Kwestie finansowe
Ósmego kwietnia 1924 roku, w dniu otwarcia w Nowym Jorku oddziału Instytutu Harmonijnego Rozwoju Człowieka, przyjaciele oraz kilku francuskich uczniów Georgija Gurdżijewa wydali obiad na jego cześć w jednej z restauracji rosyjskich.
Po obiedzie prawie wszyscy obecni udali się do mieszkania pani R. na 49 Ulicy. Tutaj, przy filiżance kawy serwowanej przez sympatyczną gospodynię i kieliszkach likworu zdobytego w jakiś sposób przez dr B., kontynuowano rozmowę aż do śniadania następnego dnia rano.
Gurdżijew mówił głównie za pośrednictwem tłumaczy, pana Lilyantza i pani Wersiłowstóej, odpowiadając na nasze pytania, które prawie bez wyjątku dotyczyły kwestii filozoficznych.
W trakcie krótkiej przerwy, kiedy jedliśmy arbuza z Buenos Aires, stanowiącego o tej porze roku, nawet w Nowym Jorku, rarytas, dr B., właściciel dużego i modnego sanatorium, cieszący się reputacją człowieka praktycznego, niespodziewanie zwrócił się do Gurdżijewa z następującym pytaniem:
– Czy mógłby pan powiedzieć nam, skąd pochodzą środki na utrzymanie Instytutu i jaki jest jego roczny budżet?
Ku naszemu zdziwieniu, odpowiedź Gurdżijewa przybrała formę długiej opowieści.
Ponieważ owa opowieść ujawniła pewien aspekt zmagania, które Gurdżijew toczył przez całe życie, a którego istnienia nikt nie podejrzewał, podjąłem się odtworzenia jej możliwie jak najwierniej.
Skorzystałem także z uwag innych uczniów, którzy, podobnie jak ja, słuchali tej opowieści z tak wielkim zainteresowaniem i uwagą, że zapamiętali ją prawie we wszystkich szczegółach. Poza tym porównałem mój tekst z notatkami pana F., stenotypisty, który spisywał wszystkie wypowiedzi i wykłady Gurdżijewa w Ameryce. Robił to po to, by ludzie stawiający pytania, które już wcześniej zadano, mogli po prostu przeczytać, co Gurdżijew powiedział na ten temat, i w ten sposób zaoszczędzić jego czas.
Gurdżijew zaczął tak:
– Zadane przez pana pytanie, szanowny panie doktorze, zawsze interesowało wielu ludzi, którzy mieli ze mną jakiś kontakt; ale do tej pory, uznając za zbyteczne wtajemniczanie kogokolwiek w moje sprawy osobiste, albo w ogóle unikałem odpowiedzi, albo wykręcałem się jakimś dowcipem.
Co więcej, powstało już na ten temat wiele komicznych legend, wyraźnie świadczących o wszechstronnym idiotyzmie ich twórców, które z dnia na dzień obrastają w nowe fantastyczne szczegóły, puszczane w obieg przez innych, równie głupich pasożytów i nierobów obu płci. Twierdzi się, na przykład, że otrzymuję pieniądze od jakiegoś ośrodka okultystycznego w Indiach; że Instytut jest utrzymywany przez pewną organizację Czarnych Magów albo przez legendarnego gruzińskiego księcia Muchrańskiego; lub że posiadam między innymi tajemnicę kamienia filozoficznego i że za pomocą procesów alchemicznych mogę wyprodukować dowolną sumę pieniędzy; albo nawet, jak mówi się ostatnio, że otrzymuję dotatcję od bolszewików – poza tym krąży jeszcze tysiące innych podobnych historii.
I rzeczywiście, do dzisiejszego dnia nawet najbliżsi mi ludzie nie wiedzą, skąd właściwie wzięły się pieniądze na pokrycie ogromnych kosztów ponoszonych przeze mnie w ciągu wielu lat.
Uważałem, że nie muszę udzielać poważnej odpowiedzi na to pytanie dotyczące materialnej strony funkcjonowania Instytutu, ponieważ nie miałem złudzeń co do możliwości uzyskania zewnętrznej pomocy i uznałem rozmowy na ten temat za czystą stratę czasu lub, jak się mówi, za przelewanie z pustego w próżne.
Dzisiaj jednak, nie tylko żartując, ale też z pewną dozą szczerości, pragnę z takiego lub innego powodu odpowiedzieć na to tak często stawiane mi pytanie, które wystarczająco już mi się uprzykrzyło.
Wydaje mi się i jestem tego prawie pewien, że to odczuwane dzisiaj pragnienie udzielenia poważnie brzmiącej odpowiedzi bierze się stąd, iż stawszy się zrządzeniem losu (lub raczej w wyniku głupoty posiadaczy władzy w Rosji) biedny jak mysz kościelna, wyruszyłem do tego “kraju kwitnącego dolarami" i tutaj, oddychając powietrzem nasyconym wibracjami ludzi, którzy sieją i zbierają dolary z prawdziwym mistrzostwem, jestem – jak rasowy pies myśliwski – na tropie murowanej i grubej zwierzyny. I nie mogę przepuścić takiej okazji.
Siedząc teraz wśród was, ludzi tuczonych tak zwanym “tłuszczem dolarowym", i czując się pobudzony automatyczną absorpcją owych dobroczynnych emanacji, zamierzam za pomocą mojej odpowiedzi, by tak rzec, “obedrzeć" trochę niektórych z was ze skóry.
Tak więc, w tej miłej i rzadko spotykanej dzisiaj atmosferze gościnności stworzonej przez panią domu, wykorzystam sprzyjające okoliczności do zmobilizowania zarówno wszystkich potencjałów mózgu, jak i umiejętności mojej “maszyny do mówienia" i odpowiem na to ponownie postawione mi dzisiaj pytanie w taki sposób, że w każdym z was powinno zrodzić się podejrzenie, iż moja kieszeń jest sama w sobie żyzną glebą do zasiania nasion dolarowych i że kiełkując tam, owe dolary nabędą właściwości dostarczania ich siewcom tego, co może okazać się w sensie obiektywnym ich prawdziwym szczęściem w życiu.
A zatem, moi drodzy posiadacze dolarów, których, jak dotąd, bezgranicznie szanuję!...
Jeszcze na długo przed zastosowaniem moich idei w praktyce, to znaczy w czasie, gdy obmyślałem we wszystkich szczegółach program mojego Instytutu, uważnie zastanawiałem się nad kwestią materialną, która, chociaż drugorzędna, niemniej jest bardzo istotna.
Ponieważ spodziewałem się, że moje wysiłki wprowadzenia w życie idei psychologicznych, na których miałaby się opierać owa niezwykła w dzisiejszych czasach firma, natrafią na wiele trudności, czułem, iż muszę stać się niezależny, przynajmniej pod względem materialnym; tym bardziej że doświadczenie nauczyło mnie, iż ludzie zamożni nigdy nie interesują się tymi problemami na tyle poważnie, by wspierać finansowo tego rodzaju pracę, a inni, nawet ci wykazujący wielkie zainteresowanie i pragnienie, niedużo w tej sprawie mogą zdziałać, ponieważ tego typu przedsięwzięcie wymaga ogromnej sumy pieniędzy.
Dlatego też pełne wprowadzenie w życie mojego planu wymagało w pierwszej kolejności, jeszcze przed zastanowieniem się nad realizacją zadań psychologicznych, rozwiązania problemu od tej strony. Tak więc, postawiwszy sobie za cel zdobycie w wyznaczonym okresie kapitału wystarczającego na przeprowadzenie tego przedsięwzięcia, zacząłem poświęcać o wiele więcej czasu na zarabianie pieniędzy.
