środa, 9 grudnia 2009

ARYSTOKRATKA

Grigorij Iwanowicz głośno westchnął, wytarł brodę rękawem i zaczął opowiadać:
- Nie lubię ja, wiecie, kapeluszowych bab. Baba w kapeluszu, w fildekosowych pończoszkach albo też z pieseczkiem na ręku, albo ze złotym zębem – taka arystokratka to dla mnie wcale nie baba, a pustka w przestrzeni.
Kiedyś tam faktycznie miałem zainteresowanie dla pewnej arystokratki. Spacerowałem z nią i prowadziłem do teatru. Właśnie w teatrze wszystko się stało. Właśnie w teatrze ukazała ona swą ideologię w całej rozciągłości.
A zapoznaliśmy się na podwórku naszego domu. Na zabraniu. Patrzę, stoi taka jedna wypicowana. Pończoszki ma i pozłacany ząb.
- Gdzie – powiadam – obywatelka zamieszkuje? Pod jakim numerem?
- Pod siódmym – powiada.
- Proszę bardzo – mówię – niech sobie obywatelka mieszka.
I od razu jakoś mi nadzwyczaj przypadła do gustu. Zacząłem do niej chodzić. Pod siódmy. Czasem przychodzę jako osoba urzędowa. Jak tam u was, że tak powiem, obywatelko, w sensie niesprawności wodociągowo-kanalizacyjnej? Wszystko działa?
- Tak – odpowiada – działa.
I otula się we flanelowy szal, i więcej ani mru-mru. Tylko oczami strzyże. I ten ząb w ustach błyszczy. Z miesiąc do niej pochodziłem i oswoiła się. Zaczęła opowiadać ze szczegółami. Wodociąg – powiada – działa, dziękuję bardzo, Grigoriju Iwanowiczu.
Potem poszło energetyczniej – zaczęliśmy spacerować po ulicach. Wychodzimy na ulicę, a ona poleca ująć się pod rękę i wlokę się jak szczupak po pisaku. A co mam do niej mówić – nie mam pojęcia, i wstyd mi przed ludnością.
Pewnego razu powiada do mnie:
- Co mnie pan, powiada, nieustannie prowadza po ulicach? Aż mi się w głowie kręci. Pan, powiada, jako kawaler przy władzy zaprowadziłby mnie na ten przykład do teatru.
- To można – powiadam.
Akurat nazajutrz komórka partyjna przysłała bilety do opery. Ja dostałem jeden bilet, a drugi ofiarował mi Waśka-ślusarz.
Nie popatrzyłem, że bilety są różne. Ten mój był na dół, a Waśki aż na galerię.
No to żeśmy poszli. Siedliśmy w teatrze. Ona siadła na mój bilet, a ja na Waśki. Siedzę na górce i ni cholery nie widzę. A kiedy przechylę się przez barierę, to ją widzę. Ale też marnie. Pomarkociłem się, pomarkociłem i zszedłem na dół. Patrzę – a tu antrakt. A ona się w antrakcie przechadza.
- Moje uszanowanie – powiadam.
- Dzień dobry.
- Ciekawe – powiadam – czy funkcjonuje tu wodociąg?
- Nie wiem – powiada.
I kieruje się do bufetu. A ja za nią. Przechadza się po bufecie i popatruje na ladę. A na ladzie stoi półmisek. A na tym półmisku – ciastka.
A ja niby jaki indor, niby jaki burżuj niedorżnięty, kręcę się koło niej i proponuję:
- Jeśli – powiadam – ma pani chęć skonsumować jedno ciastko, to proszę bez krępacji. Ja płacę.
- Merci – powiada.
I nagle zmierza rozpustnym krokiem do półmiska, łapie takie jedno z kremem i zażera.
A ja mam pieniędzy tyle, co kot napłakał. Góra maksimum na trzy ciastka. Ona je, a ja niespokojnie grzebię po kieszeniach i wyczuwam odręcznie, ile mam pieniędzy. A pieniędzy – tyle co nic.
Skonsumowała to z kremem i łaps za drugie. Aż jękłem. Ale milczę. Taka burżujska nieśmiałość mnie napadła. Niby że to kawaler, a bez forsy.
Uwijam się koło niej jak kogut, a ona w chichy i napiera się na komplementy.
Mówię do niej:
- Czy nie czas nam na przedstawienie? Chyba już dzwonili.
A ona powiada:
- Nie.
I łapie trzecie.
Więc odzywam się:
- Czy nie za dużo na głodny żołądek? Może zemdlić.
A ona:
- Nie – powiada – przyzwyczajona jestem.
I bierze czwarte.
Tu aż krew uderzyła mi do głowy.
- Kładź – powiadam – nazad!
A ona się zalękła. Otwarła usta. A w tych ustach błyszczy ząb.
A mnie jakby giez ukąsił w podogonie. I tak, i tak, myślę sobie, już się z nią dużo nie nachodzę.
- Kładź – powiadam – do jasnej cholery!
Położyła z powrotem. A ja mówię do bufetowego:
- Ile się należy za trzy skonsumowane ciastka?
A bufetowy zachowuje się neutralnie – udaje głupiego.
- Należy się – powiada – za cztery skonsumowane ciastka tyle to a tyle.
- Jak to – mówię – za cztery? Skoro czwarte spoczywa na półmisku?
- Nic podobnego – odpowiada – choć ono niestety spoczywa na półmisku, to przecież jest nadgryzione i ma ślad od palca.
- Jak to – powiadam – nadgryzione, daj pan spokój! To pańska śmieszna fantazja.
A bufetowy zachowuje się neutralnie – i rękami macha koło gęby.
No i oczywiście zebrała się publiczność. Eksperci. Jedni mówią, że było nadgryzione, a drudzy – że nie.
A ja wywróciłem kieszenie, różne codzienne przedmioty wysypały się na podłogę – ludzie się śmieją. A mnie nie do śmiechu. Ja obliczam pieniądze.
Obliczam pieniądze – akurat na cztery ciastka. Niepotrzebnie się, u licha, sprzeczałem.
Płacę i zwracam się do damy.
- Dojedzcie – powiadam – obywatelko. Zapłacone.
A dama ani drgnie. I wstydzi się odejść.
I tu się napatoczył jakiś facet.
- Dawaj – powiada – ja dojem.
I dojadł. Łajdak. Za moje rodzone pieniądze.
Wróciliśmy na przedstawienie. Dopatrzyliśmy do końca operę. I do domu.
A koło domu ona do mnie swoim burżujskim tonem:
- To niejakie świństwo z pańskiej strony. Jak się nie ma forsy, to się damów nie wozi.
A ja na to:
- Nie pieniądze, obywatelko, dają szczęście. Za przeproszeniem obywatelki.
W ten sposób żeśmy się rozeszli.
Nie podobają mi się arystokratki.

1923

MICHAIŁ ZOSZCZENKO
Tłumaczenie
EUGENIA SIEMASZKIEWICZ I SEWERYN POLLAK










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz