Warto by opowiedzieć o pewnym naczelniku. To wprost niezwykle interesująca osobowość.
Oczywiście szkoda, ale nie pamiętam, w jakim mieście przebywa ta osobowość. W swoim czasie czytałem o tym naczelniku niewielką notatkę w charkowskiej gazecie. A co do miasta – zapomniałem. Pamięć mam dziurawą.
No, ale to niezbyt ważne. Niech mieszkańcy sami orientują się, jakich mają bohaterów. Chyba poznają – nazywa się Drożkin.
Tak więc, proszę państwa, działo się to w niedużym mieście. Nawet, uczciwie mówiąc, nie w mieście, a w miasteczku.
I działo się to w niedzielę.
Wyobraźcie sobie państwo – wiosna, świeci wiosenne słoneczko. Budzi się, że tak powiem, przyroda. Możliwe, że trawka zaczyna się zielenić.
Ludność, wiadomo, wysypała na ulicę. Szlifuje bruki.
I razem ze wszystkimi w gronie ludności przechadza się we własnej osobie zastępca naczelnika miejscowej milicji, towarzysz Drożkin. Z małżonką. Śliczna kretonowa toaleta. Kapelusik. Parasoleczka. Kalosze.
I spacerują po prostu jak zwyczajni śmiertelnicy. Nie gardzą. Po prostu trzymając się pod rączkę walą przed siebie chodnikiem do ogólnego użytku.
Doszli do rogu byłej ulicy Skarbowej, Wtem stop. Na środku, że tak powiem, ogólnie używanego chodnika dla pieszych – pęta się świnia. Taka spora świnia, chyba siedmiopudowa.
Diabli wiedzą, skąd się tu przywlokła. Ale fakt, że się przywlokła i wyraźnie zakłóca społeczny nieporządek.
A tu jak na złość – towarzysz Drożkin z małżonką.
Bądź wola twoja, Panie! Ale może towarzyszowi Drożkinowi nieprzyjemnie patrzeć na świnię. Może chciałby w czasie wolnym od zajęć służbowych popatrzeć na jakiś szlachetniejszy fragment przyrody? A tu świnia. Bądź, bądź wola Twoja, cóż to za lekkomyślne postępowanie ze strony świni! I kto takie draństwo wypuścił na ulicę? To przecież po prostu nieznośne!
A najważniejsze, że towarzysz Drożkin był wybuchowy. Od razu wszystko się w nim zagotowało.
- Czyja to świnia? – krzyczy. – Bądźcie łaskawi ją zlikwidować.
Przechodnie, wiadomo, stracili głowę. Milczą.
Naczelnik powiada:
- A cóż to się dzieje w biały dzień? Świnie rozpychają się wśród przechodniów. Kroku nie można zrobić. Zaraz ją tu łupnę z rewolweru.
No i oczywiście towarzysz Drożkin wyjmuje rewolwer. W tym momencie wśród miejscowej publiczności robi się zamieszanie. Niektórzy, bardziej doświadczeni przechodnie, z dużym, żeby tak powiedzieć, wojskowym stażem, zrobili skok w bok na okoliczność kuli.
Już miał naczelnik utrupić świnię, kiedy wtrąciła się żona. Małżonka.
- Pietia – powiada – nie zabijaj jej z rewolweru. Ona może zaraz wlezie pod bramę.
Mąż na to powiada:
- Nie twój cywilny interes. Zachowaj przez chwilę spokój. Nie wtrącaj się w działalność milicji.
W tej właśnie chwili spod wrót wyłania się taka sobie nieduża staruszka.
Wyłania się taka nieduża staruszka i czegoś szuka.
- Ach – powiada – święty Boże! O, jest tu mój wieprzak. Niech go towarzysz naczelnik nie straszy z pistoletu. Zaraz go zabiorę.
W towarzyszu Drożkinie znowu się aż zagotowało. Może miał ochotę podziwiać przyrodę, a tu, za przeproszeniem, niezdarzona staruszka ze świnią.
- Aha – powiada – to twoja świnia! Zaraz ją łupnę z rewolweru. A ciebie skieruję na posterunek. Tam cię nauczą wypuszczać świnie.
Tu znowu wtrąciła się żona.
- Pietia – powiada – chodźmy, niech już tam. Spóźnimy się na obiad.
I oczywiście z głupoty pociągnęła małżonka za rękaw – żeby szedł.
Okropnie zbladł naczelnik milicji.
- Ach tak – powiada – wtrącać się w czynności i w polecenia milicji! Chwytać za rękaw! Zaraz cię aresztuję, zobaczysz.
Towarzysz Drożkin gwizdnął na posterunkowego.
- Wziąć – powiada – tę obywatelkę. Odprowadzić na posterunek. Wtrącała się w czynności milicji.
Wziął posterunkowy nieostrożną małżonkę za rękę i odprowadził na posterunek.
Lud trwał w milczeniu.
A ile czasu żona przesiedziała na milicji i jakie były skutki rodzinnego nieporozumienia – o tym już nie wiemy.
MICHAIŁ ZOSZCZENKO
Przekład:
EUGENIA SIEMASZKIEWICZ
SEWERYN POLLAK
piątek, 18 grudnia 2009
czwartek, 10 grudnia 2009
DRWA
Do tego prawdziwego wydarzenia doszło na Boże Narodzenie. Gazety drobnym drukiem zaznaczyły w kronice wypadków, że stało się to tam a tam.
A ja jestem człowiekiem ciekawym. Nie poprzestałem na oschłej notatce w gazecie.
Pobiegłem pod wyszczególniony adres, znalazłem sprawcę wydarzenia, zdobyłem jego zaufanie i porosiłem, żeby jak najdokładniej naświetlił mi tę całą sprawę.
Przy butelce piwa cała ta sprawa została naświetlona.
Czytelnik jest istotą nieufną. Pomyśli sobie: a facet łże na okrągło.
A ja, czytelniku, nie kłamię. Ja, czytelniku, i teraz mogę spojrzeć w swoje jasne oczy i powiedzieć: „ Nie kłamię”. A w ogóle ja nigdy nie kłamię i staram się pisać niczego nie zmyślając. Po prostu brak mi wyobraźni i dlatego nie lubię marnować swojej cennej energii życiowej na jakieś fantazje nie z tego świata. Wiem, drogi czytelniku, że życie jest o wiele ważniejsze od literatury.
A więc posłuchajcie, proszę, niemal powieści wigilijnej.
„Drwa – powiedział mój rozmówca – to rzecz drogocenna. Szczególnie kiedy spadnie śnieg i mróz dociśnie, nie ma na świecie nic lepszego niż drwa.
Drwa można nawet podarować na imieniny.
Lizawiecie Ignatiewnie podarowałem na urodziny wiązkę drew. A Piotr Siemionowicz, jej małżonek, człowiek gwałtowny i wybuchowy, pod koniec przyjęcia rąbnął mnie, sukinsyn, polanem po głowie.
- To – powiada – nie dziewiętnasty rok, żeby dawać w prezencie drwa.
Ale pomimo to nie zmieniłem poglądu na drwa. Drwa - to rzecz drogocenna i święta.
I nawet kiedy człowiek przechodzi ulicą, na przykład koło płotu, a mróz bierze ostro, to mimo woli poklepuje ręką drewniany płot.
A złodziej drzewny to specjalna klasa. Kieszonkowiec przy nim to drobnospołeczna płotka.
Złodziej drzewny to ryzykant. I za jednym zamachem nigdy nie da się rozpoznać.
A złapaliśmy złodzieja całkiem przypadkowo. Drwa złożone były na podwórzu. I te społeczne drwa zaczęły znikać. Co dzień trzy czy cztery polana znikną.
A Sierioga Piostrikow spod czwartego żołądkuje się najwięcej.
- Trzeba – powiada – po kolei dyżurować. Bo inaczej – powiada – w żaden sposób złodzieja się nie przyłapie.
Wszyscy się zgodzili. Zaczęliśmy dyżurować. Dyżurujemy po kolei, a drwa giną.
Tak mija miesiąc czasu. Aż przychodzi do mnie mój siostrzeniec, Miszka Własow.
- Ja jestem – powiada – jak wujkowi wiadomo, członkiem związku chemików. I mogę wujkowi w trybie rodzinnym za psi grosz odpalić dynamitowy nabój. A wujek, powiada, niech wsadzi ten nabój do polana i czeka. My, powiada, w Pietrozawodzku zawsze w swoim domu tak robimy i złodzieje tego się boją i nie kradną. To jest, powiada, środek pierwsza klasa.
- Przynieś – powiadam – psi synu. Jeszcze dziś założymy.
Przynosi.
Wydrążyłem w polanie szparę i załadowałem nabój. Zaklinowałem. I niedbale rzuciłem polano na stos drew. I czekam, co z tego wyniknie.
Wieczorem zdarzył się w domu wybuch.
Ludzie śmiertelnie się powystraszali – myśleli Bóg wie co, a ja wiedziałem dobrze i mój siostrzeniec Miszka też wiedział, w czym rzecz. A rzecz w tym, że nabój wybuchł pod czwartym, w piecu Sieriogi Piostrikowa.
Nic na tę okoliczność Piostrikowowi nie powiedziałem, tylko z żalem popatrzyłem na jego podłą twarz i zrujnowane mieszkanie, i na kupę cegieł, zamiast pieca, i na połamane drzwi – i wyszedłem bez słowa.
Ofiara była tylko jedna. Sublokator Sieriogi – inwalida Gusiew – umarł z przestrachu. Rąbnęło go cegłą po łbie.
A sam Sierioga Piostrikow i jego najprzewielebniejsza mamusia do tej pory mieszkają w ruinach. I całą rodzinką po Nowym Roku staną przed sądem za kradzież i przepadek drew.
Jedno tylko jest przykre i krzywdzące, że teraz Miszka Własow, ten sukinsyn, przypisuje sobie wszystkie zasługi.
Ale ja na sądzie powiem, jakież to są te jego zasługi, jeżeli ja sam polano wydłubałem i nabój założyłem?
Niech sąd uzna, jakie kto miał zasługi.”
MICHAIŁ ZOSZCZENKO
Tłumaczenie
EUGENIA SIEMASZKIEWICZ I SEWERYN POLLAK
A ja jestem człowiekiem ciekawym. Nie poprzestałem na oschłej notatce w gazecie.
Pobiegłem pod wyszczególniony adres, znalazłem sprawcę wydarzenia, zdobyłem jego zaufanie i porosiłem, żeby jak najdokładniej naświetlił mi tę całą sprawę.
Przy butelce piwa cała ta sprawa została naświetlona.
Czytelnik jest istotą nieufną. Pomyśli sobie: a facet łże na okrągło.
A ja, czytelniku, nie kłamię. Ja, czytelniku, i teraz mogę spojrzeć w swoje jasne oczy i powiedzieć: „ Nie kłamię”. A w ogóle ja nigdy nie kłamię i staram się pisać niczego nie zmyślając. Po prostu brak mi wyobraźni i dlatego nie lubię marnować swojej cennej energii życiowej na jakieś fantazje nie z tego świata. Wiem, drogi czytelniku, że życie jest o wiele ważniejsze od literatury.
A więc posłuchajcie, proszę, niemal powieści wigilijnej.
„Drwa – powiedział mój rozmówca – to rzecz drogocenna. Szczególnie kiedy spadnie śnieg i mróz dociśnie, nie ma na świecie nic lepszego niż drwa.
Drwa można nawet podarować na imieniny.
Lizawiecie Ignatiewnie podarowałem na urodziny wiązkę drew. A Piotr Siemionowicz, jej małżonek, człowiek gwałtowny i wybuchowy, pod koniec przyjęcia rąbnął mnie, sukinsyn, polanem po głowie.
- To – powiada – nie dziewiętnasty rok, żeby dawać w prezencie drwa.
Ale pomimo to nie zmieniłem poglądu na drwa. Drwa - to rzecz drogocenna i święta.
I nawet kiedy człowiek przechodzi ulicą, na przykład koło płotu, a mróz bierze ostro, to mimo woli poklepuje ręką drewniany płot.
A złodziej drzewny to specjalna klasa. Kieszonkowiec przy nim to drobnospołeczna płotka.
Złodziej drzewny to ryzykant. I za jednym zamachem nigdy nie da się rozpoznać.
A złapaliśmy złodzieja całkiem przypadkowo. Drwa złożone były na podwórzu. I te społeczne drwa zaczęły znikać. Co dzień trzy czy cztery polana znikną.
A Sierioga Piostrikow spod czwartego żołądkuje się najwięcej.
- Trzeba – powiada – po kolei dyżurować. Bo inaczej – powiada – w żaden sposób złodzieja się nie przyłapie.
Wszyscy się zgodzili. Zaczęliśmy dyżurować. Dyżurujemy po kolei, a drwa giną.
Tak mija miesiąc czasu. Aż przychodzi do mnie mój siostrzeniec, Miszka Własow.
- Ja jestem – powiada – jak wujkowi wiadomo, członkiem związku chemików. I mogę wujkowi w trybie rodzinnym za psi grosz odpalić dynamitowy nabój. A wujek, powiada, niech wsadzi ten nabój do polana i czeka. My, powiada, w Pietrozawodzku zawsze w swoim domu tak robimy i złodzieje tego się boją i nie kradną. To jest, powiada, środek pierwsza klasa.
- Przynieś – powiadam – psi synu. Jeszcze dziś założymy.
Przynosi.
Wydrążyłem w polanie szparę i załadowałem nabój. Zaklinowałem. I niedbale rzuciłem polano na stos drew. I czekam, co z tego wyniknie.
Wieczorem zdarzył się w domu wybuch.
Ludzie śmiertelnie się powystraszali – myśleli Bóg wie co, a ja wiedziałem dobrze i mój siostrzeniec Miszka też wiedział, w czym rzecz. A rzecz w tym, że nabój wybuchł pod czwartym, w piecu Sieriogi Piostrikowa.
Nic na tę okoliczność Piostrikowowi nie powiedziałem, tylko z żalem popatrzyłem na jego podłą twarz i zrujnowane mieszkanie, i na kupę cegieł, zamiast pieca, i na połamane drzwi – i wyszedłem bez słowa.
Ofiara była tylko jedna. Sublokator Sieriogi – inwalida Gusiew – umarł z przestrachu. Rąbnęło go cegłą po łbie.
A sam Sierioga Piostrikow i jego najprzewielebniejsza mamusia do tej pory mieszkają w ruinach. I całą rodzinką po Nowym Roku staną przed sądem za kradzież i przepadek drew.
Jedno tylko jest przykre i krzywdzące, że teraz Miszka Własow, ten sukinsyn, przypisuje sobie wszystkie zasługi.
Ale ja na sądzie powiem, jakież to są te jego zasługi, jeżeli ja sam polano wydłubałem i nabój założyłem?
Niech sąd uzna, jakie kto miał zasługi.”
MICHAIŁ ZOSZCZENKO
Tłumaczenie
EUGENIA SIEMASZKIEWICZ I SEWERYN POLLAK
środa, 9 grudnia 2009
ARYSTOKRATKA
Grigorij Iwanowicz głośno westchnął, wytarł brodę rękawem i zaczął opowiadać:
- Nie lubię ja, wiecie, kapeluszowych bab. Baba w kapeluszu, w fildekosowych pończoszkach albo też z pieseczkiem na ręku, albo ze złotym zębem – taka arystokratka to dla mnie wcale nie baba, a pustka w przestrzeni.
Kiedyś tam faktycznie miałem zainteresowanie dla pewnej arystokratki. Spacerowałem z nią i prowadziłem do teatru. Właśnie w teatrze wszystko się stało. Właśnie w teatrze ukazała ona swą ideologię w całej rozciągłości.
A zapoznaliśmy się na podwórku naszego domu. Na zabraniu. Patrzę, stoi taka jedna wypicowana. Pończoszki ma i pozłacany ząb.
- Gdzie – powiadam – obywatelka zamieszkuje? Pod jakim numerem?
- Pod siódmym – powiada.
- Proszę bardzo – mówię – niech sobie obywatelka mieszka.
I od razu jakoś mi nadzwyczaj przypadła do gustu. Zacząłem do niej chodzić. Pod siódmy. Czasem przychodzę jako osoba urzędowa. Jak tam u was, że tak powiem, obywatelko, w sensie niesprawności wodociągowo-kanalizacyjnej? Wszystko działa?
- Tak – odpowiada – działa.
I otula się we flanelowy szal, i więcej ani mru-mru. Tylko oczami strzyże. I ten ząb w ustach błyszczy. Z miesiąc do niej pochodziłem i oswoiła się. Zaczęła opowiadać ze szczegółami. Wodociąg – powiada – działa, dziękuję bardzo, Grigoriju Iwanowiczu.
Potem poszło energetyczniej – zaczęliśmy spacerować po ulicach. Wychodzimy na ulicę, a ona poleca ująć się pod rękę i wlokę się jak szczupak po pisaku. A co mam do niej mówić – nie mam pojęcia, i wstyd mi przed ludnością.
Pewnego razu powiada do mnie:
- Co mnie pan, powiada, nieustannie prowadza po ulicach? Aż mi się w głowie kręci. Pan, powiada, jako kawaler przy władzy zaprowadziłby mnie na ten przykład do teatru.
- To można – powiadam.
Akurat nazajutrz komórka partyjna przysłała bilety do opery. Ja dostałem jeden bilet, a drugi ofiarował mi Waśka-ślusarz.
Nie popatrzyłem, że bilety są różne. Ten mój był na dół, a Waśki aż na galerię.
No to żeśmy poszli. Siedliśmy w teatrze. Ona siadła na mój bilet, a ja na Waśki. Siedzę na górce i ni cholery nie widzę. A kiedy przechylę się przez barierę, to ją widzę. Ale też marnie. Pomarkociłem się, pomarkociłem i zszedłem na dół. Patrzę – a tu antrakt. A ona się w antrakcie przechadza.
- Moje uszanowanie – powiadam.
- Dzień dobry.
- Ciekawe – powiadam – czy funkcjonuje tu wodociąg?
- Nie wiem – powiada.
I kieruje się do bufetu. A ja za nią. Przechadza się po bufecie i popatruje na ladę. A na ladzie stoi półmisek. A na tym półmisku – ciastka.
A ja niby jaki indor, niby jaki burżuj niedorżnięty, kręcę się koło niej i proponuję:
- Jeśli – powiadam – ma pani chęć skonsumować jedno ciastko, to proszę bez krępacji. Ja płacę.
- Merci – powiada.
I nagle zmierza rozpustnym krokiem do półmiska, łapie takie jedno z kremem i zażera.
A ja mam pieniędzy tyle, co kot napłakał. Góra maksimum na trzy ciastka. Ona je, a ja niespokojnie grzebię po kieszeniach i wyczuwam odręcznie, ile mam pieniędzy. A pieniędzy – tyle co nic.
Skonsumowała to z kremem i łaps za drugie. Aż jękłem. Ale milczę. Taka burżujska nieśmiałość mnie napadła. Niby że to kawaler, a bez forsy.
Uwijam się koło niej jak kogut, a ona w chichy i napiera się na komplementy.
Mówię do niej:
- Czy nie czas nam na przedstawienie? Chyba już dzwonili.
A ona powiada:
- Nie.
I łapie trzecie.
Więc odzywam się:
- Czy nie za dużo na głodny żołądek? Może zemdlić.
A ona:
- Nie – powiada – przyzwyczajona jestem.
I bierze czwarte.
Tu aż krew uderzyła mi do głowy.
- Kładź – powiadam – nazad!
A ona się zalękła. Otwarła usta. A w tych ustach błyszczy ząb.
A mnie jakby giez ukąsił w podogonie. I tak, i tak, myślę sobie, już się z nią dużo nie nachodzę.
- Kładź – powiadam – do jasnej cholery!
Położyła z powrotem. A ja mówię do bufetowego:
- Ile się należy za trzy skonsumowane ciastka?
A bufetowy zachowuje się neutralnie – udaje głupiego.
- Należy się – powiada – za cztery skonsumowane ciastka tyle to a tyle.
- Jak to – mówię – za cztery? Skoro czwarte spoczywa na półmisku?
- Nic podobnego – odpowiada – choć ono niestety spoczywa na półmisku, to przecież jest nadgryzione i ma ślad od palca.
- Jak to – powiadam – nadgryzione, daj pan spokój! To pańska śmieszna fantazja.
A bufetowy zachowuje się neutralnie – i rękami macha koło gęby.
No i oczywiście zebrała się publiczność. Eksperci. Jedni mówią, że było nadgryzione, a drudzy – że nie.
A ja wywróciłem kieszenie, różne codzienne przedmioty wysypały się na podłogę – ludzie się śmieją. A mnie nie do śmiechu. Ja obliczam pieniądze.
Obliczam pieniądze – akurat na cztery ciastka. Niepotrzebnie się, u licha, sprzeczałem.
Płacę i zwracam się do damy.
- Dojedzcie – powiadam – obywatelko. Zapłacone.
A dama ani drgnie. I wstydzi się odejść.
I tu się napatoczył jakiś facet.
- Dawaj – powiada – ja dojem.
I dojadł. Łajdak. Za moje rodzone pieniądze.
Wróciliśmy na przedstawienie. Dopatrzyliśmy do końca operę. I do domu.
A koło domu ona do mnie swoim burżujskim tonem:
- To niejakie świństwo z pańskiej strony. Jak się nie ma forsy, to się damów nie wozi.
A ja na to:
- Nie pieniądze, obywatelko, dają szczęście. Za przeproszeniem obywatelki.
W ten sposób żeśmy się rozeszli.
Nie podobają mi się arystokratki.
1923
MICHAIŁ ZOSZCZENKO
Tłumaczenie
EUGENIA SIEMASZKIEWICZ I SEWERYN POLLAK
- Nie lubię ja, wiecie, kapeluszowych bab. Baba w kapeluszu, w fildekosowych pończoszkach albo też z pieseczkiem na ręku, albo ze złotym zębem – taka arystokratka to dla mnie wcale nie baba, a pustka w przestrzeni.
Kiedyś tam faktycznie miałem zainteresowanie dla pewnej arystokratki. Spacerowałem z nią i prowadziłem do teatru. Właśnie w teatrze wszystko się stało. Właśnie w teatrze ukazała ona swą ideologię w całej rozciągłości.
A zapoznaliśmy się na podwórku naszego domu. Na zabraniu. Patrzę, stoi taka jedna wypicowana. Pończoszki ma i pozłacany ząb.
- Gdzie – powiadam – obywatelka zamieszkuje? Pod jakim numerem?
- Pod siódmym – powiada.
- Proszę bardzo – mówię – niech sobie obywatelka mieszka.
I od razu jakoś mi nadzwyczaj przypadła do gustu. Zacząłem do niej chodzić. Pod siódmy. Czasem przychodzę jako osoba urzędowa. Jak tam u was, że tak powiem, obywatelko, w sensie niesprawności wodociągowo-kanalizacyjnej? Wszystko działa?
- Tak – odpowiada – działa.
I otula się we flanelowy szal, i więcej ani mru-mru. Tylko oczami strzyże. I ten ząb w ustach błyszczy. Z miesiąc do niej pochodziłem i oswoiła się. Zaczęła opowiadać ze szczegółami. Wodociąg – powiada – działa, dziękuję bardzo, Grigoriju Iwanowiczu.
Potem poszło energetyczniej – zaczęliśmy spacerować po ulicach. Wychodzimy na ulicę, a ona poleca ująć się pod rękę i wlokę się jak szczupak po pisaku. A co mam do niej mówić – nie mam pojęcia, i wstyd mi przed ludnością.
Pewnego razu powiada do mnie:
- Co mnie pan, powiada, nieustannie prowadza po ulicach? Aż mi się w głowie kręci. Pan, powiada, jako kawaler przy władzy zaprowadziłby mnie na ten przykład do teatru.
- To można – powiadam.
Akurat nazajutrz komórka partyjna przysłała bilety do opery. Ja dostałem jeden bilet, a drugi ofiarował mi Waśka-ślusarz.
Nie popatrzyłem, że bilety są różne. Ten mój był na dół, a Waśki aż na galerię.
No to żeśmy poszli. Siedliśmy w teatrze. Ona siadła na mój bilet, a ja na Waśki. Siedzę na górce i ni cholery nie widzę. A kiedy przechylę się przez barierę, to ją widzę. Ale też marnie. Pomarkociłem się, pomarkociłem i zszedłem na dół. Patrzę – a tu antrakt. A ona się w antrakcie przechadza.
- Moje uszanowanie – powiadam.
- Dzień dobry.
- Ciekawe – powiadam – czy funkcjonuje tu wodociąg?
- Nie wiem – powiada.
I kieruje się do bufetu. A ja za nią. Przechadza się po bufecie i popatruje na ladę. A na ladzie stoi półmisek. A na tym półmisku – ciastka.
A ja niby jaki indor, niby jaki burżuj niedorżnięty, kręcę się koło niej i proponuję:
- Jeśli – powiadam – ma pani chęć skonsumować jedno ciastko, to proszę bez krępacji. Ja płacę.
- Merci – powiada.
I nagle zmierza rozpustnym krokiem do półmiska, łapie takie jedno z kremem i zażera.
A ja mam pieniędzy tyle, co kot napłakał. Góra maksimum na trzy ciastka. Ona je, a ja niespokojnie grzebię po kieszeniach i wyczuwam odręcznie, ile mam pieniędzy. A pieniędzy – tyle co nic.
Skonsumowała to z kremem i łaps za drugie. Aż jękłem. Ale milczę. Taka burżujska nieśmiałość mnie napadła. Niby że to kawaler, a bez forsy.
Uwijam się koło niej jak kogut, a ona w chichy i napiera się na komplementy.
Mówię do niej:
- Czy nie czas nam na przedstawienie? Chyba już dzwonili.
A ona powiada:
- Nie.
I łapie trzecie.
Więc odzywam się:
- Czy nie za dużo na głodny żołądek? Może zemdlić.
A ona:
- Nie – powiada – przyzwyczajona jestem.
I bierze czwarte.
Tu aż krew uderzyła mi do głowy.
- Kładź – powiadam – nazad!
A ona się zalękła. Otwarła usta. A w tych ustach błyszczy ząb.
A mnie jakby giez ukąsił w podogonie. I tak, i tak, myślę sobie, już się z nią dużo nie nachodzę.
- Kładź – powiadam – do jasnej cholery!
Położyła z powrotem. A ja mówię do bufetowego:
- Ile się należy za trzy skonsumowane ciastka?
A bufetowy zachowuje się neutralnie – udaje głupiego.
- Należy się – powiada – za cztery skonsumowane ciastka tyle to a tyle.
- Jak to – mówię – za cztery? Skoro czwarte spoczywa na półmisku?
- Nic podobnego – odpowiada – choć ono niestety spoczywa na półmisku, to przecież jest nadgryzione i ma ślad od palca.
- Jak to – powiadam – nadgryzione, daj pan spokój! To pańska śmieszna fantazja.
A bufetowy zachowuje się neutralnie – i rękami macha koło gęby.
No i oczywiście zebrała się publiczność. Eksperci. Jedni mówią, że było nadgryzione, a drudzy – że nie.
A ja wywróciłem kieszenie, różne codzienne przedmioty wysypały się na podłogę – ludzie się śmieją. A mnie nie do śmiechu. Ja obliczam pieniądze.
Obliczam pieniądze – akurat na cztery ciastka. Niepotrzebnie się, u licha, sprzeczałem.
Płacę i zwracam się do damy.
- Dojedzcie – powiadam – obywatelko. Zapłacone.
A dama ani drgnie. I wstydzi się odejść.
I tu się napatoczył jakiś facet.
- Dawaj – powiada – ja dojem.
I dojadł. Łajdak. Za moje rodzone pieniądze.
Wróciliśmy na przedstawienie. Dopatrzyliśmy do końca operę. I do domu.
A koło domu ona do mnie swoim burżujskim tonem:
- To niejakie świństwo z pańskiej strony. Jak się nie ma forsy, to się damów nie wozi.
A ja na to:
- Nie pieniądze, obywatelko, dają szczęście. Za przeproszeniem obywatelki.
W ten sposób żeśmy się rozeszli.
Nie podobają mi się arystokratki.
1923
MICHAIŁ ZOSZCZENKO
Tłumaczenie
EUGENIA SIEMASZKIEWICZ I SEWERYN POLLAK
wtorek, 8 grudnia 2009
NA POSTERUNKU
Bardzo kiepski zawód mają lekarze. Najgorsze – że pacjenci zrobili się jacyś nieokrzesani. Nie krępują się. Ledwie coś nie tak – już się biorą do rękoczynów albo wręcz mordują lekarza jakimś przedmiotem.
A może taki lekarz jest inteligentnym człowiekiem i nie lubi, żeby go mordowano. Może go to denerwuje.
Chociaż w naszej przychodzi nie przyjął się taki zwyczaj, żeby zabijać lekarzy. W naszej dajmy na to od początku rewolucji jeden lekarz niezmiennie trwa na posterunku. Ani razu go nie zabili.
Felczera, faktycznie, raz zajechali po pysku, a lekarza nie tknęli palcem. Bo się schował za parawanem.
A że jeden raz naszego lekarza nieźle nastraszyli, to nic w tym złego. To się stało przypadkiem. Na dobitkę z naszego lekarza w ogóle był dość strachliwy inteligent. Zdarzyło się, że słuchawką dziabnie pacjenta i odbiegnie o jakieś czterdzieści kroków. I z tej odległości rozmawia. Dość ostrożny z niego był inteligent.
A kiedy Grigorij Iwanowicz Wieriowkin zgłosił się na badania, to lekarz już był napięty nerwowo.
Przyniosło zaś Grigorija Iwanowicza na to badanie w absolutnie pilnej okoliczności. Urlop był mu potrzebny, no po prostu na gwałt. Na wieś musiał jechać, tatulo go wzywali.
No więc wparował, zdjął co miał na sobie i stoi przed lekarzem w stroju Adamowym. I myśli: „Klawo by było – myśli – od tego inteligenta ze dwa tygodnie zakosić.”
A lekarz ma się wiedzieć, dziabnął go słuchawką po kołdunie i odbiegł za szafkę. I stamtąd mamrocze:
- Nie ma, tego, obiektywnych symptomów. Proszę się ubrać.
A Grigorijowi Iwanowiczowi humor się popsuł i mówi do niego z irytacją:
- Ty – mówi – człowieku, dobrze mnie wysłuchaj, a nie tykaj bez potrzeby słuchawką. Ja – mówi – i sam tykać potrafię.
Lekarzowi, naturalnie, też popsuł się humor i znowu zaczął wysłuchiwać. Potem schował się za szafkę i mówi:
- Dalibóg – mówi – i przeżegnać się mogę – nic takiego nie ma. Proszę się ubrać.
Zaczął się Grigorij Iwanowicz ubierać. Ubiera się.
I, naturalnie, Grigorijowi Iwanowiczowi, gołąbeczkowi, nie postało nawet w głowie, żeby lekarza, na ten przykład, zabić albo felczera stuknąć. Po prostu i zwyczajnie zmartwił się człowiek, że urlop mu się zawalił. I targany uczuciami nawet splunął w bok. Nawet rękę wsadził do kieszeni, chciał wyjąć chusteczkę – wysmarkać się dla całkowitego uspokojenia.
I ledwie wsunął rękę do kieszeni – krzyk.
Lekarz, naturalnie, krzyczy – mordują. Felczer wymachuje ręką, zwołuje ludzi.
Przybiegli ludzie, złapali Grigorija Iwanowicza Wieriowkina, trzymają.
Wieriowkin mówi:
- Coście wy, ludzie kochani, na głowę upadli, czy jak?
A felczer, zaraza, odpowiada:
- On łapę do kieszeni wsunął, chciał może nas, obu medyków, na miejscu rozwalić.
Zaczęto przeszukiwać Grigorija Iwanowicza, ale nic takiego, poza machorką, nie znaleziono.
A co mówił Grigorij Iwanowicz względem chusteczki, jakoby pragnął się w nią inteligentnie wysmarkać, to łże. Chusteczki także u niego nie znaleziono.
Znakiem tego, ot tak po prostu wsunął rękę do kieszeni. I zaraz podnieśli krzyk.
Tylko że niepotrzebnie podnieśli krzyk. Nie jest u nas w zwyczaju mordować lekarzy. Niech sobie żyją. Szkoda komu, czy co?
MICHAIŁ ZOSZCZENKO
przełożył
WIKTOR WOROSZYLSKI
A może taki lekarz jest inteligentnym człowiekiem i nie lubi, żeby go mordowano. Może go to denerwuje.
Chociaż w naszej przychodzi nie przyjął się taki zwyczaj, żeby zabijać lekarzy. W naszej dajmy na to od początku rewolucji jeden lekarz niezmiennie trwa na posterunku. Ani razu go nie zabili.
Felczera, faktycznie, raz zajechali po pysku, a lekarza nie tknęli palcem. Bo się schował za parawanem.
A że jeden raz naszego lekarza nieźle nastraszyli, to nic w tym złego. To się stało przypadkiem. Na dobitkę z naszego lekarza w ogóle był dość strachliwy inteligent. Zdarzyło się, że słuchawką dziabnie pacjenta i odbiegnie o jakieś czterdzieści kroków. I z tej odległości rozmawia. Dość ostrożny z niego był inteligent.
A kiedy Grigorij Iwanowicz Wieriowkin zgłosił się na badania, to lekarz już był napięty nerwowo.
Przyniosło zaś Grigorija Iwanowicza na to badanie w absolutnie pilnej okoliczności. Urlop był mu potrzebny, no po prostu na gwałt. Na wieś musiał jechać, tatulo go wzywali.
No więc wparował, zdjął co miał na sobie i stoi przed lekarzem w stroju Adamowym. I myśli: „Klawo by było – myśli – od tego inteligenta ze dwa tygodnie zakosić.”
A lekarz ma się wiedzieć, dziabnął go słuchawką po kołdunie i odbiegł za szafkę. I stamtąd mamrocze:
- Nie ma, tego, obiektywnych symptomów. Proszę się ubrać.
A Grigorijowi Iwanowiczowi humor się popsuł i mówi do niego z irytacją:
- Ty – mówi – człowieku, dobrze mnie wysłuchaj, a nie tykaj bez potrzeby słuchawką. Ja – mówi – i sam tykać potrafię.
Lekarzowi, naturalnie, też popsuł się humor i znowu zaczął wysłuchiwać. Potem schował się za szafkę i mówi:
- Dalibóg – mówi – i przeżegnać się mogę – nic takiego nie ma. Proszę się ubrać.
Zaczął się Grigorij Iwanowicz ubierać. Ubiera się.
I, naturalnie, Grigorijowi Iwanowiczowi, gołąbeczkowi, nie postało nawet w głowie, żeby lekarza, na ten przykład, zabić albo felczera stuknąć. Po prostu i zwyczajnie zmartwił się człowiek, że urlop mu się zawalił. I targany uczuciami nawet splunął w bok. Nawet rękę wsadził do kieszeni, chciał wyjąć chusteczkę – wysmarkać się dla całkowitego uspokojenia.
I ledwie wsunął rękę do kieszeni – krzyk.
Lekarz, naturalnie, krzyczy – mordują. Felczer wymachuje ręką, zwołuje ludzi.
Przybiegli ludzie, złapali Grigorija Iwanowicza Wieriowkina, trzymają.
Wieriowkin mówi:
- Coście wy, ludzie kochani, na głowę upadli, czy jak?
A felczer, zaraza, odpowiada:
- On łapę do kieszeni wsunął, chciał może nas, obu medyków, na miejscu rozwalić.
Zaczęto przeszukiwać Grigorija Iwanowicza, ale nic takiego, poza machorką, nie znaleziono.
A co mówił Grigorij Iwanowicz względem chusteczki, jakoby pragnął się w nią inteligentnie wysmarkać, to łże. Chusteczki także u niego nie znaleziono.
Znakiem tego, ot tak po prostu wsunął rękę do kieszeni. I zaraz podnieśli krzyk.
Tylko że niepotrzebnie podnieśli krzyk. Nie jest u nas w zwyczaju mordować lekarzy. Niech sobie żyją. Szkoda komu, czy co?
MICHAIŁ ZOSZCZENKO
przełożył
WIKTOR WOROSZYLSKI
poniedziałek, 7 grudnia 2009
OPOWIEŚĆ HISTORYCZNA
W takiej sprawie nie godzi się kłamać. Jeżeli widziałeś Włodzimierza Ilicza – to mów: widziałem tam a tam, w takich a takich okolicznościach. A jeżeli nie widziałeś – siedź cicho i na próżno nie miel jęzorem. Tak będzie lepiej dla historii.
A że Iwan Siemionowicz Żukow chwali się, jakoby widział Włodzimierza Ilicza na wiecu i jakoby Ilicz przez cały czas spoglądał mu w twarz, to są to istotne brednie i głupoty. Nie mógł Ilicz spoglądać mu w twarz – twarz jak twarz, podbródek ordynarny, sterczący, nos zwyczajny i pospolity. Nie mógł Ilicz patrzeć na takie oblicze, tym bardziej, że Iwan Siemionowicz Żukow obecnie budkę otworzył – handluje i, kto wie, może odważniki ma nie cechowane.
Za takie łgarstwa, jak się spotkamy, splunę jeszcze temu Żukowowi w bezwstydne oczy.
W ogóle z takich łgarstw tylko gmatwanina może wyniknąć w historii.
Ja to co innego – ja widziałem naszego drogiego wodza, Włodzimierza Ilicza Lenina – prawdę mówię.
Ja, dajmy na to, od Martynowa przepustkę specjalnie uzyskałem do Smolnego. Ja, dajmy na to, trzy godziny jak potępieniec po korytarzach chodziłem i czekałem. I nic – nie chwalę się. A jeżeli teraz napomykam, to dla historii.
Ustawiłem się w tym korytarzu równo o trzeciej po południu. Ustawiłem się i stoję jak potępieniec. A tu koło mnie taki mężczyzna stoi w futrzanym kożuchu i przebiera nogami z zimna.
- Co tak – pytam – stoicie i przebieracie nogami?
- Zmarzłem – mówi. Ja – mówi – jestem kierowcą Lenina.
- Nie? – mówię.
Przyjrzałem mu się – osobowość całkiem zwykła, wąsiki, nos.
- Pozwólcie – mówię – że się zapoznamy.
Nawiązaliśmy rozmowę.
- Jak – mówię – wozicie? Nie macie cykora? Toć pasażer nie pierwszy z brzegu. A tu dokoła słupy, słupki – jak się, na psa urok, rąbnie o który?
- Nie – mówi – ma się te praktykę.
- No, uważajcie – mówię – jedźcie ostrożnie.
Dalibóg, tak powiedziałem. I nie chwalę się. A jeżeli napomykam, to dla historii.
A kierowca, swój chłop, popatrzył na mnie i mówi:
- Dobra, postaram się.
Dalibóg, tak powiedział. Postaram się, mówi.
- No – mówię – staraj się, bracie.
A on machnął ręką – niby, dobra.
- Otóż to – mówię.
Chciałem zanotować naszą historyczną rozmowę – a tu nie mam ołówka. Grzebię w jednej kieszeni: zapałki, bibułka do zwijania, nie napoczęta paczka tytoniu numer osiem, a ołówka nie ma. Grzebię w drugiej kieszeni – też nie ma.
Pobiegłem na trzecie piętro do kancelarii – dali ogryzek.
Zbiegam czym prędzej z powrotem – nie ma kierowcy. Dopiero stał tu w kożuchu i przebierał nogami, a teraz nie ma. I kożucha nie ma.
Ja tam i sam – nie ma.
Wybiegam na ulicę – kierowca w wozie siedzi, wóz hałasuje i rusza. A w środku drogi wódz Włodzimierz Ilicz siedzi z podniesionym kołnierzem.
Przyłożyłem dłoń do daszka, chciałem krzyknąć hurra, ale przeląkłem się wartownika i odszedłem w lewo.
Odszedłem – i nie chwalę się. I nie krzyczę na prawo i lewo: że niby widziałem Ilicza.
No, widziałem, to widziałem. Dla siebie jestem szczęśliwy, a kto chce się ode mnie dowiedzieć szczegółów – niech się zwróci wprost do mnie.
MICHAIŁ ZOSZCZENKO
Przełożył
WIKTOR WOROSZYLSKI
A że Iwan Siemionowicz Żukow chwali się, jakoby widział Włodzimierza Ilicza na wiecu i jakoby Ilicz przez cały czas spoglądał mu w twarz, to są to istotne brednie i głupoty. Nie mógł Ilicz spoglądać mu w twarz – twarz jak twarz, podbródek ordynarny, sterczący, nos zwyczajny i pospolity. Nie mógł Ilicz patrzeć na takie oblicze, tym bardziej, że Iwan Siemionowicz Żukow obecnie budkę otworzył – handluje i, kto wie, może odważniki ma nie cechowane.
Za takie łgarstwa, jak się spotkamy, splunę jeszcze temu Żukowowi w bezwstydne oczy.
W ogóle z takich łgarstw tylko gmatwanina może wyniknąć w historii.
Ja to co innego – ja widziałem naszego drogiego wodza, Włodzimierza Ilicza Lenina – prawdę mówię.
Ja, dajmy na to, od Martynowa przepustkę specjalnie uzyskałem do Smolnego. Ja, dajmy na to, trzy godziny jak potępieniec po korytarzach chodziłem i czekałem. I nic – nie chwalę się. A jeżeli teraz napomykam, to dla historii.
Ustawiłem się w tym korytarzu równo o trzeciej po południu. Ustawiłem się i stoję jak potępieniec. A tu koło mnie taki mężczyzna stoi w futrzanym kożuchu i przebiera nogami z zimna.
- Co tak – pytam – stoicie i przebieracie nogami?
- Zmarzłem – mówi. Ja – mówi – jestem kierowcą Lenina.
- Nie? – mówię.
Przyjrzałem mu się – osobowość całkiem zwykła, wąsiki, nos.
- Pozwólcie – mówię – że się zapoznamy.
Nawiązaliśmy rozmowę.
- Jak – mówię – wozicie? Nie macie cykora? Toć pasażer nie pierwszy z brzegu. A tu dokoła słupy, słupki – jak się, na psa urok, rąbnie o który?
- Nie – mówi – ma się te praktykę.
- No, uważajcie – mówię – jedźcie ostrożnie.
Dalibóg, tak powiedziałem. I nie chwalę się. A jeżeli napomykam, to dla historii.
A kierowca, swój chłop, popatrzył na mnie i mówi:
- Dobra, postaram się.
Dalibóg, tak powiedział. Postaram się, mówi.
- No – mówię – staraj się, bracie.
A on machnął ręką – niby, dobra.
- Otóż to – mówię.
Chciałem zanotować naszą historyczną rozmowę – a tu nie mam ołówka. Grzebię w jednej kieszeni: zapałki, bibułka do zwijania, nie napoczęta paczka tytoniu numer osiem, a ołówka nie ma. Grzebię w drugiej kieszeni – też nie ma.
Pobiegłem na trzecie piętro do kancelarii – dali ogryzek.
Zbiegam czym prędzej z powrotem – nie ma kierowcy. Dopiero stał tu w kożuchu i przebierał nogami, a teraz nie ma. I kożucha nie ma.
Ja tam i sam – nie ma.
Wybiegam na ulicę – kierowca w wozie siedzi, wóz hałasuje i rusza. A w środku drogi wódz Włodzimierz Ilicz siedzi z podniesionym kołnierzem.
Przyłożyłem dłoń do daszka, chciałem krzyknąć hurra, ale przeląkłem się wartownika i odszedłem w lewo.
Odszedłem – i nie chwalę się. I nie krzyczę na prawo i lewo: że niby widziałem Ilicza.
No, widziałem, to widziałem. Dla siebie jestem szczęśliwy, a kto chce się ode mnie dowiedzieć szczegółów – niech się zwróci wprost do mnie.
MICHAIŁ ZOSZCZENKO
Przełożył
WIKTOR WOROSZYLSKI
niedziela, 6 grudnia 2009
MIŁOŚĆ
Wieczorek skończył się późno.
Wasa Czesnokow, zmachany i mokry, z przypiętą do bluzy kokardą wodzireja, stał przed Maszeńką i mówił błagalnym tonem:
- Najdroższa, nich pani poczeka… Niech pani poczeka do pierwszego tramwaju. No dokąd pani, jak Boga kocham, w samej rzeczy… Tutaj i posiedzieć można, i poczekać, i w ogóle, a pani chce iść… Do pierwszego tramwaju, jak Boga kocham. Bo tak to pani, na ten przykład, spocona, i ja spocony… To i złapać coś bardzo łatwo na mrozie…
- Nie – powiedziała Maszeńka, wkładając boty. – T co z pana za kawaler, który w mróz nie potrafi damy odprowadzić?
- Toć jestem spocony – mówił Wasia, o mało nie płacząc.
- No, niech się pan ubiera!
Wasia Czesnokow pokornie włożył futro i wyszedł z Maszeńką na ulicę, mocno wziąwszy ją pod rękę.
Było zimno. Świecił księżyc. I pod nogami skrzypiał śnieg.
- Jaka z pani niespokojna osóbka – powiedział Wasia Czesnokow, z zachwytem wpatrując się w profil Maszeńki. – Gdyby to był kto inny, nie pani – za żadne skarby nie poszedłbym odprowadzić. Jak Boga kocham, w samej rzeczy. Tylko z tej miłości poszedłem.
Maszeńka zaśmiała się.
- Pani tu się śmieje i kpi sobie ze mnie – powiedział Wasia – a ja rzeczywiście, Mario Wasylówna, gorąco panią ubóstwiam i kocham. Proszę tylko powiedzieć: połóż się, Wasia Czesnokow, na torze tramwajowym, na szynach, i leż do pierwszego tramwaju – i już się kładę. Jak Boga ko…
- Niechże pan da spokój – powiedziała Maszeńka – proszę lepiej popatrzeć, jak cudnie jest wokół, kiedy księżyc świeci. Jakie przepiękne w nocy jest miasto! Jak cudnie i przepięknie!
- Tak, niezwykle i przepięknie – powiedział Wasia, z niejakim osłupieniem wpatrując się w obłupany tynk domu. – Rzeczywiście, bardzo przepięknie… Otóż i ta przepiękność tak samo, Mario Wasylówna, skutkuje, jeżeli ktoś faktycznie żywi uczucia… Wielu uczonych i partyjnych ludzi neguje uczucia miłości, a ja, Mario Wasylówna, nie neguję. Ja mogę żywić do pani uczucia do grobowej deski i do poświęcenia własnej osoby. Jak Boga… Proszę tylko powiedzieć: trzaśnij, Wasia Czosnokow, potylicą o ten tu mur – i trzasnę.
- Tylko tego brak – powiedziała Maszeńka nie bez przyjemności.
- Jak Boga kocham, trzasnę. Pani sobie życzy?
Parka wyszła nad kanał Kriukow.
- Jako Boga ko… - zaczął znowu Wasia – chce pani, skoczę do kanału? Mario Wasylówna? Pani mi nie wierzy, a ja mogę udowodnić…
Wasia Czesnokow chwycił za poręcz i udawał, że przełazi przez balustradę.
- Ach! – wykrzyknęła Maszeńka. – Wasia! Co pan robi!
Jakaś ponura postać wynurzyła się raptem zza węgła i zatrzymała się przy latarni.
- Co się tak wydzieracie? – powiedziała postać nie podnosząc głosu i dokładnie przyglądając się parce.
Maszeńka pisnęła przerażona i przywarła do balustrady.
Mężczyzna podszedł bliżej i pociągnął Wasię czosnkowa za rękaw.
- Ty, cacuś – powiedział mężczyzna głuchym głosem – wyskakuj z paletka. Żywo… A piśnij mi tylko – stuknę w makówkę – i już po tobie. Zrozumiałeś gnoju? Wyskakuj!
- Py-py-py – wymamrotał Wasia, pragnąc przez to powiedzieć: przepraszam, z jakiej racji?
- No! – mężczyzna pociągnął za klapę futra.
Wasia drżącymi rękami rozpiął i zdjął futro.
- I buty zzuwaj! – powiedział mężczyzna. – Buty też mi się kalkulują.
- Py-py-py – powiedział Wasia – przepraszam… ale mróz…
- No!
- Jej pan nie rusza, a ja mam zzuwać buty – powiedział Wasia z urazą w głosie – ona ma i futro, i boty, a ja mam zzuwać.
Mężczyzna spokojnie popatrzył na Maszeńkę i powiedział:
- Z niej zdejmiesz, poniesiesz tobołek i wdepłeś. Wiem, co robię. Zzuwasz?
Maszeńka w przerażeniu wpatrywała się w mężczyznę i stała bez ruchu. Wasia Czesnokow usiadł na śniegu i zaczął rozsznurowywać buty.
- Ona ma i futro – znowu powiedział Wasia – i boty, a ja mam pokutować za wszystkich…
Mężczyzna wbił się w futro Wasi, buty wsunął do obu kieszeni i powiedział:
- Siedź i nie ruszaj się, i nie dzwoń zębami. A jeżeli krzykniesz albo poruszysz się – zginiesz, zrozumiałeś gnoju? I ty panienko…
Mężczyzna pośpiesznie stuli poły futra i naraz zniknął.
Wasia oklapł, sflaczał i jak wór siedział na śniegu, z niedowierzaniem przypatrując się swoim stopom w białych skarpetkach.
- Doczekaliśmy się – powiedział, rzucając złe spojrzenie na Maszeńkę. – I odprowadzaj ją, i mienia się wyzbywaj, wszystko na mnie, tak?
Kiedy kroków rabusia nie było już zupełnie słychać, Wasia Czesnokow zaczął nagle przebierać nogami po śniegu i krzyczeć cienkim, przeraźliwym głosem:
- Ratunku! Rabują!
Potem zerwał się z miejsca i pobiegł po śniegu, w przejęciu podskakując i wyrzucając w bok nogi. Maszeńka została przy balustradzie.
MICHAIŁ ZOSZCZENKO
przełożył
Wiktor Woroszylski
Wasa Czesnokow, zmachany i mokry, z przypiętą do bluzy kokardą wodzireja, stał przed Maszeńką i mówił błagalnym tonem:
- Najdroższa, nich pani poczeka… Niech pani poczeka do pierwszego tramwaju. No dokąd pani, jak Boga kocham, w samej rzeczy… Tutaj i posiedzieć można, i poczekać, i w ogóle, a pani chce iść… Do pierwszego tramwaju, jak Boga kocham. Bo tak to pani, na ten przykład, spocona, i ja spocony… To i złapać coś bardzo łatwo na mrozie…
- Nie – powiedziała Maszeńka, wkładając boty. – T co z pana za kawaler, który w mróz nie potrafi damy odprowadzić?
- Toć jestem spocony – mówił Wasia, o mało nie płacząc.
- No, niech się pan ubiera!
Wasia Czesnokow pokornie włożył futro i wyszedł z Maszeńką na ulicę, mocno wziąwszy ją pod rękę.
Było zimno. Świecił księżyc. I pod nogami skrzypiał śnieg.
- Jaka z pani niespokojna osóbka – powiedział Wasia Czesnokow, z zachwytem wpatrując się w profil Maszeńki. – Gdyby to był kto inny, nie pani – za żadne skarby nie poszedłbym odprowadzić. Jak Boga kocham, w samej rzeczy. Tylko z tej miłości poszedłem.
Maszeńka zaśmiała się.
- Pani tu się śmieje i kpi sobie ze mnie – powiedział Wasia – a ja rzeczywiście, Mario Wasylówna, gorąco panią ubóstwiam i kocham. Proszę tylko powiedzieć: połóż się, Wasia Czesnokow, na torze tramwajowym, na szynach, i leż do pierwszego tramwaju – i już się kładę. Jak Boga ko…
- Niechże pan da spokój – powiedziała Maszeńka – proszę lepiej popatrzeć, jak cudnie jest wokół, kiedy księżyc świeci. Jakie przepiękne w nocy jest miasto! Jak cudnie i przepięknie!
- Tak, niezwykle i przepięknie – powiedział Wasia, z niejakim osłupieniem wpatrując się w obłupany tynk domu. – Rzeczywiście, bardzo przepięknie… Otóż i ta przepiękność tak samo, Mario Wasylówna, skutkuje, jeżeli ktoś faktycznie żywi uczucia… Wielu uczonych i partyjnych ludzi neguje uczucia miłości, a ja, Mario Wasylówna, nie neguję. Ja mogę żywić do pani uczucia do grobowej deski i do poświęcenia własnej osoby. Jak Boga… Proszę tylko powiedzieć: trzaśnij, Wasia Czosnokow, potylicą o ten tu mur – i trzasnę.
- Tylko tego brak – powiedziała Maszeńka nie bez przyjemności.
- Jak Boga kocham, trzasnę. Pani sobie życzy?
Parka wyszła nad kanał Kriukow.
- Jako Boga ko… - zaczął znowu Wasia – chce pani, skoczę do kanału? Mario Wasylówna? Pani mi nie wierzy, a ja mogę udowodnić…
Wasia Czesnokow chwycił za poręcz i udawał, że przełazi przez balustradę.
- Ach! – wykrzyknęła Maszeńka. – Wasia! Co pan robi!
Jakaś ponura postać wynurzyła się raptem zza węgła i zatrzymała się przy latarni.
- Co się tak wydzieracie? – powiedziała postać nie podnosząc głosu i dokładnie przyglądając się parce.
Maszeńka pisnęła przerażona i przywarła do balustrady.
Mężczyzna podszedł bliżej i pociągnął Wasię czosnkowa za rękaw.
- Ty, cacuś – powiedział mężczyzna głuchym głosem – wyskakuj z paletka. Żywo… A piśnij mi tylko – stuknę w makówkę – i już po tobie. Zrozumiałeś gnoju? Wyskakuj!
- Py-py-py – wymamrotał Wasia, pragnąc przez to powiedzieć: przepraszam, z jakiej racji?
- No! – mężczyzna pociągnął za klapę futra.
Wasia drżącymi rękami rozpiął i zdjął futro.
- I buty zzuwaj! – powiedział mężczyzna. – Buty też mi się kalkulują.
- Py-py-py – powiedział Wasia – przepraszam… ale mróz…
- No!
- Jej pan nie rusza, a ja mam zzuwać buty – powiedział Wasia z urazą w głosie – ona ma i futro, i boty, a ja mam zzuwać.
Mężczyzna spokojnie popatrzył na Maszeńkę i powiedział:
- Z niej zdejmiesz, poniesiesz tobołek i wdepłeś. Wiem, co robię. Zzuwasz?
Maszeńka w przerażeniu wpatrywała się w mężczyznę i stała bez ruchu. Wasia Czesnokow usiadł na śniegu i zaczął rozsznurowywać buty.
- Ona ma i futro – znowu powiedział Wasia – i boty, a ja mam pokutować za wszystkich…
Mężczyzna wbił się w futro Wasi, buty wsunął do obu kieszeni i powiedział:
- Siedź i nie ruszaj się, i nie dzwoń zębami. A jeżeli krzykniesz albo poruszysz się – zginiesz, zrozumiałeś gnoju? I ty panienko…
Mężczyzna pośpiesznie stuli poły futra i naraz zniknął.
Wasia oklapł, sflaczał i jak wór siedział na śniegu, z niedowierzaniem przypatrując się swoim stopom w białych skarpetkach.
- Doczekaliśmy się – powiedział, rzucając złe spojrzenie na Maszeńkę. – I odprowadzaj ją, i mienia się wyzbywaj, wszystko na mnie, tak?
Kiedy kroków rabusia nie było już zupełnie słychać, Wasia Czesnokow zaczął nagle przebierać nogami po śniegu i krzyczeć cienkim, przeraźliwym głosem:
- Ratunku! Rabują!
Potem zerwał się z miejsca i pobiegł po śniegu, w przejęciu podskakując i wyrzucając w bok nogi. Maszeńka została przy balustradzie.
MICHAIŁ ZOSZCZENKO
przełożył
Wiktor Woroszylski
piątek, 4 grudnia 2009
POETA OD SOCHY
Nie zapamiętałem dobrze nazwiska tego samorodnego talentu i poety chłopskiego. Badaj że Owczynnikow. A imię miał zwyczajne – Iwan Filipowicz.
Iwan Filipowicz odwiedzał mnie trzy razy w tygodniu. Potem zaczął przychodzić co dzień.
Sprawa, jaką miał do mnie, była niezbyt skomplikowana. Głosem cichym jak u karalucha cytował swoje siermiężne wierszyki i prosił, żebym umieścił je po znajomości, możliwie szybko, w jakimś czasopiśmie albo w gazetce.
- Niechby choć jeden kawałek wydrukowali – mówił Iwan Filipowicz. – Chciałoby się zobaczyć, jak to wygląda w druku.
Niekiedy Iwan Filipowicz siadał na łóżku i mówił wzdychając:
- Pociąg do poezji, szanowny towarzyszu, powiem bez osłonek, czuję od maleńkości. Od maleńkości wrażliwy jestem na urodę i przyrodę… Inne chłopaki, bywało, śmieją się, a ja zobaczę, na ten przykład, byczka albo chmurkę i przeżywam… Bardzo wnikliwie rozumiałem tę urodę. Chmurkę rozumiałem, wiaterek, byczka… Wszystko to, szanowny towarzyszu, rozumiałem bardzo wnikliwie.
Mimo rozumienia byczków i chmurek, Iwan Filipowicz wierszyki miał dosyć kiepskie. Mogłyby być jeszcze gorsze, ale z trudnością. Jedyne, co w nim ujmowało, to kompletna rezygnacja z jakichkolwiek rymów.
- Nie piszę wierszy z rymami – wyznawał Iwan Filipowicz. – Z tymi rymami to tylko zamieszanie wychodzi. I mniej się pisze. A kasa jednakowa – jeden diabeł, z rymem czy bez rymu.
Z początku uczciwie chodziłem po redakcjach i oferowałem wierszyki, ale potem przestałem chodzić – nie przyjmowali…
Iwan Filipowicz przychodził do mnie wczesnym rankiem, siadał na łóżku i pytał:
- No jak? Nie przyjmują?
- Nie przyjmują, Iwanie Filipowiczu.
- A co gadają? Może oni, jakby to powiedzieć, mają wątpliwości co do mojego pochodzenia? To niech nie mają – czystej krwi włościanin. Tak też proszę powiedzieć redaktorom: od sochy, niby. Ponieważ z przodu i z tyłu włościanin. I dziad, i ojciec, i jacy tam pradziadowie byli – wszyscy na wylot włościanie. I żenili się Owczynnikowowie zawsze z włościankami. Jak Boga kocham. Bywało i tak, że wszyscy dookoła śmieją się z nich: „Co wy – mówią – Owczynnikowowie, cięgiem włościanki za żony bierzecie? Bierzcie – mówią – inne…” – Nic z tego – mówimy – wiemy, co robimy.” Jak Boga kocham, szanowny towarzyszu. Niech nie mają wątpliwości.
- Kiedy nie o to chodzi, Iwanie Filipowiczu. Nie przyjmują i już. Mówią, że nie współbrzmi z epoką.
- No, to już oni trochę tego – oburzał się Iwan Filipowicz. – Te wiersze nie współbrzmią? Chyba im się przekręciło… Jakże to nie współbrzmią, skoro od dziecka przyrodę czułem? I chmurkę rozumiałem, byczka… Za co, szanowny towarzyszu, nie przyjmują? Niech naprawdę powiedzą. Nie wolno gołosłownie pomiatać osobą! Niechby wzięli chociaż jeden kawałek.
Przez dwa miesiące wytrwale wytrzymywałem napór poety.
Przez dwa miesiące ja, nerwowy i chory człowiek, zatruty gazami podczas wojny z Niemcami, znosiłem najścia Iwana Filipowicza z szacunku dla jego pochodzenia. Ale po dwóch miesiącach zacząłem się załamywać.
I wreszcie, kiedy Iwan Filipowicz przyniósł mi duży poemat czy balladę, diabeł się na tym wyzna, ostatecznie się załamałem.
- Aha – powiedziałem – przyniósł pan poemacik.
- Przyniosłem poemacik – dobrodusznie potwierdził Iwan Filipowicz – bardzo wnikliwy poemacik wyszedł… Dwa dni pisałem… Jakby tamę przerwało. Niepowstrzymanie…
- Natchnienie! – powiedziałem. – Wierszyki piszesz… Trzeba, towarzyszu, pracować – ot co! Daliby ci kamienie tłuc na szosie, to byś…
Iwan Filipowicz ożywił się i rozpromienił:
- Niech pan da – powiedział. – Jeżeli jest praca, niech pan da. Upraszam i błagam. Bo już doszło do ostateczności. Drugi rok puchnę bez pracy. Żebym załapał jakąkolwiek robótkę…
- Jak to? – zdziwiłem się. – A poezja?
- Co tam poezja – powiedział Iwan Filipowicz głosem karalucha. – Żyć trzeba… Poezja!... Nie tylko poezja, ale, szanowny towarzyszu, diabli wiedzą co, jest dla mnie do przyjęcia… Poezja…
Iwan Filipowicz stanowczym tonem pożyczył ode mnie trojaka i poszedł.
A po tygodniu zaprotegowałem Iwana Filipowicza jako gońca w pewnej redakcji. Wierszyków odtąd nie pisał.
Obecnie odwiedza mnie były kancelista z fabryki tytoniu – poeta robotnik.
Co ja jestem urzędem zatrudnienia, czy co?
-----------------------------------
MICHAIŁ ZOSZCZENKO
przełożył
WIKTOR WOROSZYLSKI
Iwan Filipowicz odwiedzał mnie trzy razy w tygodniu. Potem zaczął przychodzić co dzień.
Sprawa, jaką miał do mnie, była niezbyt skomplikowana. Głosem cichym jak u karalucha cytował swoje siermiężne wierszyki i prosił, żebym umieścił je po znajomości, możliwie szybko, w jakimś czasopiśmie albo w gazetce.
- Niechby choć jeden kawałek wydrukowali – mówił Iwan Filipowicz. – Chciałoby się zobaczyć, jak to wygląda w druku.
Niekiedy Iwan Filipowicz siadał na łóżku i mówił wzdychając:
- Pociąg do poezji, szanowny towarzyszu, powiem bez osłonek, czuję od maleńkości. Od maleńkości wrażliwy jestem na urodę i przyrodę… Inne chłopaki, bywało, śmieją się, a ja zobaczę, na ten przykład, byczka albo chmurkę i przeżywam… Bardzo wnikliwie rozumiałem tę urodę. Chmurkę rozumiałem, wiaterek, byczka… Wszystko to, szanowny towarzyszu, rozumiałem bardzo wnikliwie.
Mimo rozumienia byczków i chmurek, Iwan Filipowicz wierszyki miał dosyć kiepskie. Mogłyby być jeszcze gorsze, ale z trudnością. Jedyne, co w nim ujmowało, to kompletna rezygnacja z jakichkolwiek rymów.
- Nie piszę wierszy z rymami – wyznawał Iwan Filipowicz. – Z tymi rymami to tylko zamieszanie wychodzi. I mniej się pisze. A kasa jednakowa – jeden diabeł, z rymem czy bez rymu.
Z początku uczciwie chodziłem po redakcjach i oferowałem wierszyki, ale potem przestałem chodzić – nie przyjmowali…
Iwan Filipowicz przychodził do mnie wczesnym rankiem, siadał na łóżku i pytał:
- No jak? Nie przyjmują?
- Nie przyjmują, Iwanie Filipowiczu.
- A co gadają? Może oni, jakby to powiedzieć, mają wątpliwości co do mojego pochodzenia? To niech nie mają – czystej krwi włościanin. Tak też proszę powiedzieć redaktorom: od sochy, niby. Ponieważ z przodu i z tyłu włościanin. I dziad, i ojciec, i jacy tam pradziadowie byli – wszyscy na wylot włościanie. I żenili się Owczynnikowowie zawsze z włościankami. Jak Boga kocham. Bywało i tak, że wszyscy dookoła śmieją się z nich: „Co wy – mówią – Owczynnikowowie, cięgiem włościanki za żony bierzecie? Bierzcie – mówią – inne…” – Nic z tego – mówimy – wiemy, co robimy.” Jak Boga kocham, szanowny towarzyszu. Niech nie mają wątpliwości.
- Kiedy nie o to chodzi, Iwanie Filipowiczu. Nie przyjmują i już. Mówią, że nie współbrzmi z epoką.
- No, to już oni trochę tego – oburzał się Iwan Filipowicz. – Te wiersze nie współbrzmią? Chyba im się przekręciło… Jakże to nie współbrzmią, skoro od dziecka przyrodę czułem? I chmurkę rozumiałem, byczka… Za co, szanowny towarzyszu, nie przyjmują? Niech naprawdę powiedzą. Nie wolno gołosłownie pomiatać osobą! Niechby wzięli chociaż jeden kawałek.
Przez dwa miesiące wytrwale wytrzymywałem napór poety.
Przez dwa miesiące ja, nerwowy i chory człowiek, zatruty gazami podczas wojny z Niemcami, znosiłem najścia Iwana Filipowicza z szacunku dla jego pochodzenia. Ale po dwóch miesiącach zacząłem się załamywać.
I wreszcie, kiedy Iwan Filipowicz przyniósł mi duży poemat czy balladę, diabeł się na tym wyzna, ostatecznie się załamałem.
- Aha – powiedziałem – przyniósł pan poemacik.
- Przyniosłem poemacik – dobrodusznie potwierdził Iwan Filipowicz – bardzo wnikliwy poemacik wyszedł… Dwa dni pisałem… Jakby tamę przerwało. Niepowstrzymanie…
- Natchnienie! – powiedziałem. – Wierszyki piszesz… Trzeba, towarzyszu, pracować – ot co! Daliby ci kamienie tłuc na szosie, to byś…
Iwan Filipowicz ożywił się i rozpromienił:
- Niech pan da – powiedział. – Jeżeli jest praca, niech pan da. Upraszam i błagam. Bo już doszło do ostateczności. Drugi rok puchnę bez pracy. Żebym załapał jakąkolwiek robótkę…
- Jak to? – zdziwiłem się. – A poezja?
- Co tam poezja – powiedział Iwan Filipowicz głosem karalucha. – Żyć trzeba… Poezja!... Nie tylko poezja, ale, szanowny towarzyszu, diabli wiedzą co, jest dla mnie do przyjęcia… Poezja…
Iwan Filipowicz stanowczym tonem pożyczył ode mnie trojaka i poszedł.
A po tygodniu zaprotegowałem Iwana Filipowicza jako gońca w pewnej redakcji. Wierszyków odtąd nie pisał.
Obecnie odwiedza mnie były kancelista z fabryki tytoniu – poeta robotnik.
Co ja jestem urzędem zatrudnienia, czy co?
-----------------------------------
MICHAIŁ ZOSZCZENKO
przełożył
WIKTOR WOROSZYLSKI
czwartek, 3 grudnia 2009
ZOSZCZENKO ALBO CENA ŚMIECHU *
„Nie przygaduj zwierciadłu, kiedy masz gębę krzywą”, słynne motto Rewizora, wyraża radę, której nieskuteczności dowodzą dzieje satyry. A zwłaszcza satyryków. „Wyjeżdżam za granicę. Autor komedii powinien żyć z dala od swojego kraju” – napisał Gogol do przyjaciela w kilka dni po premierze.
Pomijając ów wyjazd, w dziwną analogię do losów Gogola układa się życie jednego z najświetniejszych „zwierciadeł” dwudziestowiecznego społeczeństwa rosyjskiego, Michaiła Zoszczenki. W życiu prywatnym ponurak i hipochondryk, latami walczący bohatersko z nasilającymi się objawami choroby psychicznej; przenikliwy obserwator o niewyżytych skłonnościach do moralizowania, narzucający sobie zmianę tonu na „pozytywny” i odcinający się od „fałszywej” popularności – Zoszczenko był, jak i autor Rewizora, postacią głęboko tragiczną. Miał okazję widywać swe książki w dwumilionowych nakładach i – po latach – ręcznie przepisywane; dręczyły go telefony od nieznajomych, żądających, by powiedział „coś do śmiechu” – i potępiał go publicznie trzeci człowiek w państwie; zobrazował najpełniej epokę, która mogłaby nosić jego imię – i był świadkiem nie tylko jej końca, lecz i przeistoczenia się we własne przeciwieństwo. Literatura radziecka nie byłaby sobą bez Zoszczenki – a jednak dopiero teraz, pół wieku po poprzednim, przygotowuje się ponoć wydanie zawierające wszystkie utwory, które okryły go sławą.
Dwie były szkoły śmiechu w literaturze radzieckiej wspaniałych lat dwudziestych: moskiewska i leningradzka. Moskiewska – to osobliwe grono „adiustatorów” i zatrudnionych w kolejarskim piśmie „Gudok” ( „Gwizdek”): wśród tych poprawiaczy korespondencji z terenu znaleźli się Ilia Ilf i Eugeniusz Pietroń, Walentyn Katajew i Jurij Olesza, a także Michaił Bułhakow ( Konstanty Stanisławski powoływał się z dumą na fakt, że jego Chat wystawia sztukę „kolejarza Bułhakowa”). Podczas podróży inspektorskiej w roku 1923 Michał Kalinin widywał egzemplarze ćwierćmilionowego nakładu „Gudka” na najbardziej nawet zabitych deskami stacyjkach, gdzie nie docierała żadna inna prasa.
Leningradzką przeciwwagę tej grupy stanowił Zoszczenko. Pracowity jak młody Czechow, pisywał w latach 1921-33 dwa, a nawet trzy opowiadania tygodniowo: złożyły się one na dwadzieścia pięć książek. Pisał w redakcjach w knajpach, na zebraniach i przyjęciach, na parapetach i nawet na schodach. Niemal na ulicy, będącej żywiołem jego prozy.
Z perspektywy lat widać, że nie był jednak Zoszczenko całkiem samotny: stworzył szkołę, choć nazwisk wielu jego uczniów próżno szukać w słownikach biograficznych. Najbardziej z nich znane wydaje się nazwisko Pantalejmona Romanowa; innych, jak Czernyj, Hard, Nikandrow, Dolski, Aleksiejew, Łomakin – pamiętają tylko bibliofile.
W latach porewolucyjnych stanęli pisarze wobec kryzysu prozy psychologicznej, „upadku biografii”, zawinionego przez – jak pisał Osip Mandelsztam – „bezsilność motywów psychologicznych wobec sił rzeczywistych, których rozprawa z motywacją psychologiczną staje się coraz bardziej okrutna”. Załamanie się tradycji konstrukcji biograficznej groziło śmiercią fabuły. Zaczął się etap eksperymentów. „Wcale nas specjalnie nie dziwi – oddaję znów głos Mandelsztamowi – kiedy Pilniak albo Bractwo Strapiona wprowadzają do swej narracji notatki, obliczenia budowlane, cyrkularze radzieckie, ogłoszenia z gazet, fragmenty kronik i Bóg wie co jeszcze. Proza jest niczyja. W istocie rzeczy jest bezimienna. Jest to zorganizowany ruchmasy słów scementowanej, czym się da”. Zdawało się, że pisarz – analityk ustąpić będzie musiał miejsca eklektykowi, zbieraczowi. Ale ewolucja (wyjąwszy Pilnika) poszła w inną stronę: fascynacji perfekcją, kultu techniki narracyjnej. Środek lat dwudziestych to czasy męczennika stylu – Babla, selekcjonera metafor – Oleszy, czasy, w których Majakowski skupywał ( za gotówkę!) oryginalne rymy. Proza „ornamentalna” pokonała „montażową”.
Zoszczenko jednak pozostał na swój sposób „zbieraczem” i „kronikarzem”. Drogą wyjścia z kryzysu stał się dlań bowiem powrót do źródeł prozy: anegdoty. Stało się tak być może za sprawą wpływu znakomitego pisarza, mistrza „Braci Serapiowskich”, do których należał Zoszczenko – Eugeniusza Zamiatina. Był on prawowiernym gogolistą i wierzył głęboko w autonomiczną siłę zajmującej anegdoty.
Anegdota jest źródłem prozy „niskim”, bo ma za przedmiot życie prywatne. Ciekawość zbieracza anegdot jest zdrożna: opiera się na niedyskrecji i nastawiona jest na małe sekrety. Jest w niej coś gminnego. Coś podsłuchano, podpatrzono, coś wyszło na jaw – z plotki, wścibstwa, czyjegoś pecha rodzi się anegdota. Wielkie sprawy, jakimi żyje społeczeństwo, mogą tu być co najwyżej refleksem; w swej prywatności życie składa się z drobnych grzeszków. Kłopoty życiowe, afery miłosne, kłótnie rodzinne i sąsiedzkie, żądza zarobku, wreszcie kryminałki – oto odwieczny materiał anegdoty. Bohaterami jej są spryciarz i pechowiec, prowincjusz i awanturnik, jędza i kokietka – tacy sami w starożytnym Rzymie, barokowym Madrycie i NEP – owskim Leningradzie. Spis rzeczy Niebieskiej księgi: „Opowiadania o pieniądzach”, „o miłości”, „o przewrotności”, „o niepowodzeniach” najlepiej porządkuje tematy.
Literatura rosyjska w znacznej mierze żyła anegdotą. Sprzyjały temu ograniczenia, jakim była poddana. W czasach Gogola, jak opowiada Zdziechowski, Tadeusz Bułharyn umieścił kiedyś w „Pszczole północnej” pełen Zachwytu dytyramb z powodu jakiegoś rozporządzenia rządu. Natychmiast został wezwany do generała Dubelta, podówczas szefa żandarmów. <> - << Więc o czymże mam pisać, Ekscelencjo?>> - <
Język narratora skazu odmienia zawsze literalny sens zdarzenia. Stwarza sytuację, w której – jak twierdzi Michaił Bachtin – „język parodiowany okazuje żywy dialogowy sprzeciw wobec cudzych parodiujących intencji (…) Stąd bierze się możliwość przeakcentowania takiego obrazu, (…) różnych stanowisk, w tym sporze (…) Obraz zyskuje wieloznaczność symbolu.”
Mowa ta – co stwierdzą bez trudu czytelnicy Zoszczenki – ma własność przeciwstawiania się wszelkim hierarchiom językowym, stereotypom, szanownym frazesom. Zoszczenko wypowiadał się w formie, której język – raz jeszcze przywołam Bachtina – „językom wszystkich, którzy są u władzy i urządzili się w życiu, przeciwstawia język wesołego oszusta”. Marzeniem Zoszczenki w latach dwudziestych było, że „jużnigdy nie będzie się pisać i mówić tym nieznośnym kancelaryjnym, inteligenckim językiem, jakim wielu jeszcze pisze, a raczej dopisuje.
Słowem: co naprawdę myśli autor, nikt nie wie. Twarz jego ukryta jest wśród krzywych zwierciadeł narracji. Zaciera się granica między aprobatą a szyderstwem, wyjątkiem a regułą. W „Wiadomościach dla tych, co chcieliby zagrać Rewizora jak należy” wyjaśnia Gogol; „ Śmieszność ujawni się sama przez się właśnie w owej powadze, z jaką każda z osób przedstawionych w tej komedii zajmuje się swoimi sprawami. Wszyscy oni (…) zajęci są swoimi sprawami jak gdyby najważniejszym zadaniem swojego życia. Tylko postronny widz dostrzega bezsens ich usiłowań.” Klucz ten, właściwy także przetrawionemu przez smutek humorowi Zoszczenki, nazwać można egzystencjalnym.
Anegdota, jak wiadomo, ma tylko narratora. Skaz literacki ma jednak i autora. Tym gorzej dla niego! Już pod koniec lat dwudziestych staje się Zoszczenko celem ataków zarówno tych, którzy odmawiają mu prawa do pisarskiego dystansu, jak i tych, którzy utożsamiają go z opisywanymi „przeżytkami starego”. Tragikomiczny okrzyk pisarza: „Nie mogę przecież do każdego opowiadania dodawać podręcznika poetyki!” – przytacza Andrzej Drawicz w swoim znakomitym posłowiu do tomu Punkt widzenia. Podejrzana staje się w utworze satyrycznym wszelka samodzielność postaci, choćby i plakatowo negatywnych: krytyka dopatruje się w wypowiedziach Olega Bajana z Pluskwy Majakowskiego – „podstępnej autorskiej złośliwości”…
Nic to w końcu nowego, że satyryków podejrzewa się o ukryte intencje. Ale w tym przypadku przeciw pisarzowi obróciła się jakby cała tradycja formy skazu – to, co wyniosło Zoszczenkę, gubiło go teraz. Sedno kwestii tkwiło bowiem w owym Gogolowskim „zajmowaniu się swoimi sprawami”. Kto opisuje codzienność, podważa przecież obraz przełomowych czasów. Codzienność jest czasem, w którym nie „walczy się o jutro”, lecz po prostu żyje. Cóż z tego, że proza Zoszczenki miała tradycyjne ludowe korzenie, skoro kreśliła obraz ludu krzątającego się wokół swych niewielkich potrzeb, improwizującego bez względu na czasy i swą teraźniejszość? Jeśli więc uznano bohaterów Zoszczenki za ludowych, opowiadania jego były paszkwilami. Jeśli zaś opisywały rzeczywistość wrogów ludu…
Doświadczenie uczy, że pisarz postawiony wobec alternatywy: „szkodnik lub wróg”, dokonuje manewru znanego jako ucieczka w klasycyzm. Zoszczenko przygotował się do niego stosunkowo wcześnie: Opowieści sentymentalne (wydane w 1927) nawiązują do innej, Czechowskiej mianowicie, tradycji. „W opowieściach moich opisuję wyłącznie człowieka inteligentnego, w drobnych natomiast opowiadaniach – człowieka bardziej przeciętnego” – tłumaczył pisarz. Jest opowiadanie Czechowa o tym, jak gość nudzi gospodarza, że wszystko jest niepotrzebne. Zaczyna od przecinków, kończy na ludzkości. Piją ciepłą wódkę, muchy zlatują się do rozgrzebanych talerzy, a gospodarz myśli: „Dobrze, że choć tym razem Boga i stworzenie swiata zostawił w spokoju, bo to już ponad siły – rwać włosy z głowy…” Ten właśnie klimat miarkowanego tylko ironią pesymizmu i przezierającej przez natrętne szczegóły męki istnienia emanuje z opowieści Zoszczenki. Publiczność odwykła już tymczasem od takich smaczków, przyjęła je z konsternacją. A Zoszczenko poszedł jeszcze dalej. Wkrótce po wysilonej Niebieskiej księdze, swym pożegnaniu z humorystyką, w 1936 roku opublikował Talizman – szóstą opowieść Biełkina, imitującą w mistrzowski sposób styl i realia znanego cyklu Puszkinowskich nowel. Posunąć się dalej nie było już można.
Dobrze, że nowy, długo oczekiwany wybór z dzieła Zoszczenki, przygotowany przez Andrzeja Drawicza, prezentuje pisarza zarówno jako autora opowiadańm jak i opowieści. Około jednej trzeciej z siedemdziesięciu pięciu opowiadań i wszystkie, oprócz jednej opowieści, nie były jeszcze przekładane na polski. Praca dwojga zasłużonych tłumaczy – Eugenii Siemaszkiewicz oraz Seweryna Pollaka budzi szacunek. Stanęli oni w pełni na wysokości zadania, jakie stanowi spolszczenie tej kolokwialnej i idiomatycznej prozy. Co prawda, Zoszczenko miał do nas szczęście i przed woją: stare przekłady Haliny Plichowskiej dają się czytać i teraz, a nawet nabrały pewnej miłej patyny…
Pozbawiony jej, jak odczyszczone z pożółkłych werniksów dzieła mistrzów, „nowy” Zoszczenko sprawić może przez czas krótki nieco sterylne wrażenie – dopóki nie dostrzeże się, jak jego nieprzekładalne na pozór frazy i przełamany przez ordynarność smutek nabierają w tomie Punkt widzenia nowego i świetnego blasku.
* Jan Gondowicz: ZOSZCZENKO ALBO CENA ŚMIECHU – Literatura na Świecie, nr 3 (176), Warszawa, Marzec 1986, str. 334
[1] „Co się tetarów tyczy, to pamiętajmy, że zabroniona była krytyka gry aktorów w teatrach rządowych, ponieważ uważani byli za urzędników państwa” (przypis Mariana Zdziechowskiego).
Michaił Zoszczenko: PUNKT WIDZENIA – opowiadania i opowieści. Przełożyli Eugenia Siemaszkiewicz, Seweryn Pollak; wyboru dokonał i posłowiem opatrzył Andrzej Drawicz.
„Czytelnik”, Warszawa 1985 (seria Nike), nakł. 30 320 egz., str. 529+3 nlb
-
Pomijając ów wyjazd, w dziwną analogię do losów Gogola układa się życie jednego z najświetniejszych „zwierciadeł” dwudziestowiecznego społeczeństwa rosyjskiego, Michaiła Zoszczenki. W życiu prywatnym ponurak i hipochondryk, latami walczący bohatersko z nasilającymi się objawami choroby psychicznej; przenikliwy obserwator o niewyżytych skłonnościach do moralizowania, narzucający sobie zmianę tonu na „pozytywny” i odcinający się od „fałszywej” popularności – Zoszczenko był, jak i autor Rewizora, postacią głęboko tragiczną. Miał okazję widywać swe książki w dwumilionowych nakładach i – po latach – ręcznie przepisywane; dręczyły go telefony od nieznajomych, żądających, by powiedział „coś do śmiechu” – i potępiał go publicznie trzeci człowiek w państwie; zobrazował najpełniej epokę, która mogłaby nosić jego imię – i był świadkiem nie tylko jej końca, lecz i przeistoczenia się we własne przeciwieństwo. Literatura radziecka nie byłaby sobą bez Zoszczenki – a jednak dopiero teraz, pół wieku po poprzednim, przygotowuje się ponoć wydanie zawierające wszystkie utwory, które okryły go sławą.