Najprawdopodobniej to, co przed chwilą powiedziałem, musiało wprawić niemal wszystkich z was, Amerykanów – obecnie wszędzie na kuli ziemskiej uważanych za znakomitych biznesmenów – w wielkie zakłopotanie. Dziwicie się zapewne, jak można z taką łatwością zarobić owe, ponoć ogromne sumy pieniędzy, i dlatego też na pewno macie wrażenie, że mówię z pewną fanfaronadą.
Oczywiście, rozumiem was: faktycznie to wszystko może wydawać się wam bardzo dziwne!
Żebyście choćby w przybliżeniu mogli pojąć, dlaczego i w jaki sposób potrafiłem tego dokonać oraz gdzie nabyłem takiej pewności siebie, muszę najpierw wyjaśnić, że w poprzednich okresach mojego życia uczestniczyłem w rozmaitych przedsięwzięciach handlowych oraz finansowych i byłem uważany za bardzo bystrego człowieka interesu przez wszystkich ludzi, którzy zetknęli się ze mną na tym polu.
Teraz chcę powiedzieć wam coś o wychowaniu, które otrzymałem w dzieciństwie, a które z punktu widzenia mojego dotychczasowego doświadczenia jest najbliższe ideału, jaki ukształtował się w mnie na ten temat. Dzięki owemu wychowaniu potrafiłem w przeszłości – i być może w razie potrzeby mógłbym jeszcze dzisiaj – zakasować wszystkich ludzi interesu, wliczając w to nawet was, amerykańskich biznesmenów.
Ponieważ zgromadziliśmy się dzisiaj, żeby świętować otwarcie instytucji, której podstawowym zadaniem jest właściwa i harmonijna edukacja człowieka, uważam za szczególnie pożądane przekazanie wam precyzyjnych informacji na temat otrzymanego przeze mnie wychowania; tym bardziej że wspomniana instytucja funkcjonuje w oparciu o dane doświadczalne zebrane i na przestrzeni wielu lat dogłębnie przeze mnie sprawdzone – to znaczy przez człowieka, który niemal całe swoje życie osobiste poświęcił na zbadanie żywotnej kwestii wychowania, tak dotkliwej w naszych czasach, i który, otrzymawszy wychowanie od ludzi z normalnie rozwiniętym sumieniem, zawsze, bez względu na okoliczności, potrafi być bezstronny.
Spośród wpływów wywieranych na mnie intencjonalnie najsilniejszy był wpływ mojego ojca, który miał bardzo osobliwą koncepcję wychowania.
Kiedyś nawet zamierzam napisać całą książkę poświęconą bezpośrednim i pośrednim metodom wychowawczym mojego ojca, których podstawę stanowiły jego oryginalne poglądy na ten temat.
Od chwili, w której pojawiły się we mnie pierwsze oznaki w miarę poprawnego rozumowania, ojciec zaczął opowiadać mi, między innymi, różne niesamowite historie, kończąc je zawsze serią przygód pewnego kulawego cieśli imieniem Mustafa, który wszystko potrafił zrobić, a pewnego dnia zbudował nawet latający fotel.
Za pomocą takich środków oraz innych “systematycznych zabiegów" mój ojciec rozwinął we mnie, wraz z pragnieniem, by stać się podobnym do tego cieśli, nieodpartą potrzebę robienia zawsze czegoś nowego.
Wszystkie moje dziecięce zabawy, nawet te najbardziej pospolite, wzbogacało wyobrażenie, że jestem kimś, kto wszystko robi nie tak jak inni, lecz w sobie tylko właściwy, specjalny sposób.
Ta nie doprecyzowana jeszcze skłonność, którą ojciec zaszczepił pośrednio w mojej naturze od najwcześniejszych lat, później, w okresie młodości, przyjęła bardziej określoną formę. Wynikało to z faktu, że koncepcja wychowania wyznawana przez mojego pierwszego wychowawcę pod pewnymi względami bardzo jej odpowiadała; tak więc oprócz wypełniania obowiązków szkolnych poznawałem pod jego bezpośrednim nadzorem rozmaite rzemiosła.
Metodę wychowawczą mojego pierwszego nauczyciela charakteryzowało przede wszystkim to, że w momencie, kiedy widział, iż zdobyłem już wprawę w danym rzemiośle i zaczynam je lubić, natychmiast kazał mi je zostawić i przejść do następnego.
Jak później zrozumiałem, jego celem nie było to, żebym opanował najrozmaitsze rzemiosła; chodziło mu o to, bym rozwinął w sobie umiejętność pokonywania trudności, jakie stwarza każda nowa praca.
I faktycznie, od tamtego czasu każda praca nabiera dla mnie znaczenia i zaczyna mnie interesować nie sama w sobie, lecz tylko na tyle, na ile jej nie znam i nie potrafię wykonać.
Innymi słowy, ci dwaj mężczyźni, którzy świadomie lub nawet nieświadomie – co w tym wypadku nie ma znaczenia – wzięli na siebie obowiązek przygotowania mnie do odpowiedzialnego wieku, dzięki swoim oryginalnym poglądom na temat wychowania zasiali w mojej naturze pewną właściwość subiektywną, która stopniowo rozwinęła się na przestrzeni lat i ostatecznie przyjęła formę nieustannej potrzeby zmieniania zawodu. W rezultacie, choćby tylko automatycznie, zdobyłem zarówno teoretyczne, jak i praktyczne umiejętności wykonywania różnych prac rzemieślniczych i prowadzenia interesów. A zatem, wraz z poszerzeniem się moich horyzontów w rozmaitych dziedzinach wiedzy, stopniowo wzrosła również moja zdolność rozumowania.
Dodam nawet, że jeśli w różnych krajach uważa się mnie obecnie za człowieka naprawdę kompetentnego w wielu kwestiach, to w części zawdzięczam to mojemu wczesnemu wychowaniu.
Rozwinięte we mnie dzięki właściwej edukacji: pomysłowość, szerokie poglądy i, ponad wszystko, zdrowy rozsądek, pozwoliły mi z wszystkich informacji, które w późniejszym okresie życia zgromadziłem zamierzenie lub przypadkowo, wychwycić prawdziwą istotę każdej dziedziny nauki, a nie tylko nazbierać bezużytecznych śmieci, jak to się nieuchronnie dzieje wśród ludzi współczesnych w rezultacie powszechnego zastosowania owej słynnej metody wychowawczej nazywanej: “wkuwanie na pamięć".
Tak więc już bardzo wcześnie byłem dobrze przysposobiony do życia i potrafiłem zarobić wystarczającą sumę pieniędzy, konieczną do zaspokojenia moich podstawowych potrzeb.
Jednakże, ponieważ kiedy byłem jeszcze całkiem młody, zacząłem się interesować zjawiskami skłaniającymi do pytań o sens i cel życia, poświęcając im cały swój czas i uwagę, nie uczyniłem więc z umiejętności zarabiania pieniędzy jedynego celu mojej egzystencji, celu, na którym, w wyniku anomalnej edukacji, koncentrują się wszystkie “świadome" i instynktowne dążenia ludzi współczesnych, a szczególnie was, Amerykanów. Jedynie od czasu do czasu poświęcałem się temu zajęciu, i to tylko po to, żeby zaspokoić moje zwykłe potrzeby życiowe i łatwiej osiągnąć cele, jakie sobie postawiłem.
Pochodząc z biednej rodziny i nie mając więc oparcia finansowego, dosyć często zmuszony byłem uciekać się do zdobywania tych doprawdy szkodliwych i godnych pogardy pieniędzy, potrzebnych mi do zabezpieczenia podstawowych potrzeb. Jednakże sam proces zarabiania pieniędzy nigdy nie zajmował mi dużo czasu, ponieważ dzięki pomysłowości i zdrowemu rozsądkowi, rozwiniętym we mnie dzięki właściwej edukacji, w każdej nowej sytuacji życiowej okazywałem się już prawdziwym ekspertem, przebiegłym jak stary lis.
Chcąc dać typowy przykład moich zdolności w tym kierunku, opowiem teraz jeden epizod z mojego życia, kiedy to, żeby wygrać mały zakład, otworzyłem na poczekaniu bardzo osobliwy warsztat.
Szczegóły tego wydarzenia być może wydłużą moją opowieść, niemniej jednak sądzę, że dzięki temu cudownemu trunkowi – cudownemu, pozwolę sobie nadmienić, ponieważ wyprodukowano go nie w zwykłych warunkach stworzonych w tym celu na lądzie, lecz na starej barce, z dala od wybrzeża amerykańskiego – nie wyda się wam ona zbyt nudna.
Działo się to niedługo przed ostatnią wielką wyprawą do Pamiru i Indii, zorganizowaną przez założone przez nas stowarzyszenie pod nazwą Wspólnota Poszukiwaczy Prawdy, do którego należałem od samego początku.
Mniej więcej dwa lata przed wyruszeniem wyprawy członkowie bractwa wyznaczyli na punkt zborny zakaspijstóe miasto Czardżou. Wszystkie osoby zamierzające uczestniczyć w wyprawie miały się tam spotkać drugiego stycznia 1900 roku, a następnie rozpocząć wspinaczkę wzdłuż brzegu Amu-darii.
Miałem więc jeszcze sporo czasu do wyznaczonej daty, nie dość jednak, by wybrać się w długą podróż. Odbywałem wówczas jedną z krótkich wizyt u rodziny w Aleksandropolu i po spędzeniu tam wyznaczonego czasu, wbrew mojemu zwyczajowi, nie udałem się tym razem w daleką podróż, lecz zatrzymałem na Kaukazie, kursując między Aleksandropolem i Baku.
Powodem moich częstych wizyt w Baku było znajdujące się tam stowarzyszenie, złożone głównie z młodych Persów zajmujących się starożytną magią, do którego należałem od wielu lat jako członek korespondent.
Wydarzenia stanowiące tło epizodu, który zamierzam wam opowiedzieć, miały miejsce właśnie w Baku.
Którejś niedzieli poszedłem na bazar. Muszę wyznać, że zawsze miałem słabość do włóczenia się po wschodnich bazarach i kiedy tylko docierałem do miejsca, gdzie się taki znajdował, nigdy nie omieszkałem go odwiedzić. Szczególnie lubiłem szperać w różnych starociach, zawsze licząc na to, że wypatrzę coś niezwykłego.
Tamtego dnia kupiłem jakąś starą haftowaną tkaninę i opuszczałem już targ z ciuchami, kiedy nagle ujrzałem elegancko ubraną, ale bardzo smutnie wyglądającą młodą damę, która miała coś do sprzedania.
Wszystko wskazywało na to, że nie była to zwykła przekupka i niewątpliwie sprzedawała swoje towary z konieczności. Podszedłszy bliżej zobaczyłem, że miała wystawiony na sprzedaż fonograf Edisona.
Smutne spojrzenie, które biło z jej oczu, wzbudziło we mnie litość i mimo że miałem bardzo mało pieniędzy, bez zastanowienia kupiłem tę bezużyteczną maszynę wraz ze wszystkimi akcesoriami.
Zaniosłem to brzemię do karawanseraju, w którym się zatrzymałem. Na miejscu, otworzywszy pudło, znalazłem w środku liczne wałki, prawie wszystkie połamane. Wśród tych, które były jeszcze sprawne, tylko niektóre okazały się nagrane, pozostałe były czyste.
Zostałem w Baku przez kilka następnych dni.
Moje zapasy finansowe były na wyczerpaniu i musiałem zastanowić się nad tym, jak je uzupełnić.
Pewnego pochmurnego poranka siedziałem na łóżku jeszcze nie ubrany i myślałem o tym, co powinienem zrobić, gdy przypadkiem spojrzałem na fonograf. Wtedy właśnie zaświtał mi w głowie pomysł, że mógłbym go wykorzystać, i od razu przygotowałem cały plan działania.
Zamknąłem wszystkie moje interesy i jeszcze tego samego dnia wsiadłem na pierwszy statek płynący na drugą stronę Morza Kaspijskiego.
Pięć dni później, w Krasnowodzku, zacząłem używać fonografu do zarabiania pieniędzy.
Trzeba zaznaczyć, że w tamtym rejonie fonograf był jeszcze nie znany i okoliczni mieszkańcy po raz pierwszy mieli okazję zobaczyć to cudo.
Jak już wspominałem, fonograf miał kilka nie nagranych wałków; szybko więc znalazłem pewnego Turkmena tekińskiego, ulicznego grajka, którego poprosiłem, żeby zaśpiewał i zagrał kilka ulubionych utworów miejscowej ludności, zaś na pozostałych wałkach sam nagrałem po turkmeńsku serię pikantnych historyjek.
Następnie do czterech istniejących już tub przymocowałem dwie dodatkowe – być może pamiętacie, że pierwsze fonografy wyposażone były w tuby do słuchania – i udałem się na bazar, gdzie otworzyłem swoją własną firmową budkę.
Liczyłem po pięć kopiejek od słuchacza i będziecie w stanie wyobrazić sobie rezultat, jeśli wam powiem, że przez cały okres mojego pobytu, szczególnie w dni targowe, od rana do wieczora prawie wszystkie tuby były zawsze zajęte. Pod koniec dnia suma uzbierana z pięciokopiejkowych opłat była prawdopodobnie nie mniejsza niż dochód największego przedsiębiorstwa w tym mieście.
Z Krasnowodzka udałem się do Kiził-Arwatu, gdzie ciągle zapraszano mnie z moją maszyną do domów zamożnych Turkmenów mieszkających w okolicznych wioskach. Za te “gościnne występy" otrzymywałem znaczną sumę teng, a któregoś razu nawet dwa wyśmienite dywany tekińskie.
Uzbierawszy ponownie pokaźną sumę, wsiadłem do pociągu jadącego do Aszchabadu, gdzie zamierzałem dalej prowadzić interes; w wagonie spotkałem jednak jednego z członków naszego bractwa, z którym poszedłem o zakład będący bezpośrednią przyczyną zaniechania przeze mnie kariery fonograficznej.
Moją towarzyszką podróży był nie kto inny, jak niezrównana i nieustraszona Witwicka, która zawsze nosiła męskie ubrania. Była ona uczestnikiem wszystkich naszych niebezpiecznych wypraw w głąb Azji, Afryki, a nawet Australii i okolicznych wysp.
Witwicka miała wziąć udział również w nadchodzącej wyprawie i dysponując kilkoma miesiącami wolnego czasu, postanowiła przyjechać z Warszawy do Andiżanu, gdzie mieszkała jej siostra, żona przedstawiciela zakładów włókienniczych Poznańskiego. Tam właśnie zamierzała odpoczywać do czasu naszego spotkania w Czardżou.
W drodze dużo rozmawialiśmy i w trakcie tej rozmowy opowiedziałem jej między innymi o moim ostatnim przedsięwzięciu.
Nie pamiętam, w jaki sposób ani z jakiego powodu wywiązał się między nami spór; w każdym razie zakończył się on zakładem. Aby go wygrać, musiałem w ściśle określonych warunkach i przed wyznaczoną datą zarobić ustaloną sumę pieniędzy.
Ów zakład tak poważnie zainteresował Witwicka, że nie tylko postanowiła do mnie dołączyć, żeby zobaczyć, jak się z niego wywiążę, ale zaofiarowała nawet swoją pomoc. Tak więc, zamiast pojechać do Andiżanu, wysiadła razem ze mną z pociągu w Aszchabadzie.
Muszę przyznać, że to nie zaplanowane i bardzo skomplikowane zadanie, do którego wykonania się zobowiązałem, tak bardzo mnie zafascynowało, że owładnął mną zacięty upór, żeby bez względu na okoliczności się z niego wywiązać i nawet przekroczyć ustaloną w zakładzie sumę.
Jeszcze w pociągu obmyśliłem ogólny plan działania i natychmiast rozpocząłem jego realizację od zredagowania następującego ogłoszenia:
UNIWERSALNY WARSZTAT OBJAZDOWY
zatrzyma się tutaj przejazdem
tylko na bardzo krótki czas
Pospieszcie się z waszymi zamówieniami i przynieście wszystko, co się nadaje do naprawy lub przeróbki.
Reperujemy maszyny do szycia, maszyny do pisania, rowery, gramofony, pozytywki, przyrządy elektryczne, fotograficzne, medyczne i inne; lampy naftowe i gazowe; zegary; wszelakie instrumenty muzyczne: akordeony, gitary, skrzypce, tary itp.
Naprawiamy zamki i wszystkie rodzaje broni.
Reperujemy, przebudowujemy i lakierujemy każdy rodzaj mebli, a także zmieniamy tapicerkę w naszym warsztacie albo w twoim domu.
Naprawiamy, lakierujemy, stroimy pianina, fortepiany i fisharmonie.
Zakładamy oraz reperujemy oświetlenie elektryczne, dzwonki i telefony.
Cerujemy parasole i pokrywamy je nową tkaniną.
Naprawiamy zabawki dziecięce i lalki oraz wszystkie przedmioty zrobione z gumy.
Pierzemy, czyścimy i cerujemy dywany, szale, obicia ścienne, futra itp.
Wywabiamy wszelkiego rodzaju plamy. Restaurujemy obrazy, porcelanę i wszystkie antyki.
Warsztat dysponuje znakomicie wyposażoną pracownią galwanoplastyczną, służącą do pozłacania, posrebrzania, cynowania, brązowania i oksydowania.
Pobielamy każdy przedmiot. Cynujemy i niklujemy samowary w 24 godziny.
Przyjmujemy zamówienia na dowolne hafty i wyszywanki: ściegiem krzyżykowym, atłasowym, kordonkiem, z paciorkami, pluszem itd.
Wytłaczamy, co tylko sobie życzycie, na drzewie, skórze i tkaninie.
Warsztat przyjmuje zamówienia na odlewy z alabastru i gipsu, na przykład: posążki, zwierzęta dzikie i domowe, owoce itd., itp.; wykonujemy również maski pośmiertne.
Realizujemy zamówienia na sztuczne kwiaty z ciasta chlebowego, wosku, aksamitu i kolorowego papieru; na wieńce, bukiety, damskie kapelusze oraz butonierki dla mistrzów ceremonii. Kaligrafujemy, drukujemy i ozdabiamy wizytówki, karty z życzeniami, laurki oraz
zaproszenia.
Przyjmujemy zamówienia na gorsety, pasy przepuklinowe; przerabiamy również stare na nowe.
Szyjemy kapelusze damskie według najnowszych krojów paryskich. Itd., itp.
Zaraz po przyjeździe do Aszchabadu znalazłem kwaterę i uzyskałem pozwolenie miejscowej policji na druk i rozwieszenie ogłoszeń. Następnego dnia wynająłem w centrum miasta lokal przeznaczony na warsztat, który składał się z jednego dużego pomieszczenia z wejściem od ulicy i dwóch małych pokojów na zapleczu; poza tym znajdowało się tam jeszcze coś w rodzaju szopy i małe podwórko.
Zakupiwszy niezbędne narzędzia i po pośpiesznym zbudowaniu ogniwa bunsenowskiego oraz przerobieniu starych miednic na kadzie do galwanoplastyki, powiesiłem nad wejściem duży napis z czerwonych liter na białym płótnie, który oznajmiał:
AMERYKAŃSKI WARSZTAT OBJAZDOWY
z bardzo krótką wizytą produkuje, przerabia i wszystko naprawia
Następnego dnia, kiedy afisze były już gotowe, masowo rozlepiłem je na murach z pomocą ulicznego urwisa, a resztę rozdaliśmy ludziom do rąk.
I wówczas zaczęła się zabawa.
Już od pierwszego dnia ruszyła cała procesja mieszkańców Aszchabadu ze swoimi rzeczami do naprawy.
O Boże! Czego to oni nie przynosili!
Wiele przedmiotów nie tylko widziałem po raz pierwszy na oczy, ale też nigdy o nich nie słyszałem. Doprawdy znajdowały się tam najnieprawdopodobniejsze rzeczy, jak na przykład aparat do wyrywania siwych włosów, maszyna do wyjmowania pestek z czereśni przeznaczonych na konfitury, maszynka do mielenia siarczanu miedzi, którym następnie posypywano miejsca na ciele wydzielające pot, specjalne żelazko do prasowania peruk itd.
Żeby stworzyć sobie lepszy obraz tego, co się tam działo, musicie, choćby w małym stopniu, zapoznać się z panującymi w tamtej okolicy warunkami.
Dopiero kilkadziesiąt lat temu cudzoziemcy zaczęli się osiedlać w tej części rejonu zakaspijskiego i w przylegającym do niej kawałku Turkmenii. Nowe osiedla powstały głównie na peryferiach starych miast i w rezultacie prawie wszystkie miasta na tym obszarze dzielą się na dwie części: stare miasto, nazywane azjatyckim, i nowe, czyli miasto rosyjskie – każde żyjące niezależnym życiem.
Ludność zamieszkująca te nowe miasta składa się z Ormian, Żydów, Gruzinów, Persów i przede wszystkim Rosjan – w większości byłych urzędników państwowych i żołnierzy, którzy przeszli w stan spoczynku po odbyciu służby w tym rejonie.
Dzięki bogactwom naturalnym tego obszaru oraz uczciwości lokalnych mieszkańców, nie zepsutych jeszcze przez cywilizację współczesną, owi przybysze bardzo szybko się wzbogacili; jednakże na skutek braku jakichkolwiek oddziaływań kulturalnych ze strony władz, składających się z niewykształconych urzędników, od chwili przyjazdu nie przybyło im ani za grosz kultury. Tak więc rozkwitowi handlu, który przyniósł dobrobyt materialny, nie towarzyszyło nic, co mogłoby wpłynąć na rozwój któregoś z aspektów ich umysłowości lub wiedzy technicznej.
Cywilizacja europejska, która wszędzie indziej rozprzestrzeniała się w niebywałym tempie, prawie w ogóle nie dotknęła miejscowej ludności, a to, czego dowiadywano się o niej z gazet i czasopism, docierało do ludzi w zupełnie wypaczonej formie; działo się to za sprawą fantastycznych wyolbrzymień będących tworem dziennikarzy, którzy generalnie – a w tamtych czasach szczególnie w Rosji – nie byli i nie są w stanie nawet w przybliżeniu zrozumieć prawdziwej istoty tego, o czym piszą.
Ci nowobogaccy, jak przystało na prawdziwych parweniuszy, naśladowali wszystko, co “kulturalne" i “modne" – czyli w danym wypadku wszystko, co europejskie. Jednakże, czerpiąc informacje na temat owej kultury oraz mody wyłącznie z prasy rosyjskiej, będącej dziełem równie niekompetentnych w tych sprawach osób, obraz, jaki sobie stwarzali mieszkańcy Aszchabadu, sprawiał na bezstronnym obserwatorze wrażenie komicznej i jednocześnie smutnej karykatury.
Tak więc tamtejsi mieszakańcy, cieszący się wielkim dobrobytem materialnym, pozbawieni byli śladu kultury, nawet tej elementarnej, i jak dzieci bawili się w ludzi cywilizowanych.
Nigdzie indziej nie śledzono z taką uwagą mody: każdy czuł, iż musi pokazać, że we wszystkim trzyma rękę na pulsie. Co więcej, chętnie kupowano lub zamawiano zewsząd drogą pocztową najprzeróżniejsze nowe wynalazki oraz wszystko, co uważano za stosowne dla “światłego dżentelmena" – oczywiście kierując się jedynie informacjami zawartymi w ogłoszeniach prasowych.
Znając ten ich słaby punkt, wszyscy kupcy zagraniczni, szczególnie Niemcy, pozbywali się tam całej masy bezużytecznych towarów i produktów, które bardzo szybko się psuły albo ulegały zniszczeniu.
Ta farsa sięgała tak daleko, że wśród reklamowanych urządzeń można było znaleźć nawet specjalną maszynę do zapalania zwykłych zapałek.
Ponieważ zamówione przedmioty od razu okazywały się bezwartościowe albo rozpadały się na kawałki przy pierwszym użyciu, a w całej okolicy nie było ani jednego punktu naprawczego, każda rodzina zdążyła nagromadzić stos zepsutych przedmiotów.
Istniał jeszcze jeden powód, dla którego znalazła się tam tak wielka liczba rzeczy nadających się do naprawy. W tamtej epoce na Wschodzie, a szczególnie w azjatyckiej części Rosji, istniał zwyczaj, że nigdy nie wyrzucało się ani nie sprzedawało zakupionych rzeczy, nawet wówczas, gdy nie były już potrzebne lub się rozleciały. Co więcej, gdyby ktoś zdecydował się je sprzedać, to i tak nie znalazłby kupca; oprócz tego zwyczaj trzymania w domu różnych staroci na pamiątkę był tam bardzo rozpowszechniony.
A zatem strychy i szopy każdego domostwa wypełniał zadziwiający stos bezużytecznych przedmiotów, przekazywanych z ojca na syna.
W konsekwencji, dowiedziawszy się o istnieniu warsztatu, który wszystko naprawia, ludzie przynosili mi Bóg wie co, z nadzieją, że przywrócę do stanu używalności zalegające od dawna, niepotrzebne przedmioty, na przykład: fotel dziadka, okulary babci, bałałajkę pradziadka, zegar prababki, neseser otrzymany w prezencie od ojca chrzestnego, koc, pod którym spał biskup, kiedy zatrzymał się w ich domu, Order Gwiazdy przyznany ojcu przez szacha Persji itd., itp.
A ja to wszystko naprawiałem.
Nigdy nie odmówiłem przyjęcia żadnego przedmiotu i nie oddałem ani jednej nie zreperowanej rzeczy.
Nawet wówczas, gdy proponowano mi zapłatę zbyt drobną w stosunku do czasu, jaki musiałem poświęcić na naprawienie jakiegoś przedmiotu, jeśli było to dla mnie coś nowego, nie odmawiałem; w takim wypadku nie chodziło mi o pieniądze, lecz o przezwyciężenie trudności, jakie stwarzał nie znany mi jeszcze rodzaj pracy.
Oprócz zepsutych i naprawdę bezużytecznych rzeczy przynoszono mi również wiele przedmiotów zupełnie nowych, wcale nie uszkodzonych, z których właściciele nie mogli korzystać tylko dlatego, że nie wiedzieli, jak się nimi posługiwać; powodem tego była ich ignorancja oraz brak choćby podstawowej wiedzy technicznej, czyli jednym słowem: głupota.
W owym czasie najnowsze wynalazki w postaci maszyn do szycia, rowerów, maszyn do pisania itd. rozchodziły się wszędzie w błyskawicznym tempie. Zamawiano je i kupowano z pełnym entuzjazmem; następnie jednak, w wyniku wspomnianego przeze mnie braku elementarnej wiedzy technicznej oraz na skutek niedoboru miejscowych warsztatów i specjalistów, gdy zepsuła się w nich nawet najdrobniejsza rzecz, odstawiano je na bok jako bezużyteczne.
Dam wam teraz kilka charakterystycznych przykładów tej ignorancji i naiwności, które, przyznaję, wykorzystałem z pełną premedytacją, nie czując z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia.
Przypominam sobie, jak któregoś dnia pewien bogaty, gruby Ormianin, zdyszany i oblany potem, przyniósł do naprawy maszynę do szycia. Pojawił się u mnie w towarzystwie córki, która miała dostać tę maszynę, zakupioną na targu w Dolnym Nowogrodzie, w wyprawie ślubnej.
Na początku, jak sam przyznał, maszyna do szycia okazała się prawdziwym skarbem. Nie sposób było ją przecenić – tak dobrze i szybko szyła; nagle jednak, ni stąd, ni zowąd i ku jego utrapieniu, zaczęła działać, jak się wyraził, na “wstecznym biegu".
Zbadałem maszynę i uznałem, że jest w pełni sprawna.
Być może wiecie, że w niektórych maszynach do szycia obok dźwigni regulującej szew znajduje się inna, służąca do zmiany kierunku, to znaczy, że przestawiając ją, zmienia się kierunek, w którym przesuwa się materiał. Najwyraźniej ktoś niechcący poruszył tę dźwignię i materiał, zamiast przesuwać się do przodu, zaczął się cofać.
Od razu pojąłem, że w maszynie wystarczy tylko przestawić dźwignię, co mogłem uczynić na poczekaniu. Widząc jednak, iż mam do czynienia z chytrym starym szubrawcem, i dowiedziawszy się, że handluje on karakułami, poczułem pewność – ponieważ dobrze znałem takich osobników – że wypchał sobie kieszenie oszukując niejednego Turkmena tekińskiego lub Bucharczyka, którzy są łatwowierni jak dzieci, i postanowiłem mu odpłacić pięknym za nadobne. Opowiedziałem mu długą historię o tym, co popsuło się w jego maszynie, i dodałem, że naprawa będzie wymagała wymiany kilku kół zębatych; jednocześnie przez cały czas rzucałem wszelkie możliwe obelgi na tych łajdaków, dzisiejszych producentów.
Mówiąc krótko, zdarłem z niego dwanaście rubli i pięćdziesiąt kopiejek, obiecując, że naprawię maszynę w ciągu trzech dni; oczywiście zaraz po jego wyjściu nastawiłem ją jak należy i z odpowiednim numerkiem umieściłem wśród naprawionych przedmiotów.
Pamiętam też dobrze, jak innym razem wszedł do mojego warsztatu pewien oficer i powiedział z wielką powagą w głosie:
– Pójdź do biura komendanta regionu i powiedz referentowi, że rozkazuję mu – wspomnę przy okazji, iż w tamtych czasach oficerowie rosyjscy otwierali usta wyłącznie po to, żeby wydawać rozkazy – pokazać ci maszyny do pisania. Po ich obejrzeniu powiadom mnie, co w nich nie działa.
I jak się pojawił, tak zniknął.
Jego bezceremonialny i rozkazujący ton mnie zadziwił, a nawet do pewnego stopnia rozzłościł. Postanowiłem więc natychmiast udać się pod wskazany adres, głównie po to, żeby odkryć, co to za “ptaszek" z tego oficera, i być może znaleźć sposób, żeby wystrychnąć go na dudka, co – jak przyznaję – zawsze sprawiało mi przyjemność, ponieważ, ukrywając się za fasadą naiwnego niewiniątka, potrafiłem bardzo jadowicie ukarać ludzi za tego typu bezczelność.
Jeszcze tego samego dnia poszedłem do onego biura, przedstawiłem się referentowi i wyjaśniłem przyczynę swojej wizyty. Dowiedziałem się, że moim gościem był sam adiutant.
Kiedy oglądałem wszystkie trzy maszyny do pisania, gadatliwy urzędnik, którego przyjaźń zdobyłem już za pomocą papierosa i pikantnej anegdoty z życia oficerów, wyjaśnił mi, co następuje:
Maszyny, sprowadzone niedawno temu z Petersburga, działały na początku bez zarzutu; szybko jednak, jedna po drugiej, popsuły się w ten sam sposób: taśma przestała się odwijać. Adiutant, kwatermistrz i inni próbowali je naprawić, ale mimo najlepszych chęci nikomu to się nie udało i od trzech dni wszystkie dokumenty pisano ręcznie.
Słuchając opowieści referenta, obejrzałem maszyny do pisania i wiedziałem już, na czym polega kłopot.
Niewątpliwie niektórzy z was pamiętają, że dawniej w niektórych typach maszyn do pisania szpulka z taśmą odwijała się dzięki naciskowi sprężyny umieszczonej na dole, w specjalnym pudełku z tyłu maszyny, i zwijano ją z powrotem, przekręcając samo pudełko.
Ponieważ taśma przesuwała się powoli, długa sprężyna potrzebowała na rozkręcenie się sporo czasu; czasami jednak trzeba było nawinąć ją z powrotem.
Najprawdopodobniej, kiedy przywieziono maszyny, sprężyny były zwinięte do oporu, ale z upływem czasu się rozkręciły i teraz należało je ponownie skręcić. Ponieważ jednak nie było ani kluczyka, ani rączki, ludziom, którym nie udzielono żadnych wskazówek i którym brakowało najprostszej wiedzy technicznej, trudno było odgadnąć, w jaki sposób można ponownie nawinąć szpulki.
Oczywiście nic nie powiedziałem o tym urzędnikom, tylko przyjąłem ich zaproszenie na obiad i po zjedzeniu dobrego rządowego kapuśniaka oraz kaszy udałem się prosto do domu na moim przedpotopowym rowerze i na tym, co zostało z jego opon.
Tego wieczoru ponownie zjawił się w moim warsztacie adiutant i tym samym wyniosłym tonem zapytał:
– No więc co? Czy odkryłeś, dlaczego te zupełnie nowe maszyny do pisania nie działają?
Już dawno stałem się prawdziwym specem od odgrywania różnych ról. Tak więc, nadając twarzy wyraz nazywany przez prawdziwych aktorów “pełną szacunku nieśmiałością i wstydliwym poważaniem" oraz stosując specjalne pompatyczne zwroty, zapożyczone z rozmaitych rosyjskich prac technicznych, zacząłem wychwalać pod każdym względem doskonałość maszyn do pisania owej marki, z wyjątkiem jednego elementu, który niestety wymagał skomplikowanej i trudnej przeróbki. Koszt naprawy wyceniłem na prawie jedną czwartą pierwotnej ceny maszyn.
Następnego dnia te w pełni sprawne maszyny uroczyście dostarczył mi prawie cały oddział wojskowy, z adiutantem na czele.
Od razu ich przyjąłem i bardzo poważnie oznajmiłem, że maszyny będą gotowe nie wcześniej niż za dziesięć dni. Zdenerwowany oficer błagał mnie, żebym, jeśli to tylko możliwe, naprawił je szybciej, ponieważ praca w biurze utknęła praktycznie w martwym punkcie.
Ostatecznie, po długich przetargach, zgodziłem się pracować w nocy i dostarczyć pierwszą maszynę za dwa dni; w zamian jednak poprosiłem, żeby był tak dobry i rozkazał swoim żołnierzom, aby przynosili z kasyna wojskowego resztki jedzenia dla moich prosiaczków, które niedawno kupiłem i trzymałem teraz na podwórku.
Dwa dni później jedna z tych nienagannie działających maszyn była “gotowa" i obiecałem, że dwie pozostałe dostarczę przed końcem tygodnia.
Oprócz podziękowania i osiemnastu rubli otrzymanych za naprawę każdej maszyny, żołnierze codziennie przynosili jedzenie dla moich prosiaków i opiekowali się nimi przez trzy miesiące mojego pobytu w Aszchabadzie, w czasie którego te oseski zamieniły się w wyrośnięte wieprze.
Oczywiście wyjaśniłem urzędnikom, co należy zrobić, gdy sprężyny się rozkręcą; najwyraźniej jednak nigdy nie pojęli, na czym polegała moja “naprawa".
Takie same zdarzenia miały miejsce w Merwie, do którego przeniosłem warsztat i gdzie przez następne dwa miesiące prowadziłem podobną działalność.
Któregoś dnia odwiedził mnie wizytator z miejscowego technikum lub liceum – sam już nie pamiętam – i poprosił, żebym naprawił maszynę elektryczną, przeznaczoną do przeprowadzania eksperymentów na lekcjach fizyki.
Była to zwykła maszyna elektrostatyczna, która po wprawieniu w ruch wydziela iskry i którą z jakiegoś powodu zarówno w tamtych czasach, jak i dzisiaj każda szkoła czuje się zobowiązana włączyć do swojego wyposażenia.
W trakcie tych słynnych lekcji tak zwanej fizyki nadęci nauczyciele, zachowując się, jakby odprawiali święty rytuał, przeprowadzają za pomocą tej maszyny pouczające doświadczenia, które polegają jedynie na tym, że obraca się okrągłe płyty i zmusza dzieci do tego, by po kolei dotknęły małych metalowych gałek butelki lejdejskiej. Grymasy bólu pojawiające się na twarzach dzieci dotykających gałki zawsze powodują wybuchy śmiechu, które zdaniem owych pedagogów “bardzo dobrze wpływają na trawienie"; i na tym zazwyczaj kończy się tak zwana lekcja fizyki.
Wspomniany wizytator zamówił i otrzymał w częściach jedną z takich maszyn, wyprodukowaną w Petersburgu przez niemiecką firmę Siemens & Halske. Z pomocą swoich kolegów, innych nauczycieli, złożył maszynę zgodnie z załączoną instrukcją, ale mimo wysiłków nie udało się wydobyć z niej ani jednej iskry i w końcu wizytator zmuszony był zwrócić się o pomoc do mnie.
Natychmiast spostrzegłem, że wszystko jest w porządku, z wyjątkiem tego, że dwa krążki stanowiące podstawową część maszyny są trochę niedokładnie ustawione. Wystarczyło więc po prostu poluzować nakrętkę na osi, a następnie lekko przesunąć jeden z krążków, co zajęłoby mi najwyżej minutę.
Zmusiłem jednak owego zacnego pedagoga, który uczył innych tego, czego sam nie wiedział, żeby w czasie, gdy rzekomo naprawiałem jego maszynę, wrócił do warsztatu jeszcze cztery razy, a także zapłacił mi dziesięć rubli i siedemdziesiąt pięć kopiejek za naładowanie butelki lejdejskiej, która oczywiście nie wymagała żadnego ładowania.
Podobne wypadki zdarzały się prawie codziennie przez cały okres istnienia mojego warsztatu.
Zawsze idąc na rękę biednym, nie uważałem za grzech czerpać zyski z głupoty tych, którzy niezasłużenie, jedynie dzięki przypadkowo zdobytej pozycji, stali się miejscową inteligencją, ale którzy z punktu widzenia prawdziwej inteligencji znajdowali się o wiele stopni niżej niż ludzie im podlegający.
Jednakże najoryginalniejszym i zarazem najbardziej dochodowym przedsięwzięciem okazał się interes z gorsetami.
W tamtym sezonie moda na gorsety w Paryżu uległa gwałtownej zmianie; zamiast bardzo wysokich, zaczęto teraz nosić gorsety bardzo krótkie.
Dzięki żurnalom wieść o tym ostatnim krzyku mody szybko się rozeszła po okolicy, jednakże same gorsety nie pokazały się jeszcze w sprzedaży na tym odległym terenie; w rezultacie wiele kobiet zaczęło mi przynosić swoje stare gorsety, z pytaniem, czy mógłbym je przerobić zgodnie z obowiązującą modą.
I właśnie ów interes z gorsetami okazał się dla mnie istną żyłą złota. Oto jak do tego doszło:
Pewnego razu potrzebowałem trochę fiszbinu, żeby skrócić i poszerzyć gorset tęgiej Żydówki, której talia podlegała procesowi nieustannego wzrostu. Po długim i bezowocnym poszukiwaniu, w kolejnym sklepie, który nie miał na składzie fiszbinu, pomocnik właściciela poradził mi, żebym kupił cały, przestarzały już gorset, który właściciel niewątpliwie zgodzi się sprzedać za cenę samego fiszbinu.
Udałem się więc wprost do właściciela. Ale w trakcie pertraktacji dojrzał w mojej głowie inny plan i zamiast, jak pierwotnie zamierzałem, jednego gorsetu, kupiłem od niego wszystkie, jakie miał, czyli sześćdziesiąt pięć staromodnych gorsetów po dwadzieścia kopiejek od sztuki, zamiast po normalnej cenie czterech albo pięciu rubli. Następnie w pośpiechu wykupiłem gorsety w pozostałych sklepach w Aszchabadzie, płacąc nawet jeszcze mniej, ponieważ wszyscy chętnie pozbywali się zapasów tych zupełnie bezużytecznych artykułów.
Nie poprzestałem na tym i następnego dnia wysłałem starego Żyda – ojca dwóch chłopców, którzy u mnie pracowali – z instrukcją, żeby wykupił przestarzałe gorsety we wszystkich miastach położonych wzdłuż trasy kolei środkowo-azjatyckiej; ja natomiast, za pomocą obcęgów i nożyczek, zabrałem się do robienia modnych gorsetów.
Było to bardzo proste: zaznaczałem ołówkiem linię, wzdłuż której cięło się gorset, zostawiając więcej do wycięcia na górze, a tylko trochę w dolnej części; potem łamałem fiszbin obcęgami i ciąłem materiał nożyczkami wzdłuż narysowanej linii. Następnie dziewczęta pracujące pod nadzorem Witwickiej odpruwały lamówki, przycinały je i naszywały z powrotem na skrócone gorsety. Wystarczyło jeszcze tylko nawlec połowę starych koronek i cór set mignon, uszyty według najnowszej mody paryskiej, był gotowy do sprzedaży. Produkowaliśmy w ten sposób około stu gorsetów dziennie.
Najśmieszniejsze było to, że właściciele sklepów, dowiedziawszy się o metamorfozie swoich starych gorsetów, w obliczu wielkiego popytu zmuszeni byli odkupić je ode mnie z tak zwanym zgrzytaniem zębów; tym razem jednak nie za dziesięć albo dwadzieścia kopiejek, lecz za trzy i pół rubla od sztuki.
Wyobraźcie sobie: w ten sposób wykupiłem i sprzedałem w Krasnowodzku, Kiził-Arwacie, Aszchabadzie, Merwie, Czardżou, Bucharze, Samarkandzie i Taszken-cie ponad sześć tysięcy gorsetów.
Osiągnięty zysk, nieproporcjonalny do skali przedsięwzięcia, był rezultatem nie tylko niewiedzy i naiwności, że tak się wyrażę, “pstrokatych" tubylców oraz mojej wysoce rozwiniętej bystrości i umiejętności przystosowania się do każdej sytuacji, lecz przede wszystkim bezlitosnej postawy wobec tych słabości – istniejących we mnie tak samo jak we wszystkich ludziach – które w rezultacie ciągłego ulegania im tworzą w człowieku to, co nazywa się lenistwem.
Jest godnym uwagi fakt, że w funkcjonowaniu mojej zbiorczej obecności pojawił się w tamtym okresie proces niezrozumiały z punktu widzenia zwykłej nauki, który powtórzył się jeszcze kilkakrotnie w trakcie mojego życia. Ów proces przejawiał się w postaci regulacji tempa dopływu i odpływu energii, co pozwoliło mi tygodniami, a nawet miesiącami, na korzystanie z bardzo niedużej ilości snu, przy jednoczesnym prowadzeniu działalności, której natężenie nie tylko nie malało, ale wręcz przeciwnie, rosło. Przy ostatnim powtórzeniu się owego stanu to zjawisko tak bardzo mnie zafascynowało, iż nabrało dla mojej zbiorczej obecności takiej samej wagi jak pewne pytania, powstałe we mnie już dawno temu, których rozwiązanie stało się celem i sensem mojego życia.
Kiedy już ureguluję wszystkie sprawy związane z podstawowym programem działania Instytutu – czyli wówczas, gdy znowu będę miał możliwość poświęcenia połowy czasu na własne subiektywne zainteresowania – zamierzam umieścić wyjaśnienie tej kwestii na pierwszym planie.
Owa niezrozumiała jeszcze dla mnie właściwość ogólnego działania mojego organizmu ujawniła się w tamtym okresie bardzo wyraźnie w sytuacji, którą chcę teraz opisać.
Od rana do nocy przepływał przez mój warsztat nie kończący się potok klientów, którzy prześcigając się w gadatliwości, przynosili mi do naprawy rzeczy albo przychodzili odebrać te już zreperowane; większość czasu poświęcałem więc na przyjmowanie i odsyłanie zamówień. W krótkich przerwach, nawet przy największym pośpiechu, byłem w stanie jedynie zakupić nowe części oraz najróżniejsze potrzebne materiały. Sama praca odbywała się więc w nocy.
Przez cały okres istnienia warsztatu dzieliłem mój czas w następujący sposób: dzień przeznaczony był dla klientów, a cała noc na pracę.
Muszę powiedzieć, że bardzo pomagała mi w tym Witwicka, która szybko stała się specjalistką od pokrywania parasolek, przerabiania gorsetów i kapeluszy damskich, a szczególnie od produkcji sztucznych kwiatów. W pracy pomagali mi również dwaj chłopcy, synowie starego Żyda, których zatrudniłem już na samym początku; starszy czyścił i przygotowywał do galwanizacji przedmioty metalowe, a następnie je polerował; młodszy zaś biegał na posyłki, rozpalał ogień w kuźni i dął w miechy.
