Talizman – szóstą opowieść Biełkina, imitującą w mistrzowski sposób styl i realia znanego cyklu Puszkinowskich nowel. Posunąć się dalej nie było już można.

Dobrze, że nowy, długo oczekiwany wybór z dzieła Zoszczenki, przygotowany przez Andrzeja Drawicza, prezentuje pisarza zarówno jako autora opowiadańm jak i opowieści. Około jednej trzeciej z siedemdziesięciu pięciu opowiadań i wszystkie, oprócz jednej opowieści, nie były jeszcze przekładane na polski. Praca dwojga zasłużonych tłumaczy – Eugenii Siemaszkiewicz oraz Seweryna Pollaka budzi szacunek. Stanęli oni w pełni na wysokości zadania, jakie stanowi spolszczenie tej kolokwialnej i idiomatycznej prozy. Co prawda, Zoszczenko miał do nas szczęście i przed woją: stare przekłady Haliny Plichowskiej dają się czytać i teraz, a nawet nabrały pewnej miłej patyny…
Pozbawiony jej, jak odczyszczone z pożółkłych werniksów dzieła mistrzów, „nowy” Zoszczenko sprawić może przez czas krótki nieco sterylne wrażenie – dopóki nie dostrzeże się, jak jego nieprzekładalne na pozór frazy i przełamany przez ordynarność smutek nabierają w tomie Punkt widzenia nowego i świetnego blasku.


* Jan Gondowicz: ZOSZCZENKO ALBO CENA ŚMIECHU – Literatura na Świecie, nr 3 (176), Warszawa, Marzec 1986, str. 334



[1] „Co się tetarów tyczy, to pamiętajmy, że zabroniona była krytyka gry aktorów w teatrach rządowych, ponieważ uważani byli za urzędników państwa” (przypis Mariana Zdziechowskiego).


Michaił Zoszczenko: PUNKT WIDZENIA – opowiadania i opowieści. Przełożyli Eugenia Siemaszkiewicz, Seweryn Pollak; wyboru dokonał i posłowiem opatrzył Andrzej Drawicz.
„Czytelnik”, Warszawa 1985 (seria Nike), nakł. 30 320 egz., str. 529+3 nlb

-










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz