piątek, 4 grudnia 2009

POETA OD SOCHY

Nie zapamiętałem dobrze nazwiska tego samorodnego talentu i poety chłopskiego. Badaj że Owczynnikow. A imię miał zwyczajne – Iwan Filipowicz.
Iwan Filipowicz odwiedzał mnie trzy razy w tygodniu. Potem zaczął przychodzić co dzień.
Sprawa, jaką miał do mnie, była niezbyt skomplikowana. Głosem cichym jak u karalucha cytował swoje siermiężne wierszyki i prosił, żebym umieścił je po znajomości, możliwie szybko, w jakimś czasopiśmie albo w gazetce.
- Niechby choć jeden kawałek wydrukowali – mówił Iwan Filipowicz. – Chciałoby się zobaczyć, jak to wygląda w druku.
Niekiedy Iwan Filipowicz siadał na łóżku i mówił wzdychając:
- Pociąg do poezji, szanowny towarzyszu, powiem bez osłonek, czuję od maleńkości. Od maleńkości wrażliwy jestem na urodę i przyrodę… Inne chłopaki, bywało, śmieją się, a ja zobaczę, na ten przykład, byczka albo chmurkę i przeżywam… Bardzo wnikliwie rozumiałem tę urodę. Chmurkę rozumiałem, wiaterek, byczka… Wszystko to, szanowny towarzyszu, rozumiałem bardzo wnikliwie.
Mimo rozumienia byczków i chmurek, Iwan Filipowicz wierszyki miał dosyć kiepskie. Mogłyby być jeszcze gorsze, ale z trudnością. Jedyne, co w nim ujmowało, to kompletna rezygnacja z jakichkolwiek rymów.
- Nie piszę wierszy z rymami – wyznawał Iwan Filipowicz. – Z tymi rymami to tylko zamieszanie wychodzi. I mniej się pisze. A kasa jednakowa – jeden diabeł, z rymem czy bez rymu.
Z początku uczciwie chodziłem po redakcjach i oferowałem wierszyki, ale potem przestałem chodzić – nie przyjmowali…
Iwan Filipowicz przychodził do mnie wczesnym rankiem, siadał na łóżku i pytał:
- No jak? Nie przyjmują?
- Nie przyjmują, Iwanie Filipowiczu.
- A co gadają? Może oni, jakby to powiedzieć, mają wątpliwości co do mojego pochodzenia? To niech nie mają – czystej krwi włościanin. Tak też proszę powiedzieć redaktorom: od sochy, niby. Ponieważ z przodu i z tyłu włościanin. I dziad, i ojciec, i jacy tam pradziadowie byli – wszyscy na wylot włościanie. I żenili się Owczynnikowowie zawsze z włościankami. Jak Boga kocham. Bywało i tak, że wszyscy dookoła śmieją się z nich: „Co wy – mówią – Owczynnikowowie, cięgiem włościanki za żony bierzecie? Bierzcie – mówią – inne…” – Nic z tego – mówimy – wiemy, co robimy.” Jak Boga kocham, szanowny towarzyszu. Niech nie mają wątpliwości.
- Kiedy nie o to chodzi, Iwanie Filipowiczu. Nie przyjmują i już. Mówią, że nie współbrzmi z epoką.
- No, to już oni trochę tego – oburzał się Iwan Filipowicz. – Te wiersze nie współbrzmią? Chyba im się przekręciło… Jakże to nie współbrzmią, skoro od dziecka przyrodę czułem? I chmurkę rozumiałem, byczka… Za co, szanowny towarzyszu, nie przyjmują? Niech naprawdę powiedzą. Nie wolno gołosłownie pomiatać osobą! Niechby wzięli chociaż jeden kawałek.
Przez dwa miesiące wytrwale wytrzymywałem napór poety.
Przez dwa miesiące ja, nerwowy i chory człowiek, zatruty gazami podczas wojny z Niemcami, znosiłem najścia Iwana Filipowicza z szacunku dla jego pochodzenia. Ale po dwóch miesiącach zacząłem się załamywać.
I wreszcie, kiedy Iwan Filipowicz przyniósł mi duży poemat czy balladę, diabeł się na tym wyzna, ostatecznie się załamałem.
- Aha – powiedziałem – przyniósł pan poemacik.
- Przyniosłem poemacik – dobrodusznie potwierdził Iwan Filipowicz – bardzo wnikliwy poemacik wyszedł… Dwa dni pisałem… Jakby tamę przerwało. Niepowstrzymanie…
- Natchnienie! – powiedziałem. – Wierszyki piszesz… Trzeba, towarzyszu, pracować – ot co! Daliby ci kamienie tłuc na szosie, to byś…
Iwan Filipowicz ożywił się i rozpromienił:
- Niech pan da – powiedział. – Jeżeli jest praca, niech pan da. Upraszam i błagam. Bo już doszło do ostateczności. Drugi rok puchnę bez pracy. Żebym załapał jakąkolwiek robótkę…
- Jak to? – zdziwiłem się. – A poezja?
- Co tam poezja – powiedział Iwan Filipowicz głosem karalucha. – Żyć trzeba… Poezja!... Nie tylko poezja, ale, szanowny towarzyszu, diabli wiedzą co, jest dla mnie do przyjęcia… Poezja…
Iwan Filipowicz stanowczym tonem pożyczył ode mnie trojaka i poszedł.
A po tygodniu zaprotegowałem Iwana Filipowicza jako gońca w pewnej redakcji. Wierszyków odtąd nie pisał.
Obecnie odwiedza mnie były kancelista z fabryki tytoniu – poeta robotnik.
Co ja jestem urzędem zatrudnienia, czy co?



-----------------------------------
MICHAIŁ ZOSZCZENKO

przełożył
WIKTOR WOROSZYLSKI




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz