A propos, jeden z moich czcigodnych korespondentów pisał mi jeszcze latem o pewnym dziwnym i nie rozszyfrowanym samobójstwie, i od dawna już chciałem o nim pomówić. W tym samobójstwie wszystko, i od zewnątrz, i wewnątrz, jest zagadką. Tę zagadkę zgodnie z właściwością natury postarałem się oczywiście jakoś odgadnąć, żeby się na czymś „ zatrzymać i uspokoić”. Samobójczynią jest młoda dziewczyna, dwudziestotrzy - , najwyżej dwudziestoczteroletnia, córka pewne go bardzo znanego emigranta rosyjskiego, urodzona za granicą, Rosjanka z pochodzenia, ale prawie wcale już nie Rosjanka z wychowania. W gazetach zdaje się mgliście wspomniano o niej w swoim czasie, ale bardzo ciekawe są tu szczegóły: „ umoczyła watę w chloroformie, owinęła nią sobie twarz i położyła się na łóżku…” Tak właśnie umarła. Przed śmiercią napisała następujące słowa:
(…)
„ Wybieram się w długą podróż. Jeżeli samobójstwo się nie uda, niech się wszyscy zgromadzą, by uczcić moje zmartwychwstanie z kielichami Cliqout. A jeżeli się uda, proszę tylko, aby mnie pochowano nie wcześniej, niż przekonawszy się, ż naprawdę nie żyję, bo jest bardzo niemiło zbudzić się w trumnie pod ziemią. T o b a r d z o n i e s z y k o w n e! „
W tej paskudnej, brutalnej szykowności brzmi moim zdaniem wyzwanie, może oburzenie, złość - ale z jakiego powodu? Zwykle, chamskie natury likwidują siebie za pomocą samobójstwa tylko z przyczyny materialnej, widocznej, zewnętrznej, ale ton listu świadczy, że ona nie mogła mieć takiej przyczyny. Skądże mogło się wziąć oburzenie i na co?... Na prostactwo tego, co ją czeka, na pustkę życia? Aż za dobrze są nam znani sędziowie życia odrzucający je, oburzeni „ głupotą” zjawiania się człowieka na ziemi, idiotyczną przypadkowością tego zjawiania się, tyranią przypadkowej przyczyny, z którą się nie można pogodzić. Ale tu wyczuwa się duszę właśnie zbuntowaną przeciw „ prostolinijności” zjawisk, nie mogącą znieść tej prostolinijności, z którą zetknęła się w domu ojca już w dzieciństwie. Najohydniejsze jest to, że umarła oczywiście bez żadnej wyraźnej wątpliwości. Świadomej wątpliwości, tak zwanych problemów, zapewne nie było w jej duszy; we wszystko, czego ją nauczono już w dzieciństwie wierzyła po prostu na słowo, to prawie pewne. A więc umarła po prostu wskutek „zimnego mroku i nudy”, w cierpieniu, że tak powiem zwierzęcym i bezwiednym, po prostu duszno jej było żyć, coś w tym rodzaju, jakby brakowało powietrza. Dusza nie zniosła prostolinijności bezwiednie i również bezwiednie zażądała czegoś bardziej złożonego…
Jakiś miesiąc temu we wszystkich petersburskich gazetach ukazała się króciutka wzmianka drobnym drukiem o pewnym petersburskim samobójstwie: wyskoczyła oknem z trzeciego piętra młoda uboga dziewczyna, szwaczka - „ o w żaden sposób nie mogła znaleźć żadnej pracy, a więc niezbędnych środków dożycia”. Podawano, że skoczyła i upadła na ziemię t r z y m a j ą c w r ę k a c h o b r a z ś w i ę t y. Teb obraz w rękach - cóż za dziwny i nieznany jeszcze w samobójstwie szczegół! To jakieś pokorne, potulne samobójstwo. Tu nie było na pozór nawet żadnego szemrania albo wyrzutu: po prostu - nie dało się żyć, „ Bóg nie pozwolił’ - pomodliła się więc i umarła. O niektórych sprawach, choćby p r o s t y c h na pozór, długo nie przestajemy myśleć, ciągle powracają do nas, i nawet czujemy się tak, jakby to była nasza wina. Ta pokorna, niszcząca siebie dusza mimo woli zadręcza myśl. I właśnie ta śmierć przypomniała mi samobójstwo córki emigranta, o którym słyszałem jeszcze w lecie. Jakież to jednak dwie różne śmierci!
A która z tych dusz bardziej męczyła się na ziemi, jeśli w ogóle godzi się zadać tak czcze pytanie?
Fragment Dzienników Fiodora Dostojewskiego, tom 2
poniedziałek, 1 sierpnia 2011
z dzienników Dostojewskiego [1]
W Y R O K
A propos, oto rozumowanie pewnego samobójcy z nudów, ma się rozumieć materialisty:
„…W istocie: jakie prawo miała ta przyroda wydawać mnie na świat na mocy jakichś tam swoich wiecznych reguł? Zostałem stworzony ze świadomością i tę przyrodę
u ś w i a d o m i ł e m sobie: jakim prawem mnie stworzyła bez mojej zgody, świadomego? Świadomego, a więc cierpiącego, ale ja nie chcę cierpieć - bo, w jakim celu miałbym cierpieć? Przyroda poprzez moją świadomość obwieszcza mi o jakiejś harmonii całości. Ludzka świadomość porobiła z tego wieszczenia religię. Powiada mi to przyroda, że - chociaż wiem na pewno, że w harmonii całości brać udziału nie mogę i nigdy nie będę mógł, w dodatku nie rozumiem w ogóle, co oznacza - mimo to powinienem podporządkować się temu wieszczeniu, powinienem się ukorzyć, zgodzić się na cierpienie ze względu na harmonię całości, zgodzić się na życie. Lecz skoro mam wybierać świadomie, ma się rozumieć raczej zechcę być szczęśliwym tylko w momencie, póki ja istnieję, a całość i jej harmonia nic mnie nie obchodzą, kiedy już ja przeminę - nie obchodzi mnie, czy ta całość wraz z harmonią pozostanie na świecie po moim odejściu, czy też zniknie od razu wraz ze mną. I w jakim celu mam się tak troszczyć o jej zachowanie po mnie - oto pytanie. Wolałbym być stworzony jak wszystkie zwierzęta, to znaczy jako żyjący, ale nieświadomy siebie rozumowo; bo moja świadomość wcale nie jest harmonią, lecz przeciwnie, dysharmonią, gdyż jestem z nią nieszczęśliwy. Popatrzcie, kto jest szczęśliwy na świecie i jacy ludzie z g a d z a j ą s i ę
ż y ć. Właśnie ci, którzy podobni są do zwierząt, bardziej zbliżeni do ich kategorii ze względu na niewielki rozwój świadomości. Zgadzają się żyć chętnie, ale właśnie pod warunkiem, żeby żyć jak zwierzęta, to znaczy jeść, pić, spać, urządzać gniazdo i płodzić dzieci. Jeść, pić spać po ludzku oznacza dorabiać się i grabić. Powie mi ktoś pewnie, że można się urządzić i uwić gniazdo na podstawach rozumnych, na naukowo słusznych zasadach społecznych, a nie poprzez grabież, jak było dotychczas. Powiedzmy, ale zapytam: w jakim celu? Po co urządzać się i wkładać tyle starań w urządzanie się w społeczeństwie ludzkim prawidłowo, rozumnie i moralnie? Na to już nikt mi, rzecz jasna, nie potrafi dać odpowiedzi. Wszystko, co można by mi odpowiedzieć, to: ' żeby mieć przyjemność'. Owszem, gdybym był kwiatem lub krową, miałbym przyjemność. Ale zadając sobie, jak teraz, bezustanne pytania, nie mogę być szczęśliwy, nawet przy najwyższym i b e z p o ś r e d n i m szczęściu miłości bliźniego i miłości ludzi dla mnie, wiem bowiem, że jutro to wszystko będzie zniszczone: i ja, i całe to szczęście, i cała miłość, i cała ludzkość - obrócimy się wniwecz, w poprzedni chaos. A pod takim warunkiem za nic w świecie nie mogę przyjąć żadnego szczęścia - nie z niechęci, z niezgody na przyjęcie go, nie jakiegoś uporu zasadniczego, LECZ PO PROSTU DLATEGO, ŻE NIE BĘDĘ, NIE MOGĘ być szczęśliwy pod warunkiem grożącej jutro nicości. Jest to uczucie, bezpośrednie uczucie, i nie mogę go przezwyciężyć. Niechby umarł, powiedzmy, ale ludzkość trwała po mnie wiecznie - wówczas może byłoby to dla mnie pociechą. Ale wszakże planeta nasza nie jest wieczna i ludzkości sądzone jest takie samo chwilowe trwanie, jak mnie, i choćby nie wiem jak mądrze, radośnie, sprawiedliwie i świątobliwie urządziła się ludzkość na ziemi - to wszystko też stanie się jutro tą samą nicością. I chociaż jest to z jakiegoś powodu konieczne, na mocy jakichś wszechpotężnych, odwiecznych i martwych praw natury, wierzcie mi, że w tej myśli tkwi jakieś głębokie nieposzanowanie ludzkości, do głębi mnie oburzające i tym bardziej nieznośne, że nie ma tu winnych.
I wreszcie, jeśli nawet założyć, że ta bajka o człowieku urządzonym wreszcie na ziemi na rozsądnych i naukowych podstawach jest możliwa i jeśli w nią nawet uwierzyć, uwierzyć w przyszłe szczęście ludzi - to już sama myśl o tym, że przyroda musiała na mocy jakichś swoich nieuchronnych praw dręczyć człowieka przez tysiące lat, nim go dopuściła do tego szczęścia - sama myśl o tym jest do głębi oburzająca. A teraz dodajmy do tego, że ta sama przyroda, dopuszczająca wreszcie człowieka do szczęścia, nie wiedzieć czemu musi unicestwić go jutro, mimo cierpień, jakimi ludzkość zapłaciła za to szczęście, a przede wszystkim wcale nie ukrywając tego przede mną i przed moją świadomością, jak ukryła na przykład przed krową - to mimo woli przychodzi do głowy nadzwyczaj pocieszna, lecz nieopisanie smutna myśl: ' a może człowiek został puszczony na ziemię w charakterze jakiejś bezczelnej próby, po to tylko, aby popatrzeć, czy taka istota wytrwa na ziemi, czy nie? 'Smutek tej myśli tkwi głownie w tym, że i tu nie ma winnych, nikt próby nie robił, nie ma kogo przeklinać, po prostu wszystko się stało na mocy martwych praw natury, dla mnie w ogóle niezrozumiałych, z którymi moja świadomość w żaden sposób nie może się pogodzić. Ergo:
Ponieważ na moje pytania o szczęście poprzez moją świadomość otrzymuję od przyrody tylko taką odpowiedź, że mogę być szczęśliwy nie inaczej niż w harmonii i całości, której nie rozumiem, i pewien jestem, nigdy nie będę w stanie zrozumieć; ponieważ przyroda nie tylko nie przyznaje mi prawa do żądania od niej odpowiedzi, lecz nawet w ogóle nie odpowiada - nie dlatego, że nie chce, lecz dlatego, że nie może; ponieważ się przekonałem, że przyroda aby odpowiadać na moje pytania, wyznaczyła mi ( nieświadomie ) mnie samego i odpowiada moją własną świadomością ( bo ja to wszystko sam sobie mówię); ponieważ wreszcie w tej sytuacji podejmuję się jednocześnie roli powoda i pozwanego, oskarżonego i sędziego, i uważam tę komedię za zupełnie głupią, a znoszenie tej komedii ze swojej strony uważam nawet za poniżające; to w moim niewątpliwym charakterze powoda i pozwanego, sędziego i oskarżonego, skazuję tę przyrodę, która tak bezceremonialnie wydała mnie na cierpienie - na unicestwienie wraz ze mną… A ponieważ przyrody zniszczyć nie mogę - niszczę samego siebie, wyłącznie z odrazy do znoszenia tyranii, w której nie istnieje winny. „
N. N.
Fragment Dziennika Fiodora Dostojewkiego, tom 2
N. N.
A propos, oto rozumowanie pewnego samobójcy z nudów, ma się rozumieć materialisty:
„…W istocie: jakie prawo miała ta przyroda wydawać mnie na świat na mocy jakichś tam swoich wiecznych reguł? Zostałem stworzony ze świadomością i tę przyrodę
u ś w i a d o m i ł e m sobie: jakim prawem mnie stworzyła bez mojej zgody, świadomego? Świadomego, a więc cierpiącego, ale ja nie chcę cierpieć - bo, w jakim celu miałbym cierpieć? Przyroda poprzez moją świadomość obwieszcza mi o jakiejś harmonii całości. Ludzka świadomość porobiła z tego wieszczenia religię. Powiada mi to przyroda, że - chociaż wiem na pewno, że w harmonii całości brać udziału nie mogę i nigdy nie będę mógł, w dodatku nie rozumiem w ogóle, co oznacza - mimo to powinienem podporządkować się temu wieszczeniu, powinienem się ukorzyć, zgodzić się na cierpienie ze względu na harmonię całości, zgodzić się na życie. Lecz skoro mam wybierać świadomie, ma się rozumieć raczej zechcę być szczęśliwym tylko w momencie, póki ja istnieję, a całość i jej harmonia nic mnie nie obchodzą, kiedy już ja przeminę - nie obchodzi mnie, czy ta całość wraz z harmonią pozostanie na świecie po moim odejściu, czy też zniknie od razu wraz ze mną. I w jakim celu mam się tak troszczyć o jej zachowanie po mnie - oto pytanie. Wolałbym być stworzony jak wszystkie zwierzęta, to znaczy jako żyjący, ale nieświadomy siebie rozumowo; bo moja świadomość wcale nie jest harmonią, lecz przeciwnie, dysharmonią, gdyż jestem z nią nieszczęśliwy. Popatrzcie, kto jest szczęśliwy na świecie i jacy ludzie z g a d z a j ą s i ę
ż y ć. Właśnie ci, którzy podobni są do zwierząt, bardziej zbliżeni do ich kategorii ze względu na niewielki rozwój świadomości. Zgadzają się żyć chętnie, ale właśnie pod warunkiem, żeby żyć jak zwierzęta, to znaczy jeść, pić, spać, urządzać gniazdo i płodzić dzieci. Jeść, pić spać po ludzku oznacza dorabiać się i grabić. Powie mi ktoś pewnie, że można się urządzić i uwić gniazdo na podstawach rozumnych, na naukowo słusznych zasadach społecznych, a nie poprzez grabież, jak było dotychczas. Powiedzmy, ale zapytam: w jakim celu? Po co urządzać się i wkładać tyle starań w urządzanie się w społeczeństwie ludzkim prawidłowo, rozumnie i moralnie? Na to już nikt mi, rzecz jasna, nie potrafi dać odpowiedzi. Wszystko, co można by mi odpowiedzieć, to: ' żeby mieć przyjemność'. Owszem, gdybym był kwiatem lub krową, miałbym przyjemność. Ale zadając sobie, jak teraz, bezustanne pytania, nie mogę być szczęśliwy, nawet przy najwyższym i b e z p o ś r e d n i m szczęściu miłości bliźniego i miłości ludzi dla mnie, wiem bowiem, że jutro to wszystko będzie zniszczone: i ja, i całe to szczęście, i cała miłość, i cała ludzkość - obrócimy się wniwecz, w poprzedni chaos. A pod takim warunkiem za nic w świecie nie mogę przyjąć żadnego szczęścia - nie z niechęci, z niezgody na przyjęcie go, nie jakiegoś uporu zasadniczego, LECZ PO PROSTU DLATEGO, ŻE NIE BĘDĘ, NIE MOGĘ być szczęśliwy pod warunkiem grożącej jutro nicości. Jest to uczucie, bezpośrednie uczucie, i nie mogę go przezwyciężyć. Niechby umarł, powiedzmy, ale ludzkość trwała po mnie wiecznie - wówczas może byłoby to dla mnie pociechą. Ale wszakże planeta nasza nie jest wieczna i ludzkości sądzone jest takie samo chwilowe trwanie, jak mnie, i choćby nie wiem jak mądrze, radośnie, sprawiedliwie i świątobliwie urządziła się ludzkość na ziemi - to wszystko też stanie się jutro tą samą nicością. I chociaż jest to z jakiegoś powodu konieczne, na mocy jakichś wszechpotężnych, odwiecznych i martwych praw natury, wierzcie mi, że w tej myśli tkwi jakieś głębokie nieposzanowanie ludzkości, do głębi mnie oburzające i tym bardziej nieznośne, że nie ma tu winnych.
I wreszcie, jeśli nawet założyć, że ta bajka o człowieku urządzonym wreszcie na ziemi na rozsądnych i naukowych podstawach jest możliwa i jeśli w nią nawet uwierzyć, uwierzyć w przyszłe szczęście ludzi - to już sama myśl o tym, że przyroda musiała na mocy jakichś swoich nieuchronnych praw dręczyć człowieka przez tysiące lat, nim go dopuściła do tego szczęścia - sama myśl o tym jest do głębi oburzająca. A teraz dodajmy do tego, że ta sama przyroda, dopuszczająca wreszcie człowieka do szczęścia, nie wiedzieć czemu musi unicestwić go jutro, mimo cierpień, jakimi ludzkość zapłaciła za to szczęście, a przede wszystkim wcale nie ukrywając tego przede mną i przed moją świadomością, jak ukryła na przykład przed krową - to mimo woli przychodzi do głowy nadzwyczaj pocieszna, lecz nieopisanie smutna myśl: ' a może człowiek został puszczony na ziemię w charakterze jakiejś bezczelnej próby, po to tylko, aby popatrzeć, czy taka istota wytrwa na ziemi, czy nie? 'Smutek tej myśli tkwi głownie w tym, że i tu nie ma winnych, nikt próby nie robił, nie ma kogo przeklinać, po prostu wszystko się stało na mocy martwych praw natury, dla mnie w ogóle niezrozumiałych, z którymi moja świadomość w żaden sposób nie może się pogodzić. Ergo:
Ponieważ na moje pytania o szczęście poprzez moją świadomość otrzymuję od przyrody tylko taką odpowiedź, że mogę być szczęśliwy nie inaczej niż w harmonii i całości, której nie rozumiem, i pewien jestem, nigdy nie będę w stanie zrozumieć; ponieważ przyroda nie tylko nie przyznaje mi prawa do żądania od niej odpowiedzi, lecz nawet w ogóle nie odpowiada - nie dlatego, że nie chce, lecz dlatego, że nie może; ponieważ się przekonałem, że przyroda aby odpowiadać na moje pytania, wyznaczyła mi ( nieświadomie ) mnie samego i odpowiada moją własną świadomością ( bo ja to wszystko sam sobie mówię); ponieważ wreszcie w tej sytuacji podejmuję się jednocześnie roli powoda i pozwanego, oskarżonego i sędziego, i uważam tę komedię za zupełnie głupią, a znoszenie tej komedii ze swojej strony uważam nawet za poniżające; to w moim niewątpliwym charakterze powoda i pozwanego, sędziego i oskarżonego, skazuję tę przyrodę, która tak bezceremonialnie wydała mnie na cierpienie - na unicestwienie wraz ze mną… A ponieważ przyrody zniszczyć nie mogę - niszczę samego siebie, wyłącznie z odrazy do znoszenia tyranii, w której nie istnieje winny. „
N. N.
Fragment Dziennika Fiodora Dostojewkiego, tom 2
N. N.
piątek, 18 grudnia 2009
ZAPAŁ ADMINISTRACYJNY
Warto by opowiedzieć o pewnym naczelniku. To wprost niezwykle interesująca osobowość.
Oczywiście szkoda, ale nie pamiętam, w jakim mieście przebywa ta osobowość. W swoim czasie czytałem o tym naczelniku niewielką notatkę w charkowskiej gazecie. A co do miasta – zapomniałem. Pamięć mam dziurawą.
No, ale to niezbyt ważne. Niech mieszkańcy sami orientują się, jakich mają bohaterów. Chyba poznają – nazywa się Drożkin.
Tak więc, proszę państwa, działo się to w niedużym mieście. Nawet, uczciwie mówiąc, nie w mieście, a w miasteczku.
I działo się to w niedzielę.
Wyobraźcie sobie państwo – wiosna, świeci wiosenne słoneczko. Budzi się, że tak powiem, przyroda. Możliwe, że trawka zaczyna się zielenić.
Ludność, wiadomo, wysypała na ulicę. Szlifuje bruki.
I razem ze wszystkimi w gronie ludności przechadza się we własnej osobie zastępca naczelnika miejscowej milicji, towarzysz Drożkin. Z małżonką. Śliczna kretonowa toaleta. Kapelusik. Parasoleczka. Kalosze.
I spacerują po prostu jak zwyczajni śmiertelnicy. Nie gardzą. Po prostu trzymając się pod rączkę walą przed siebie chodnikiem do ogólnego użytku.
Doszli do rogu byłej ulicy Skarbowej, Wtem stop. Na środku, że tak powiem, ogólnie używanego chodnika dla pieszych – pęta się świnia. Taka spora świnia, chyba siedmiopudowa.
Diabli wiedzą, skąd się tu przywlokła. Ale fakt, że się przywlokła i wyraźnie zakłóca społeczny nieporządek.
A tu jak na złość – towarzysz Drożkin z małżonką.
Bądź wola twoja, Panie! Ale może towarzyszowi Drożkinowi nieprzyjemnie patrzeć na świnię. Może chciałby w czasie wolnym od zajęć służbowych popatrzeć na jakiś szlachetniejszy fragment przyrody? A tu świnia. Bądź, bądź wola Twoja, cóż to za lekkomyślne postępowanie ze strony świni! I kto takie draństwo wypuścił na ulicę? To przecież po prostu nieznośne!
A najważniejsze, że towarzysz Drożkin był wybuchowy. Od razu wszystko się w nim zagotowało.
- Czyja to świnia? – krzyczy. – Bądźcie łaskawi ją zlikwidować.
Przechodnie, wiadomo, stracili głowę. Milczą.
Naczelnik powiada:
- A cóż to się dzieje w biały dzień? Świnie rozpychają się wśród przechodniów. Kroku nie można zrobić. Zaraz ją tu łupnę z rewolweru.
No i oczywiście towarzysz Drożkin wyjmuje rewolwer. W tym momencie wśród miejscowej publiczności robi się zamieszanie. Niektórzy, bardziej doświadczeni przechodnie, z dużym, żeby tak powiedzieć, wojskowym stażem, zrobili skok w bok na okoliczność kuli.
Już miał naczelnik utrupić świnię, kiedy wtrąciła się żona. Małżonka.
- Pietia – powiada – nie zabijaj jej z rewolweru. Ona może zaraz wlezie pod bramę.
Mąż na to powiada:
- Nie twój cywilny interes. Zachowaj przez chwilę spokój. Nie wtrącaj się w działalność milicji.
W tej właśnie chwili spod wrót wyłania się taka sobie nieduża staruszka.
Wyłania się taka nieduża staruszka i czegoś szuka.
- Ach – powiada – święty Boże! O, jest tu mój wieprzak. Niech go towarzysz naczelnik nie straszy z pistoletu. Zaraz go zabiorę.
W towarzyszu Drożkinie znowu się aż zagotowało. Może miał ochotę podziwiać przyrodę, a tu, za przeproszeniem, niezdarzona staruszka ze świnią.
- Aha – powiada – to twoja świnia! Zaraz ją łupnę z rewolweru. A ciebie skieruję na posterunek. Tam cię nauczą wypuszczać świnie.
Tu znowu wtrąciła się żona.
- Pietia – powiada – chodźmy, niech już tam. Spóźnimy się na obiad.
I oczywiście z głupoty pociągnęła małżonka za rękaw – żeby szedł.
Okropnie zbladł naczelnik milicji.
- Ach tak – powiada – wtrącać się w czynności i w polecenia milicji! Chwytać za rękaw! Zaraz cię aresztuję, zobaczysz.
Towarzysz Drożkin gwizdnął na posterunkowego.
- Wziąć – powiada – tę obywatelkę. Odprowadzić na posterunek. Wtrącała się w czynności milicji.
Wziął posterunkowy nieostrożną małżonkę za rękę i odprowadził na posterunek.
Lud trwał w milczeniu.
A ile czasu żona przesiedziała na milicji i jakie były skutki rodzinnego nieporozumienia – o tym już nie wiemy.
MICHAIŁ ZOSZCZENKO
Przekład:
EUGENIA SIEMASZKIEWICZ
SEWERYN POLLAK
Oczywiście szkoda, ale nie pamiętam, w jakim mieście przebywa ta osobowość. W swoim czasie czytałem o tym naczelniku niewielką notatkę w charkowskiej gazecie. A co do miasta – zapomniałem. Pamięć mam dziurawą.
No, ale to niezbyt ważne. Niech mieszkańcy sami orientują się, jakich mają bohaterów. Chyba poznają – nazywa się Drożkin.
Tak więc, proszę państwa, działo się to w niedużym mieście. Nawet, uczciwie mówiąc, nie w mieście, a w miasteczku.
I działo się to w niedzielę.
Wyobraźcie sobie państwo – wiosna, świeci wiosenne słoneczko. Budzi się, że tak powiem, przyroda. Możliwe, że trawka zaczyna się zielenić.
Ludność, wiadomo, wysypała na ulicę. Szlifuje bruki.
I razem ze wszystkimi w gronie ludności przechadza się we własnej osobie zastępca naczelnika miejscowej milicji, towarzysz Drożkin. Z małżonką. Śliczna kretonowa toaleta. Kapelusik. Parasoleczka. Kalosze.
I spacerują po prostu jak zwyczajni śmiertelnicy. Nie gardzą. Po prostu trzymając się pod rączkę walą przed siebie chodnikiem do ogólnego użytku.
Doszli do rogu byłej ulicy Skarbowej, Wtem stop. Na środku, że tak powiem, ogólnie używanego chodnika dla pieszych – pęta się świnia. Taka spora świnia, chyba siedmiopudowa.
Diabli wiedzą, skąd się tu przywlokła. Ale fakt, że się przywlokła i wyraźnie zakłóca społeczny nieporządek.
A tu jak na złość – towarzysz Drożkin z małżonką.
Bądź wola twoja, Panie! Ale może towarzyszowi Drożkinowi nieprzyjemnie patrzeć na świnię. Może chciałby w czasie wolnym od zajęć służbowych popatrzeć na jakiś szlachetniejszy fragment przyrody? A tu świnia. Bądź, bądź wola Twoja, cóż to za lekkomyślne postępowanie ze strony świni! I kto takie draństwo wypuścił na ulicę? To przecież po prostu nieznośne!
A najważniejsze, że towarzysz Drożkin był wybuchowy. Od razu wszystko się w nim zagotowało.
- Czyja to świnia? – krzyczy. – Bądźcie łaskawi ją zlikwidować.
Przechodnie, wiadomo, stracili głowę. Milczą.
Naczelnik powiada:
- A cóż to się dzieje w biały dzień? Świnie rozpychają się wśród przechodniów. Kroku nie można zrobić. Zaraz ją tu łupnę z rewolweru.
No i oczywiście towarzysz Drożkin wyjmuje rewolwer. W tym momencie wśród miejscowej publiczności robi się zamieszanie. Niektórzy, bardziej doświadczeni przechodnie, z dużym, żeby tak powiedzieć, wojskowym stażem, zrobili skok w bok na okoliczność kuli.
Już miał naczelnik utrupić świnię, kiedy wtrąciła się żona. Małżonka.
- Pietia – powiada – nie zabijaj jej z rewolweru. Ona może zaraz wlezie pod bramę.
Mąż na to powiada:
- Nie twój cywilny interes. Zachowaj przez chwilę spokój. Nie wtrącaj się w działalność milicji.
W tej właśnie chwili spod wrót wyłania się taka sobie nieduża staruszka.
Wyłania się taka nieduża staruszka i czegoś szuka.
- Ach – powiada – święty Boże! O, jest tu mój wieprzak. Niech go towarzysz naczelnik nie straszy z pistoletu. Zaraz go zabiorę.
W towarzyszu Drożkinie znowu się aż zagotowało. Może miał ochotę podziwiać przyrodę, a tu, za przeproszeniem, niezdarzona staruszka ze świnią.
- Aha – powiada – to twoja świnia! Zaraz ją łupnę z rewolweru. A ciebie skieruję na posterunek. Tam cię nauczą wypuszczać świnie.
Tu znowu wtrąciła się żona.
- Pietia – powiada – chodźmy, niech już tam. Spóźnimy się na obiad.
I oczywiście z głupoty pociągnęła małżonka za rękaw – żeby szedł.
Okropnie zbladł naczelnik milicji.
- Ach tak – powiada – wtrącać się w czynności i w polecenia milicji! Chwytać za rękaw! Zaraz cię aresztuję, zobaczysz.
Towarzysz Drożkin gwizdnął na posterunkowego.
- Wziąć – powiada – tę obywatelkę. Odprowadzić na posterunek. Wtrącała się w czynności milicji.
Wziął posterunkowy nieostrożną małżonkę za rękę i odprowadził na posterunek.
Lud trwał w milczeniu.
A ile czasu żona przesiedziała na milicji i jakie były skutki rodzinnego nieporozumienia – o tym już nie wiemy.
MICHAIŁ ZOSZCZENKO
Przekład:
EUGENIA SIEMASZKIEWICZ
SEWERYN POLLAK
czwartek, 10 grudnia 2009
DRWA
Do tego prawdziwego wydarzenia doszło na Boże Narodzenie. Gazety drobnym drukiem zaznaczyły w kronice wypadków, że stało się to tam a tam.
A ja jestem człowiekiem ciekawym. Nie poprzestałem na oschłej notatce w gazecie.
Pobiegłem pod wyszczególniony adres, znalazłem sprawcę wydarzenia, zdobyłem jego zaufanie i porosiłem, żeby jak najdokładniej naświetlił mi tę całą sprawę.
Przy butelce piwa cała ta sprawa została naświetlona.
Czytelnik jest istotą nieufną. Pomyśli sobie: a facet łże na okrągło.
A ja, czytelniku, nie kłamię. Ja, czytelniku, i teraz mogę spojrzeć w swoje jasne oczy i powiedzieć: „ Nie kłamię”. A w ogóle ja nigdy nie kłamię i staram się pisać niczego nie zmyślając. Po prostu brak mi wyobraźni i dlatego nie lubię marnować swojej cennej energii życiowej na jakieś fantazje nie z tego świata. Wiem, drogi czytelniku, że życie jest o wiele ważniejsze od literatury.
A więc posłuchajcie, proszę, niemal powieści wigilijnej.
„Drwa – powiedział mój rozmówca – to rzecz drogocenna. Szczególnie kiedy spadnie śnieg i mróz dociśnie, nie ma na świecie nic lepszego niż drwa.
Drwa można nawet podarować na imieniny.
Lizawiecie Ignatiewnie podarowałem na urodziny wiązkę drew. A Piotr Siemionowicz, jej małżonek, człowiek gwałtowny i wybuchowy, pod koniec przyjęcia rąbnął mnie, sukinsyn, polanem po głowie.
- To – powiada – nie dziewiętnasty rok, żeby dawać w prezencie drwa.
Ale pomimo to nie zmieniłem poglądu na drwa. Drwa - to rzecz drogocenna i święta.
I nawet kiedy człowiek przechodzi ulicą, na przykład koło płotu, a mróz bierze ostro, to mimo woli poklepuje ręką drewniany płot.
A złodziej drzewny to specjalna klasa. Kieszonkowiec przy nim to drobnospołeczna płotka.
Złodziej drzewny to ryzykant. I za jednym zamachem nigdy nie da się rozpoznać.
A złapaliśmy złodzieja całkiem przypadkowo. Drwa złożone były na podwórzu. I te społeczne drwa zaczęły znikać. Co dzień trzy czy cztery polana znikną.
A Sierioga Piostrikow spod czwartego żołądkuje się najwięcej.
- Trzeba – powiada – po kolei dyżurować. Bo inaczej – powiada – w żaden sposób złodzieja się nie przyłapie.
Wszyscy się zgodzili. Zaczęliśmy dyżurować. Dyżurujemy po kolei, a drwa giną.
Tak mija miesiąc czasu. Aż przychodzi do mnie mój siostrzeniec, Miszka Własow.
- Ja jestem – powiada – jak wujkowi wiadomo, członkiem związku chemików. I mogę wujkowi w trybie rodzinnym za psi grosz odpalić dynamitowy nabój. A wujek, powiada, niech wsadzi ten nabój do polana i czeka. My, powiada, w Pietrozawodzku zawsze w swoim domu tak robimy i złodzieje tego się boją i nie kradną. To jest, powiada, środek pierwsza klasa.
- Przynieś – powiadam – psi synu. Jeszcze dziś założymy.
Przynosi.
Wydrążyłem w polanie szparę i załadowałem nabój. Zaklinowałem. I niedbale rzuciłem polano na stos drew. I czekam, co z tego wyniknie.
Wieczorem zdarzył się w domu wybuch.
Ludzie śmiertelnie się powystraszali – myśleli Bóg wie co, a ja wiedziałem dobrze i mój siostrzeniec Miszka też wiedział, w czym rzecz. A rzecz w tym, że nabój wybuchł pod czwartym, w piecu Sieriogi Piostrikowa.
Nic na tę okoliczność Piostrikowowi nie powiedziałem, tylko z żalem popatrzyłem na jego podłą twarz i zrujnowane mieszkanie, i na kupę cegieł, zamiast pieca, i na połamane drzwi – i wyszedłem bez słowa.
Ofiara była tylko jedna. Sublokator Sieriogi – inwalida Gusiew – umarł z przestrachu. Rąbnęło go cegłą po łbie.
A sam Sierioga Piostrikow i jego najprzewielebniejsza mamusia do tej pory mieszkają w ruinach. I całą rodzinką po Nowym Roku staną przed sądem za kradzież i przepadek drew.
Jedno tylko jest przykre i krzywdzące, że teraz Miszka Własow, ten sukinsyn, przypisuje sobie wszystkie zasługi.
Ale ja na sądzie powiem, jakież to są te jego zasługi, jeżeli ja sam polano wydłubałem i nabój założyłem?
Niech sąd uzna, jakie kto miał zasługi.”
MICHAIŁ ZOSZCZENKO
Tłumaczenie
EUGENIA SIEMASZKIEWICZ I SEWERYN POLLAK
A ja jestem człowiekiem ciekawym. Nie poprzestałem na oschłej notatce w gazecie.
Pobiegłem pod wyszczególniony adres, znalazłem sprawcę wydarzenia, zdobyłem jego zaufanie i porosiłem, żeby jak najdokładniej naświetlił mi tę całą sprawę.
Przy butelce piwa cała ta sprawa została naświetlona.
Czytelnik jest istotą nieufną. Pomyśli sobie: a facet łże na okrągło.
A ja, czytelniku, nie kłamię. Ja, czytelniku, i teraz mogę spojrzeć w swoje jasne oczy i powiedzieć: „ Nie kłamię”. A w ogóle ja nigdy nie kłamię i staram się pisać niczego nie zmyślając. Po prostu brak mi wyobraźni i dlatego nie lubię marnować swojej cennej energii życiowej na jakieś fantazje nie z tego świata. Wiem, drogi czytelniku, że życie jest o wiele ważniejsze od literatury.
A więc posłuchajcie, proszę, niemal powieści wigilijnej.
„Drwa – powiedział mój rozmówca – to rzecz drogocenna. Szczególnie kiedy spadnie śnieg i mróz dociśnie, nie ma na świecie nic lepszego niż drwa.
Drwa można nawet podarować na imieniny.
Lizawiecie Ignatiewnie podarowałem na urodziny wiązkę drew. A Piotr Siemionowicz, jej małżonek, człowiek gwałtowny i wybuchowy, pod koniec przyjęcia rąbnął mnie, sukinsyn, polanem po głowie.
- To – powiada – nie dziewiętnasty rok, żeby dawać w prezencie drwa.
Ale pomimo to nie zmieniłem poglądu na drwa. Drwa - to rzecz drogocenna i święta.
I nawet kiedy człowiek przechodzi ulicą, na przykład koło płotu, a mróz bierze ostro, to mimo woli poklepuje ręką drewniany płot.
A złodziej drzewny to specjalna klasa. Kieszonkowiec przy nim to drobnospołeczna płotka.
Złodziej drzewny to ryzykant. I za jednym zamachem nigdy nie da się rozpoznać.
A złapaliśmy złodzieja całkiem przypadkowo. Drwa złożone były na podwórzu. I te społeczne drwa zaczęły znikać. Co dzień trzy czy cztery polana znikną.
A Sierioga Piostrikow spod czwartego żołądkuje się najwięcej.
- Trzeba – powiada – po kolei dyżurować. Bo inaczej – powiada – w żaden sposób złodzieja się nie przyłapie.
Wszyscy się zgodzili. Zaczęliśmy dyżurować. Dyżurujemy po kolei, a drwa giną.
Tak mija miesiąc czasu. Aż przychodzi do mnie mój siostrzeniec, Miszka Własow.
- Ja jestem – powiada – jak wujkowi wiadomo, członkiem związku chemików. I mogę wujkowi w trybie rodzinnym za psi grosz odpalić dynamitowy nabój. A wujek, powiada, niech wsadzi ten nabój do polana i czeka. My, powiada, w Pietrozawodzku zawsze w swoim domu tak robimy i złodzieje tego się boją i nie kradną. To jest, powiada, środek pierwsza klasa.
- Przynieś – powiadam – psi synu. Jeszcze dziś założymy.
Przynosi.
Wydrążyłem w polanie szparę i załadowałem nabój. Zaklinowałem. I niedbale rzuciłem polano na stos drew. I czekam, co z tego wyniknie.
Wieczorem zdarzył się w domu wybuch.
Ludzie śmiertelnie się powystraszali – myśleli Bóg wie co, a ja wiedziałem dobrze i mój siostrzeniec Miszka też wiedział, w czym rzecz. A rzecz w tym, że nabój wybuchł pod czwartym, w piecu Sieriogi Piostrikowa.
Nic na tę okoliczność Piostrikowowi nie powiedziałem, tylko z żalem popatrzyłem na jego podłą twarz i zrujnowane mieszkanie, i na kupę cegieł, zamiast pieca, i na połamane drzwi – i wyszedłem bez słowa.
Ofiara była tylko jedna. Sublokator Sieriogi – inwalida Gusiew – umarł z przestrachu. Rąbnęło go cegłą po łbie.
A sam Sierioga Piostrikow i jego najprzewielebniejsza mamusia do tej pory mieszkają w ruinach. I całą rodzinką po Nowym Roku staną przed sądem za kradzież i przepadek drew.
Jedno tylko jest przykre i krzywdzące, że teraz Miszka Własow, ten sukinsyn, przypisuje sobie wszystkie zasługi.
Ale ja na sądzie powiem, jakież to są te jego zasługi, jeżeli ja sam polano wydłubałem i nabój założyłem?
Niech sąd uzna, jakie kto miał zasługi.”
MICHAIŁ ZOSZCZENKO
Tłumaczenie
EUGENIA SIEMASZKIEWICZ I SEWERYN POLLAK
środa, 9 grudnia 2009
ARYSTOKRATKA
Grigorij Iwanowicz głośno westchnął, wytarł brodę rękawem i zaczął opowiadać:
- Nie lubię ja, wiecie, kapeluszowych bab. Baba w kapeluszu, w fildekosowych pończoszkach albo też z pieseczkiem na ręku, albo ze złotym zębem – taka arystokratka to dla mnie wcale nie baba, a pustka w przestrzeni.
Kiedyś tam faktycznie miałem zainteresowanie dla pewnej arystokratki. Spacerowałem z nią i prowadziłem do teatru. Właśnie w teatrze wszystko się stało. Właśnie w teatrze ukazała ona swą ideologię w całej rozciągłości.
A zapoznaliśmy się na podwórku naszego domu. Na zabraniu. Patrzę, stoi taka jedna wypicowana. Pończoszki ma i pozłacany ząb.
- Gdzie – powiadam – obywatelka zamieszkuje? Pod jakim numerem?
- Pod siódmym – powiada.
- Proszę bardzo – mówię – niech sobie obywatelka mieszka.
I od razu jakoś mi nadzwyczaj przypadła do gustu. Zacząłem do niej chodzić. Pod siódmy. Czasem przychodzę jako osoba urzędowa. Jak tam u was, że tak powiem, obywatelko, w sensie niesprawności wodociągowo-kanalizacyjnej? Wszystko działa?
- Tak – odpowiada – działa.
I otula się we flanelowy szal, i więcej ani mru-mru. Tylko oczami strzyże. I ten ząb w ustach błyszczy. Z miesiąc do niej pochodziłem i oswoiła się. Zaczęła opowiadać ze szczegółami. Wodociąg – powiada – działa, dziękuję bardzo, Grigoriju Iwanowiczu.
Potem poszło energetyczniej – zaczęliśmy spacerować po ulicach. Wychodzimy na ulicę, a ona poleca ująć się pod rękę i wlokę się jak szczupak po pisaku. A co mam do niej mówić – nie mam pojęcia, i wstyd mi przed ludnością.
Pewnego razu powiada do mnie:
- Co mnie pan, powiada, nieustannie prowadza po ulicach? Aż mi się w głowie kręci. Pan, powiada, jako kawaler przy władzy zaprowadziłby mnie na ten przykład do teatru.
- To można – powiadam.
Akurat nazajutrz komórka partyjna przysłała bilety do opery. Ja dostałem jeden bilet, a drugi ofiarował mi Waśka-ślusarz.
Nie popatrzyłem, że bilety są różne. Ten mój był na dół, a Waśki aż na galerię.
No to żeśmy poszli. Siedliśmy w teatrze. Ona siadła na mój bilet, a ja na Waśki. Siedzę na górce i ni cholery nie widzę. A kiedy przechylę się przez barierę, to ją widzę. Ale też marnie. Pomarkociłem się, pomarkociłem i zszedłem na dół. Patrzę – a tu antrakt. A ona się w antrakcie przechadza.
- Moje uszanowanie – powiadam.
- Dzień dobry.
- Ciekawe – powiadam – czy funkcjonuje tu wodociąg?
- Nie wiem – powiada.
I kieruje się do bufetu. A ja za nią. Przechadza się po bufecie i popatruje na ladę. A na ladzie stoi półmisek. A na tym półmisku – ciastka.
A ja niby jaki indor, niby jaki burżuj niedorżnięty, kręcę się koło niej i proponuję:
- Jeśli – powiadam – ma pani chęć skonsumować jedno ciastko, to proszę bez krępacji. Ja płacę.
- Merci – powiada.
I nagle zmierza rozpustnym krokiem do półmiska, łapie takie jedno z kremem i zażera.
A ja mam pieniędzy tyle, co kot napłakał. Góra maksimum na trzy ciastka. Ona je, a ja niespokojnie grzebię po kieszeniach i wyczuwam odręcznie, ile mam pieniędzy. A pieniędzy – tyle co nic.
Skonsumowała to z kremem i łaps za drugie. Aż jękłem. Ale milczę. Taka burżujska nieśmiałość mnie napadła. Niby że to kawaler, a bez forsy.
Uwijam się koło niej jak kogut, a ona w chichy i napiera się na komplementy.
Mówię do niej:
- Czy nie czas nam na przedstawienie? Chyba już dzwonili.
A ona powiada:
- Nie.
I łapie trzecie.
Więc odzywam się:
- Czy nie za dużo na głodny żołądek? Może zemdlić.
A ona:
- Nie – powiada – przyzwyczajona jestem.
I bierze czwarte.
Tu aż krew uderzyła mi do głowy.
- Kładź – powiadam – nazad!
A ona się zalękła. Otwarła usta. A w tych ustach błyszczy ząb.
A mnie jakby giez ukąsił w podogonie. I tak, i tak, myślę sobie, już się z nią dużo nie nachodzę.
- Kładź – powiadam – do jasnej cholery!
Położyła z powrotem. A ja mówię do bufetowego:
- Ile się należy za trzy skonsumowane ciastka?
A bufetowy zachowuje się neutralnie – udaje głupiego.
- Należy się – powiada – za cztery skonsumowane ciastka tyle to a tyle.
- Jak to – mówię – za cztery? Skoro czwarte spoczywa na półmisku?
- Nic podobnego – odpowiada – choć ono niestety spoczywa na półmisku, to przecież jest nadgryzione i ma ślad od palca.
- Jak to – powiadam – nadgryzione, daj pan spokój! To pańska śmieszna fantazja.
A bufetowy zachowuje się neutralnie – i rękami macha koło gęby.
No i oczywiście zebrała się publiczność. Eksperci. Jedni mówią, że było nadgryzione, a drudzy – że nie.
A ja wywróciłem kieszenie, różne codzienne przedmioty wysypały się na podłogę – ludzie się śmieją. A mnie nie do śmiechu. Ja obliczam pieniądze.
Obliczam pieniądze – akurat na cztery ciastka. Niepotrzebnie się, u licha, sprzeczałem.
Płacę i zwracam się do damy.
- Dojedzcie – powiadam – obywatelko. Zapłacone.
A dama ani drgnie. I wstydzi się odejść.
I tu się napatoczył jakiś facet.
- Dawaj – powiada – ja dojem.
I dojadł. Łajdak. Za moje rodzone pieniądze.
Wróciliśmy na przedstawienie. Dopatrzyliśmy do końca operę. I do domu.
A koło domu ona do mnie swoim burżujskim tonem:
- To niejakie świństwo z pańskiej strony. Jak się nie ma forsy, to się damów nie wozi.
A ja na to:
- Nie pieniądze, obywatelko, dają szczęście. Za przeproszeniem obywatelki.
W ten sposób żeśmy się rozeszli.
Nie podobają mi się arystokratki.
1923
MICHAIŁ ZOSZCZENKO
Tłumaczenie
EUGENIA SIEMASZKIEWICZ I SEWERYN POLLAK
- Nie lubię ja, wiecie, kapeluszowych bab. Baba w kapeluszu, w fildekosowych pończoszkach albo też z pieseczkiem na ręku, albo ze złotym zębem – taka arystokratka to dla mnie wcale nie baba, a pustka w przestrzeni.
Kiedyś tam faktycznie miałem zainteresowanie dla pewnej arystokratki. Spacerowałem z nią i prowadziłem do teatru. Właśnie w teatrze wszystko się stało. Właśnie w teatrze ukazała ona swą ideologię w całej rozciągłości.
A zapoznaliśmy się na podwórku naszego domu. Na zabraniu. Patrzę, stoi taka jedna wypicowana. Pończoszki ma i pozłacany ząb.
- Gdzie – powiadam – obywatelka zamieszkuje? Pod jakim numerem?
- Pod siódmym – powiada.
- Proszę bardzo – mówię – niech sobie obywatelka mieszka.
I od razu jakoś mi nadzwyczaj przypadła do gustu. Zacząłem do niej chodzić. Pod siódmy. Czasem przychodzę jako osoba urzędowa. Jak tam u was, że tak powiem, obywatelko, w sensie niesprawności wodociągowo-kanalizacyjnej? Wszystko działa?
- Tak – odpowiada – działa.
I otula się we flanelowy szal, i więcej ani mru-mru. Tylko oczami strzyże. I ten ząb w ustach błyszczy. Z miesiąc do niej pochodziłem i oswoiła się. Zaczęła opowiadać ze szczegółami. Wodociąg – powiada – działa, dziękuję bardzo, Grigoriju Iwanowiczu.
Potem poszło energetyczniej – zaczęliśmy spacerować po ulicach. Wychodzimy na ulicę, a ona poleca ująć się pod rękę i wlokę się jak szczupak po pisaku. A co mam do niej mówić – nie mam pojęcia, i wstyd mi przed ludnością.
Pewnego razu powiada do mnie:
- Co mnie pan, powiada, nieustannie prowadza po ulicach? Aż mi się w głowie kręci. Pan, powiada, jako kawaler przy władzy zaprowadziłby mnie na ten przykład do teatru.
- To można – powiadam.
Akurat nazajutrz komórka partyjna przysłała bilety do opery. Ja dostałem jeden bilet, a drugi ofiarował mi Waśka-ślusarz.
Nie popatrzyłem, że bilety są różne. Ten mój był na dół, a Waśki aż na galerię.
No to żeśmy poszli. Siedliśmy w teatrze. Ona siadła na mój bilet, a ja na Waśki. Siedzę na górce i ni cholery nie widzę. A kiedy przechylę się przez barierę, to ją widzę. Ale też marnie. Pomarkociłem się, pomarkociłem i zszedłem na dół. Patrzę – a tu antrakt. A ona się w antrakcie przechadza.
- Moje uszanowanie – powiadam.
- Dzień dobry.
- Ciekawe – powiadam – czy funkcjonuje tu wodociąg?
- Nie wiem – powiada.
I kieruje się do bufetu. A ja za nią. Przechadza się po bufecie i popatruje na ladę. A na ladzie stoi półmisek. A na tym półmisku – ciastka.
A ja niby jaki indor, niby jaki burżuj niedorżnięty, kręcę się koło niej i proponuję:
- Jeśli – powiadam – ma pani chęć skonsumować jedno ciastko, to proszę bez krępacji. Ja płacę.
- Merci – powiada.
I nagle zmierza rozpustnym krokiem do półmiska, łapie takie jedno z kremem i zażera.
A ja mam pieniędzy tyle, co kot napłakał. Góra maksimum na trzy ciastka. Ona je, a ja niespokojnie grzebię po kieszeniach i wyczuwam odręcznie, ile mam pieniędzy. A pieniędzy – tyle co nic.
Skonsumowała to z kremem i łaps za drugie. Aż jękłem. Ale milczę. Taka burżujska nieśmiałość mnie napadła. Niby że to kawaler, a bez forsy.
Uwijam się koło niej jak kogut, a ona w chichy i napiera się na komplementy.
Mówię do niej:
- Czy nie czas nam na przedstawienie? Chyba już dzwonili.
A ona powiada:
- Nie.
I łapie trzecie.
Więc odzywam się:
- Czy nie za dużo na głodny żołądek? Może zemdlić.
A ona:
- Nie – powiada – przyzwyczajona jestem.
I bierze czwarte.
Tu aż krew uderzyła mi do głowy.
- Kładź – powiadam – nazad!
A ona się zalękła. Otwarła usta. A w tych ustach błyszczy ząb.
A mnie jakby giez ukąsił w podogonie. I tak, i tak, myślę sobie, już się z nią dużo nie nachodzę.
- Kładź – powiadam – do jasnej cholery!
Położyła z powrotem. A ja mówię do bufetowego:
- Ile się należy za trzy skonsumowane ciastka?
A bufetowy zachowuje się neutralnie – udaje głupiego.
- Należy się – powiada – za cztery skonsumowane ciastka tyle to a tyle.
- Jak to – mówię – za cztery? Skoro czwarte spoczywa na półmisku?
- Nic podobnego – odpowiada – choć ono niestety spoczywa na półmisku, to przecież jest nadgryzione i ma ślad od palca.
- Jak to – powiadam – nadgryzione, daj pan spokój! To pańska śmieszna fantazja.
A bufetowy zachowuje się neutralnie – i rękami macha koło gęby.
No i oczywiście zebrała się publiczność. Eksperci. Jedni mówią, że było nadgryzione, a drudzy – że nie.
A ja wywróciłem kieszenie, różne codzienne przedmioty wysypały się na podłogę – ludzie się śmieją. A mnie nie do śmiechu. Ja obliczam pieniądze.
Obliczam pieniądze – akurat na cztery ciastka. Niepotrzebnie się, u licha, sprzeczałem.
Płacę i zwracam się do damy.
- Dojedzcie – powiadam – obywatelko. Zapłacone.
A dama ani drgnie. I wstydzi się odejść.
I tu się napatoczył jakiś facet.
- Dawaj – powiada – ja dojem.
I dojadł. Łajdak. Za moje rodzone pieniądze.
Wróciliśmy na przedstawienie. Dopatrzyliśmy do końca operę. I do domu.
A koło domu ona do mnie swoim burżujskim tonem:
- To niejakie świństwo z pańskiej strony. Jak się nie ma forsy, to się damów nie wozi.
A ja na to:
- Nie pieniądze, obywatelko, dają szczęście. Za przeproszeniem obywatelki.
W ten sposób żeśmy się rozeszli.
Nie podobają mi się arystokratki.
1923
MICHAIŁ ZOSZCZENKO
Tłumaczenie
EUGENIA SIEMASZKIEWICZ I SEWERYN POLLAK
wtorek, 8 grudnia 2009
NA POSTERUNKU
Bardzo kiepski zawód mają lekarze. Najgorsze – że pacjenci zrobili się jacyś nieokrzesani. Nie krępują się. Ledwie coś nie tak – już się biorą do rękoczynów albo wręcz mordują lekarza jakimś przedmiotem.
A może taki lekarz jest inteligentnym człowiekiem i nie lubi, żeby go mordowano. Może go to denerwuje.
Chociaż w naszej przychodzi nie przyjął się taki zwyczaj, żeby zabijać lekarzy. W naszej dajmy na to od początku rewolucji jeden lekarz niezmiennie trwa na posterunku. Ani razu go nie zabili.
Felczera, faktycznie, raz zajechali po pysku, a lekarza nie tknęli palcem. Bo się schował za parawanem.
A że jeden raz naszego lekarza nieźle nastraszyli, to nic w tym złego. To się stało przypadkiem. Na dobitkę z naszego lekarza w ogóle był dość strachliwy inteligent. Zdarzyło się, że słuchawką dziabnie pacjenta i odbiegnie o jakieś czterdzieści kroków. I z tej odległości rozmawia. Dość ostrożny z niego był inteligent.
A kiedy Grigorij Iwanowicz Wieriowkin zgłosił się na badania, to lekarz już był napięty nerwowo.
Przyniosło zaś Grigorija Iwanowicza na to badanie w absolutnie pilnej okoliczności. Urlop był mu potrzebny, no po prostu na gwałt. Na wieś musiał jechać, tatulo go wzywali.
No więc wparował, zdjął co miał na sobie i stoi przed lekarzem w stroju Adamowym. I myśli: „Klawo by było – myśli – od tego inteligenta ze dwa tygodnie zakosić.”
A lekarz ma się wiedzieć, dziabnął go słuchawką po kołdunie i odbiegł za szafkę. I stamtąd mamrocze:
- Nie ma, tego, obiektywnych symptomów. Proszę się ubrać.
A Grigorijowi Iwanowiczowi humor się popsuł i mówi do niego z irytacją:
- Ty – mówi – człowieku, dobrze mnie wysłuchaj, a nie tykaj bez potrzeby słuchawką. Ja – mówi – i sam tykać potrafię.
Lekarzowi, naturalnie, też popsuł się humor i znowu zaczął wysłuchiwać. Potem schował się za szafkę i mówi:
- Dalibóg – mówi – i przeżegnać się mogę – nic takiego nie ma. Proszę się ubrać.
Zaczął się Grigorij Iwanowicz ubierać. Ubiera się.
I, naturalnie, Grigorijowi Iwanowiczowi, gołąbeczkowi, nie postało nawet w głowie, żeby lekarza, na ten przykład, zabić albo felczera stuknąć. Po prostu i zwyczajnie zmartwił się człowiek, że urlop mu się zawalił. I targany uczuciami nawet splunął w bok. Nawet rękę wsadził do kieszeni, chciał wyjąć chusteczkę – wysmarkać się dla całkowitego uspokojenia.
I ledwie wsunął rękę do kieszeni – krzyk.
Lekarz, naturalnie, krzyczy – mordują. Felczer wymachuje ręką, zwołuje ludzi.
Przybiegli ludzie, złapali Grigorija Iwanowicza Wieriowkina, trzymają.
Wieriowkin mówi:
- Coście wy, ludzie kochani, na głowę upadli, czy jak?
A felczer, zaraza, odpowiada:
- On łapę do kieszeni wsunął, chciał może nas, obu medyków, na miejscu rozwalić.
Zaczęto przeszukiwać Grigorija Iwanowicza, ale nic takiego, poza machorką, nie znaleziono.
A co mówił Grigorij Iwanowicz względem chusteczki, jakoby pragnął się w nią inteligentnie wysmarkać, to łże. Chusteczki także u niego nie znaleziono.
Znakiem tego, ot tak po prostu wsunął rękę do kieszeni. I zaraz podnieśli krzyk.
Tylko że niepotrzebnie podnieśli krzyk. Nie jest u nas w zwyczaju mordować lekarzy. Niech sobie żyją. Szkoda komu, czy co?
MICHAIŁ ZOSZCZENKO
przełożył
WIKTOR WOROSZYLSKI
A może taki lekarz jest inteligentnym człowiekiem i nie lubi, żeby go mordowano. Może go to denerwuje.
Chociaż w naszej przychodzi nie przyjął się taki zwyczaj, żeby zabijać lekarzy. W naszej dajmy na to od początku rewolucji jeden lekarz niezmiennie trwa na posterunku. Ani razu go nie zabili.
Felczera, faktycznie, raz zajechali po pysku, a lekarza nie tknęli palcem. Bo się schował za parawanem.
A że jeden raz naszego lekarza nieźle nastraszyli, to nic w tym złego. To się stało przypadkiem. Na dobitkę z naszego lekarza w ogóle był dość strachliwy inteligent. Zdarzyło się, że słuchawką dziabnie pacjenta i odbiegnie o jakieś czterdzieści kroków. I z tej odległości rozmawia. Dość ostrożny z niego był inteligent.
A kiedy Grigorij Iwanowicz Wieriowkin zgłosił się na badania, to lekarz już był napięty nerwowo.
Przyniosło zaś Grigorija Iwanowicza na to badanie w absolutnie pilnej okoliczności. Urlop był mu potrzebny, no po prostu na gwałt. Na wieś musiał jechać, tatulo go wzywali.
No więc wparował, zdjął co miał na sobie i stoi przed lekarzem w stroju Adamowym. I myśli: „Klawo by było – myśli – od tego inteligenta ze dwa tygodnie zakosić.”
A lekarz ma się wiedzieć, dziabnął go słuchawką po kołdunie i odbiegł za szafkę. I stamtąd mamrocze:
- Nie ma, tego, obiektywnych symptomów. Proszę się ubrać.
A Grigorijowi Iwanowiczowi humor się popsuł i mówi do niego z irytacją:
- Ty – mówi – człowieku, dobrze mnie wysłuchaj, a nie tykaj bez potrzeby słuchawką. Ja – mówi – i sam tykać potrafię.
Lekarzowi, naturalnie, też popsuł się humor i znowu zaczął wysłuchiwać. Potem schował się za szafkę i mówi:
- Dalibóg – mówi – i przeżegnać się mogę – nic takiego nie ma. Proszę się ubrać.
Zaczął się Grigorij Iwanowicz ubierać. Ubiera się.
I, naturalnie, Grigorijowi Iwanowiczowi, gołąbeczkowi, nie postało nawet w głowie, żeby lekarza, na ten przykład, zabić albo felczera stuknąć. Po prostu i zwyczajnie zmartwił się człowiek, że urlop mu się zawalił. I targany uczuciami nawet splunął w bok. Nawet rękę wsadził do kieszeni, chciał wyjąć chusteczkę – wysmarkać się dla całkowitego uspokojenia.
I ledwie wsunął rękę do kieszeni – krzyk.
Lekarz, naturalnie, krzyczy – mordują. Felczer wymachuje ręką, zwołuje ludzi.
Przybiegli ludzie, złapali Grigorija Iwanowicza Wieriowkina, trzymają.
Wieriowkin mówi:
- Coście wy, ludzie kochani, na głowę upadli, czy jak?
A felczer, zaraza, odpowiada:
- On łapę do kieszeni wsunął, chciał może nas, obu medyków, na miejscu rozwalić.