Dwie były szkoły śmiechu w literaturze radzieckiej wspaniałych lat dwudziestych: moskiewska i leningradzka. Moskiewska – to osobliwe grono „adiustatorów” i zatrudnionych w kolejarskim piśmie „Gudok” ( „Gwizdek”): wśród tych poprawiaczy korespondencji z terenu znaleźli się Ilia Ilf i Eugeniusz Pietroń, Walentyn Katajew i Jurij Olesza, a także Michaił Bułhakow ( Konstanty Stanisławski powoływał się z dumą na fakt, że jego Chat wystawia sztukę „kolejarza Bułhakowa”). Podczas podróży inspektorskiej w roku 1923 Michał Kalinin widywał egzemplarze ćwierćmilionowego nakładu „Gudka” na najbardziej nawet zabitych deskami stacyjkach, gdzie nie docierała żadna inna prasa.
Leningradzką przeciwwagę tej grupy stanowił Zoszczenko. Pracowity jak młody Czechow, pisywał w latach 1921-33 dwa, a nawet trzy opowiadania tygodniowo: złożyły się one na dwadzieścia pięć książek. Pisał w redakcjach w knajpach, na zebraniach i przyjęciach, na parapetach i nawet na schodach. Niemal na ulicy, będącej żywiołem jego prozy.
Z perspektywy lat widać, że nie był jednak Zoszczenko całkiem samotny: stworzył szkołę, choć nazwisk wielu jego uczniów próżno szukać w słownikach biograficznych. Najbardziej z nich znane wydaje się nazwisko Pantalejmona Romanowa; innych, jak Czernyj, Hard, Nikandrow, Dolski, Aleksiejew, Łomakin – pamiętają tylko bibliofile.
W latach porewolucyjnych stanęli pisarze wobec kryzysu prozy psychologicznej, „upadku biografii”, zawinionego przez – jak pisał Osip Mandelsztam – „bezsilność motywów psychologicznych wobec sił rzeczywistych, których rozprawa z motywacją psychologiczną staje się coraz bardziej okrutna”. Załamanie się tradycji konstrukcji biograficznej groziło śmiercią fabuły. Zaczął się etap eksperymentów. „Wcale nas specjalnie nie dziwi – oddaję znów głos Mandelsztamowi – kiedy Pilniak albo Bractwo Strapiona wprowadzają do swej narracji notatki, obliczenia budowlane, cyrkularze radzieckie, ogłoszenia z gazet, fragmenty kronik i Bóg wie co jeszcze. Proza jest niczyja. W istocie rzeczy jest bezimienna. Jest to zorganizowany ruchmasy słów scementowanej, czym się da”. Zdawało się, że pisarz – analityk ustąpić będzie musiał miejsca eklektykowi, zbieraczowi. Ale ewolucja (wyjąwszy Pilnika) poszła w inną stronę: fascynacji perfekcją, kultu techniki narracyjnej. Środek lat dwudziestych to czasy męczennika stylu – Babla, selekcjonera metafor – Oleszy, czasy, w których Majakowski skupywał ( za gotówkę!) oryginalne rymy. Proza „ornamentalna” pokonała „montażową”.
Zoszczenko jednak pozostał na swój sposób „zbieraczem” i „kronikarzem”. Drogą wyjścia z kryzysu stał się dlań bowiem powrót do źródeł prozy: anegdoty. Stało się tak być może za sprawą wpływu znakomitego pisarza, mistrza „Braci Serapiowskich”, do których należał Zoszczenko – Eugeniusza Zamiatina. Był on prawowiernym gogolistą i wierzył głęboko w autonomiczną siłę zajmującej anegdoty.
Anegdota jest źródłem prozy „niskim”, bo ma za przedmiot życie prywatne. Ciekawość zbieracza anegdot jest zdrożna: opiera się na niedyskrecji i nastawiona jest na małe sekrety. Jest w niej coś gminnego. Coś podsłuchano, podpatrzono, coś wyszło na jaw – z plotki, wścibstwa, czyjegoś pecha rodzi się anegdota. Wielkie sprawy, jakimi żyje społeczeństwo, mogą tu być co najwyżej refleksem; w swej prywatności życie składa się z drobnych grzeszków. Kłopoty życiowe, afery miłosne, kłótnie rodzinne i sąsiedzkie, żądza zarobku, wreszcie kryminałki – oto odwieczny materiał anegdoty. Bohaterami jej są spryciarz i pechowiec, prowincjusz i awanturnik, jędza i kokietka – tacy sami w starożytnym Rzymie, barokowym Madrycie i NEP – owskim Leningradzie. Spis rzeczy Niebieskiej księgi: „Opowiadania o pieniądzach”, „o miłości”, „o przewrotności”, „o niepowodzeniach” najlepiej porządkuje tematy.
Literatura rosyjska w znacznej mierze żyła anegdotą. Sprzyjały temu ograniczenia, jakim była poddana. W czasach Gogola, jak opowiada Zdziechowski, Tadeusz Bułharyn umieścił kiedyś w „Pszczole północnej” pełen Zachwytu dytyramb z powodu jakiegoś rozporządzenia rządu. Natychmiast został wezwany do generała Dubelta, podówczas szefa żandarmów. <
Język narratora skazu odmienia zawsze literalny sens zdarzenia. Stwarza sytuację, w której – jak twierdzi Michaił Bachtin – „język parodiowany okazuje żywy dialogowy sprzeciw wobec cudzych parodiujących intencji (…) Stąd bierze się możliwość przeakcentowania takiego obrazu, (…) różnych stanowisk, w tym sporze (…) Obraz zyskuje wieloznaczność symbolu.”
Mowa ta – co stwierdzą bez trudu czytelnicy Zoszczenki – ma własność przeciwstawiania się wszelkim hierarchiom językowym, stereotypom, szanownym frazesom. Zoszczenko wypowiadał się w formie, której język – raz jeszcze przywołam Bachtina – „językom wszystkich, którzy są u władzy i urządzili się w życiu, przeciwstawia język wesołego oszusta”. Marzeniem Zoszczenki w latach dwudziestych było, że „jużnigdy nie będzie się pisać i mówić tym nieznośnym kancelaryjnym, inteligenckim językiem, jakim wielu jeszcze pisze, a raczej dopisuje.
Słowem: co naprawdę myśli autor, nikt nie wie. Twarz jego ukryta jest wśród krzywych zwierciadeł narracji. Zaciera się granica między aprobatą a szyderstwem, wyjątkiem a regułą. W „Wiadomościach dla tych, co chcieliby zagrać Rewizora jak należy” wyjaśnia Gogol; „ Śmieszność ujawni się sama przez się właśnie w owej powadze, z jaką każda z osób przedstawionych w tej komedii zajmuje się swoimi sprawami. Wszyscy oni (…) zajęci są swoimi sprawami jak gdyby najważniejszym zadaniem swojego życia. Tylko postronny widz dostrzega bezsens ich usiłowań.” Klucz ten, właściwy także przetrawionemu przez smutek humorowi Zoszczenki, nazwać można egzystencjalnym.
Anegdota, jak wiadomo, ma tylko narratora. Skaz literacki ma jednak i autora. Tym gorzej dla niego! Już pod koniec lat dwudziestych staje się Zoszczenko celem ataków zarówno tych, którzy odmawiają mu prawa do pisarskiego dystansu, jak i tych, którzy utożsamiają go z opisywanymi „przeżytkami starego”. Tragikomiczny okrzyk pisarza: „Nie mogę przecież do każdego opowiadania dodawać podręcznika poetyki!” – przytacza Andrzej Drawicz w swoim znakomitym posłowiu do tomu Punkt widzenia. Podejrzana staje się w utworze satyrycznym wszelka samodzielność postaci, choćby i plakatowo negatywnych: krytyka dopatruje się w wypowiedziach Olega Bajana z Pluskwy Majakowskiego – „podstępnej autorskiej złośliwości”…
Nic to w końcu nowego, że satyryków podejrzewa się o ukryte intencje. Ale w tym przypadku przeciw pisarzowi obróciła się jakby cała tradycja formy skazu – to, co wyniosło Zoszczenkę, gubiło go teraz. Sedno kwestii tkwiło bowiem w owym Gogolowskim „zajmowaniu się swoimi sprawami”. Kto opisuje codzienność, podważa przecież obraz przełomowych czasów. Codzienność jest czasem, w którym nie „walczy się o jutro”, lecz po prostu żyje. Cóż z tego, że proza Zoszczenki miała tradycyjne ludowe korzenie, skoro kreśliła obraz ludu krzątającego się wokół swych niewielkich potrzeb, improwizującego bez względu na czasy i swą teraźniejszość? Jeśli więc uznano bohaterów Zoszczenki za ludowych, opowiadania jego były paszkwilami. Jeśli zaś opisywały rzeczywistość wrogów ludu…
Doświadczenie uczy, że pisarz postawiony wobec alternatywy: „szkodnik lub wróg”, dokonuje manewru znanego jako ucieczka w klasycyzm. Zoszczenko przygotował się do niego stosunkowo wcześnie: Opowieści sentymentalne (wydane w 1927) nawiązują do innej, Czechowskiej mianowicie, tradycji. „W opowieściach moich opisuję wyłącznie człowieka inteligentnego, w drobnych natomiast opowiadaniach – człowieka bardziej przeciętnego” – tłumaczył pisarz. Jest opowiadanie Czechowa o tym, jak gość nudzi gospodarza, że wszystko jest niepotrzebne. Zaczyna od przecinków, kończy na ludzkości. Piją ciepłą wódkę, muchy zlatują się do rozgrzebanych talerzy, a gospodarz myśli: „Dobrze, że choć tym razem Boga i stworzenie swiata zostawił w spokoju, bo to już ponad siły – rwać włosy z głowy…” Ten właśnie klimat miarkowanego tylko ironią pesymizmu i przezierającej przez natrętne szczegóły męki istnienia emanuje z opowieści Zoszczenki. Publiczność odwykła już tymczasem od takich smaczków, przyjęła je z konsternacją. A Zoszczenko poszedł jeszcze dalej. Wkrótce po wysilonej Niebieskiej księdze, swym pożegnaniu z humorystyką, w 1936 roku opublikował Talizman – szóstą opowieść Biełkina, imitującą w mistrzowski sposób styl i realia znanego cyklu Puszkinowskich nowel. Posunąć się dalej nie było już można.
Dobrze, że nowy, długo oczekiwany wybór z dzieła Zoszczenki, przygotowany przez Andrzeja Drawicza, prezentuje pisarza zarówno jako autora opowiadańm jak i opowieści. Około jednej trzeciej z siedemdziesięciu pięciu opowiadań i wszystkie, oprócz jednej opowieści, nie były jeszcze przekładane na polski. Praca dwojga zasłużonych tłumaczy – Eugenii Siemaszkiewicz oraz Seweryna Pollaka budzi szacunek. Stanęli oni w pełni na wysokości zadania, jakie stanowi spolszczenie tej kolokwialnej i idiomatycznej prozy. Co prawda, Zoszczenko miał do nas szczęście i przed woją: stare przekłady Haliny Plichowskiej dają się czytać i teraz, a nawet nabrały pewnej miłej patyny…
Pozbawiony jej, jak odczyszczone z pożółkłych werniksów dzieła mistrzów, „nowy” Zoszczenko sprawić może przez czas krótki nieco sterylne wrażenie – dopóki nie dostrzeże się, jak jego nieprzekładalne na pozór frazy i przełamany przez ordynarność smutek nabierają w tomie Punkt widzenia nowego i świetnego blasku.
* Jan Gondowicz: ZOSZCZENKO ALBO CENA ŚMIECHU – Literatura na Świecie, nr 3 (176), Warszawa, Marzec 1986, str. 334
[1] „Co się tetarów tyczy, to pamiętajmy, że zabroniona była krytyka gry aktorów w teatrach rządowych, ponieważ uważani byli za urzędników państwa” (przypis Mariana Zdziechowskiego).
Michaił Zoszczenko: PUNKT WIDZENIA – opowiadania i opowieści. Przełożyli Eugenia Siemaszkiewicz, Seweryn Pollak; wyboru dokonał i posłowiem opatrzył Andrzej Drawicz.
„Czytelnik”, Warszawa 1985 (seria Nike), nakł. 30 320 egz., str. 529+3 nlb
-
Subskrybuj:
Posty (Atom)