Zaczęto przeszukiwać Grigorija Iwanowicza, ale nic takiego, poza machorką, nie znaleziono.
A co mówił Grigorij Iwanowicz względem chusteczki, jakoby pragnął się w nią inteligentnie wysmarkać, to łże. Chusteczki także u niego nie znaleziono.
Znakiem tego, ot tak po prostu wsunął rękę do kieszeni. I zaraz podnieśli krzyk.
Tylko że niepotrzebnie podnieśli krzyk. Nie jest u nas w zwyczaju mordować lekarzy. Niech sobie żyją. Szkoda komu, czy co?
MICHAIŁ ZOSZCZENKO
przełożył
WIKTOR WOROSZYLSKI
poniedziałek, 7 grudnia 2009
OPOWIEŚĆ HISTORYCZNA
W takiej sprawie nie godzi się kłamać. Jeżeli widziałeś Włodzimierza Ilicza – to mów: widziałem tam a tam, w takich a takich okolicznościach. A jeżeli nie widziałeś – siedź cicho i na próżno nie miel jęzorem. Tak będzie lepiej dla historii.
A że Iwan Siemionowicz Żukow chwali się, jakoby widział Włodzimierza Ilicza na wiecu i jakoby Ilicz przez cały czas spoglądał mu w twarz, to są to istotne brednie i głupoty. Nie mógł Ilicz spoglądać mu w twarz – twarz jak twarz, podbródek ordynarny, sterczący, nos zwyczajny i pospolity. Nie mógł Ilicz patrzeć na takie oblicze, tym bardziej, że Iwan Siemionowicz Żukow obecnie budkę otworzył – handluje i, kto wie, może odważniki ma nie cechowane.
Za takie łgarstwa, jak się spotkamy, splunę jeszcze temu Żukowowi w bezwstydne oczy.
W ogóle z takich łgarstw tylko gmatwanina może wyniknąć w historii.
Ja to co innego – ja widziałem naszego drogiego wodza, Włodzimierza Ilicza Lenina – prawdę mówię.
Ja, dajmy na to, od Martynowa przepustkę specjalnie uzyskałem do Smolnego. Ja, dajmy na to, trzy godziny jak potępieniec po korytarzach chodziłem i czekałem. I nic – nie chwalę się. A jeżeli teraz napomykam, to dla historii.
Ustawiłem się w tym korytarzu równo o trzeciej po południu. Ustawiłem się i stoję jak potępieniec. A tu koło mnie taki mężczyzna stoi w futrzanym kożuchu i przebiera nogami z zimna.
- Co tak – pytam – stoicie i przebieracie nogami?
- Zmarzłem – mówi. Ja – mówi – jestem kierowcą Lenina.
- Nie? – mówię.
Przyjrzałem mu się – osobowość całkiem zwykła, wąsiki, nos.
- Pozwólcie – mówię – że się zapoznamy.
Nawiązaliśmy rozmowę.
- Jak – mówię – wozicie? Nie macie cykora? Toć pasażer nie pierwszy z brzegu. A tu dokoła słupy, słupki – jak się, na psa urok, rąbnie o który?
- Nie – mówi – ma się te praktykę.
- No, uważajcie – mówię – jedźcie ostrożnie.
Dalibóg, tak powiedziałem. I nie chwalę się. A jeżeli napomykam, to dla historii.
A kierowca, swój chłop, popatrzył na mnie i mówi:
- Dobra, postaram się.
Dalibóg, tak powiedział. Postaram się, mówi.
- No – mówię – staraj się, bracie.
A on machnął ręką – niby, dobra.
- Otóż to – mówię.
Chciałem zanotować naszą historyczną rozmowę – a tu nie mam ołówka. Grzebię w jednej kieszeni: zapałki, bibułka do zwijania, nie napoczęta paczka tytoniu numer osiem, a ołówka nie ma. Grzebię w drugiej kieszeni – też nie ma.
Pobiegłem na trzecie piętro do kancelarii – dali ogryzek.
Zbiegam czym prędzej z powrotem – nie ma kierowcy. Dopiero stał tu w kożuchu i przebierał nogami, a teraz nie ma. I kożucha nie ma.
Ja tam i sam – nie ma.
Wybiegam na ulicę – kierowca w wozie siedzi, wóz hałasuje i rusza. A w środku drogi wódz Włodzimierz Ilicz siedzi z podniesionym kołnierzem.
Przyłożyłem dłoń do daszka, chciałem krzyknąć hurra, ale przeląkłem się wartownika i odszedłem w lewo.
Odszedłem – i nie chwalę się. I nie krzyczę na prawo i lewo: że niby widziałem Ilicza.
No, widziałem, to widziałem. Dla siebie jestem szczęśliwy, a kto chce się ode mnie dowiedzieć szczegółów – niech się zwróci wprost do mnie.
MICHAIŁ ZOSZCZENKO
Przełożył
WIKTOR WOROSZYLSKI
A że Iwan Siemionowicz Żukow chwali się, jakoby widział Włodzimierza Ilicza na wiecu i jakoby Ilicz przez cały czas spoglądał mu w twarz, to są to istotne brednie i głupoty. Nie mógł Ilicz spoglądać mu w twarz – twarz jak twarz, podbródek ordynarny, sterczący, nos zwyczajny i pospolity. Nie mógł Ilicz patrzeć na takie oblicze, tym bardziej, że Iwan Siemionowicz Żukow obecnie budkę otworzył – handluje i, kto wie, może odważniki ma nie cechowane.
Za takie łgarstwa, jak się spotkamy, splunę jeszcze temu Żukowowi w bezwstydne oczy.
W ogóle z takich łgarstw tylko gmatwanina może wyniknąć w historii.
Ja to co innego – ja widziałem naszego drogiego wodza, Włodzimierza Ilicza Lenina – prawdę mówię.
Ja, dajmy na to, od Martynowa przepustkę specjalnie uzyskałem do Smolnego. Ja, dajmy na to, trzy godziny jak potępieniec po korytarzach chodziłem i czekałem. I nic – nie chwalę się. A jeżeli teraz napomykam, to dla historii.
Ustawiłem się w tym korytarzu równo o trzeciej po południu. Ustawiłem się i stoję jak potępieniec. A tu koło mnie taki mężczyzna stoi w futrzanym kożuchu i przebiera nogami z zimna.
- Co tak – pytam – stoicie i przebieracie nogami?
- Zmarzłem – mówi. Ja – mówi – jestem kierowcą Lenina.
- Nie? – mówię.
Przyjrzałem mu się – osobowość całkiem zwykła, wąsiki, nos.
- Pozwólcie – mówię – że się zapoznamy.
Nawiązaliśmy rozmowę.
- Jak – mówię – wozicie? Nie macie cykora? Toć pasażer nie pierwszy z brzegu. A tu dokoła słupy, słupki – jak się, na psa urok, rąbnie o który?
- Nie – mówi – ma się te praktykę.
- No, uważajcie – mówię – jedźcie ostrożnie.
Dalibóg, tak powiedziałem. I nie chwalę się. A jeżeli napomykam, to dla historii.
A kierowca, swój chłop, popatrzył na mnie i mówi:
- Dobra, postaram się.
Dalibóg, tak powiedział. Postaram się, mówi.
- No – mówię – staraj się, bracie.
A on machnął ręką – niby, dobra.
- Otóż to – mówię.
Chciałem zanotować naszą historyczną rozmowę – a tu nie mam ołówka. Grzebię w jednej kieszeni: zapałki, bibułka do zwijania, nie napoczęta paczka tytoniu numer osiem, a ołówka nie ma. Grzebię w drugiej kieszeni – też nie ma.
Pobiegłem na trzecie piętro do kancelarii – dali ogryzek.
Zbiegam czym prędzej z powrotem – nie ma kierowcy. Dopiero stał tu w kożuchu i przebierał nogami, a teraz nie ma. I kożucha nie ma.
Ja tam i sam – nie ma.
Wybiegam na ulicę – kierowca w wozie siedzi, wóz hałasuje i rusza. A w środku drogi wódz Włodzimierz Ilicz siedzi z podniesionym kołnierzem.
Przyłożyłem dłoń do daszka, chciałem krzyknąć hurra, ale przeląkłem się wartownika i odszedłem w lewo.
Odszedłem – i nie chwalę się. I nie krzyczę na prawo i lewo: że niby widziałem Ilicza.
No, widziałem, to widziałem. Dla siebie jestem szczęśliwy, a kto chce się ode mnie dowiedzieć szczegółów – niech się zwróci wprost do mnie.
MICHAIŁ ZOSZCZENKO
Przełożył
WIKTOR WOROSZYLSKI
Subskrybuj:
Posty (Atom)