Poza tym pod koniec służyło mi również pomocą, i to całkiem nieźle, sześć dziewcząt z miejscowych rodzin patriarchalnych. Ich rodzice, pragnąc zapewnić córkom “pełne wykształcenie", wysyłali je do mojego warsztatu, aby doskonaliły się tam w robótkach ręcznych.
Nawet na początku, kiedy pracowaliśmy tylko w czwórkę, sądząc po liczbie wykonywanych napraw, można było odnieść wrażenie, że za drzwiami prowadzącymi na zaplecze, na których oczywiście widniał napis: “Obcym wstęp surowo wzbroniony", pracuje przynajmniej kilkudziesięciu fachowców.
Warsztat działał w Aszchabadzie przez trzy i pół miesiąca; w tym czasie zarobiłem pięćdziesiąt tysięcy rubli. Czy wiecie, co w tamtych czasach oznaczała taka suma pieniędzy?
Dla porównania powiem wam, że miesięczna pensja przeciętnego urzędnika wynosiła wówczas trzydzieści trzy ruble i trzydzieści trzy kopiejki, i że za tę sumę potrafił wyżyć nie tylko kawaler, ale również ojciec wielodzietnej rodziny. Pensję wyższego urzędnika państwowego, wahającą się od czterdziestu do pięćdziesięciu rubli, uważano za ogromną sumę pieniędzy i marzył o niej każdy młody człowiek.
Funt mięsa kosztował wtedy sześć kopiejek, chleb – dwie albo trzy kopiejki, dobre winogrona – dwie kopiejki. Ponieważ jeden rubel równa się stu kopiejkom, zatem pięćdziesiąt tysięcy rubli stanowiło prawdziwy majątek!
W czasie istnienia warsztatu często pojawiały się możliwości dodatkowego zarobku na lewo. Jednakże jednym z warunków zakładu z Witwicka było to, że pieniądze mają być zarobione wyłącznie pracą własnych rąk albo w wyniku związanych z nią drobnych transakcji handlowych, ani razu więc się nie skusiłem.
Zakład wygrałem już dawno temu i pieniądze zarobione w Aszchabadzie czterokrotnie przewyższyły ustaloną pierwotnie sumę. Niemniej jednak, jak już powiedziałem, postanowiłem kontynuować tę działalność w innym mieście.
Prawie cały interes zamknąłem, Witwicka pojechała do siostry, a ja szykowałem się do czekającego mnie za trzy dni wyjazdu do Merwu.
Sądzę, że wysłuchawszy wszystkiego, co wam powiedziałem, zrozumieliście już w pewnym stopniu, co chciałem wam uświadomić poprzez tę historię: a mianowicie, że owa osobliwa cecha charakteryzująca psychikę zbiorczą człowieka, którą wy, Amerykanie, uważacie za prawdziwy ideał i nazywacie “naturą handlową", istnieje (wraz z innymi naturami, których wy, Amerykanie, nie macie) i nawet jest bardziej rozwinięta wśród ludzi żyjących na innych kontynentach.
Tak więc, żeby to lepiej opisać i przekazać wam pełniejszy obraz mojej ówczesnej działalności, opowiem wam o jeszcze jednej operacji handlowej, którą przeprowadziłem przed samym wyjazdem z Aszchabadu.
Muszę wam powiedzieć, że zaraz po otwarciu warsztatu ogłosiłem, iż skupuję wszelkiego rodzaju starocie. Zrobiłem to z dwóch powodów: po pierwsze, liczyłem, że w ten sposób uda mi się znaleźć części, których potrzebowałem do różnych napraw – uprzednio w sklepach i na bazarach wykupiłem już wszystko, co mogło mi się przydać – a po drugie, miałem nadzieję, że wśród rzeczy przyniesionych do warsztatu albo znalezionych u ludzi w domu natrafię – jak już nie raz się zdarzyło – na coś rzadko spotykanego i cennego.
Jednym słowem, stałem się również antykwariuszem.
Kilka dni przed wyjazdem spotkałem na bazarze Gruzina, którego poznałem jeszcze w Tyflisie, gdzie był właścicielem bufetu na stacji linii zakaukaskiej. Obecnie pracował jako dostawca dla wojska i zaproponował mi kupno kilku łóżek żelaznych, które miał na zbyciu.
Odwiedziłem go jeszcze tego samego wieczoru i razem zeszliśmy do piwnicy, żeby obejrzeć łóżka; panował tam jednak tak nieznośny fetor, że prawie nie byłem w stanie go wytrzymać. Obejrzawszy w pośpiechu łóżka, jak najszybciej pobiegłem na górę i dopiero na ulicy zacząłem się targować. Dowiedziałem się wtedy, że źródłem smrodu jest dwadzieścia beczek śledzi, które Gruzin zakupił w Astrachaniu dla miejscowego kasyna oficerskiego. Po dostarczeniu i otwarciu dwóch pierwszych beczek okazało się, że śledzie są zepsute, co spowodowało odmowę przyjęcia towaru. Gruzin, w obawie o swoją reputację, nie chciał sprzedać ich gdzie indziej; wziął je więc z powrotem i umieściwszy tymczasowo w piwnicy, prawie o nich zapomniał. Dopiero teraz, po trzech miesiącach, kiedy cały dom zaczął nimi cuchnąć, postanowił jak najszybciej się ich pozbyć.
Dręczyła go myśl, że nie tylko stracił na tym interesie pieniądze, ale musi jeszcze zapłacić za wywiezienie śledzi na wysypisko, ponieważ nie chce, żeby dowiedziała się o nich komisja sanitarna, która może ukarać go grzywną.
Słuchając go, moje myśli, zgodnie z ukształtowanym wówczas we mnie zwyczajem, zaczęły intensywnie pracować i zadałem sobie pytanie, czy przypadkiem nie da się jakoś zarobić na tej imprezie.
Zacząłem liczyć:
“Ma dwadzieścia beczek śledzi, które trzeba wyrzucić. Ale każda beczka jest warta co najmniej rubla. Gdyby tylko udało mi się jakoś je opróżnić za darmo! W innym razie transport wyniesie prawie tyle samo, co cena beczek..."
Niespodziewanie przyszło mi wtedy do głowy, że śledzie – zwłaszcza zepsute – muszą się nadawać na nawóz. Pomyślałem więc, że każdy ogrodnik zgodzi się przyjechać po te beczki, opróżnić je, wypłukać i odwieźć do mojego warsztatu, jeśli dam mu za darmo tak wyśmienity nawóz. Beczki, po okopceniu, na pewno szybko sprzedam, ponieważ istnieje na nie wielkie zapotrzebowanie; w ten sposób w ciągu pół godziny zarobię dwadzieścia rubli. Jednocześnie nikt na tym nie straci, lecz wręcz przeciwnie, wszyscy zyskają, nawet Gruzin, który co prawda stracił na kupnie towaru, ale teraz zaoszczędzi na koszcie wywozu.
Po tych przemyśleniach powiedziałem do Gruzina:
– Jeśli opuścisz trochę cenę łóżek, zorganizuję ci za darmo przewóz beczek.
Zgodził się, a ja obiecałem, że następnego ranka uwolnię go od źródła tej infekcji.
Zapłaciłem za łóżka, załadowałem je na wóz i zabrałem ze sobą jedną, nie otwartą jeszcze beczkę śledzi, żeby pokazać ją ogrodnikowi.
Po powrocie do warsztatu rozładowaliśmy wóz i zanieśliśmy wszystko do szopy.
Właśnie o tej porze zwykł przychodzić stary Żyd, ojciec zatrudnionych przeze mnie chłopców, żeby porozmawiać z synami, a czasami nawet pomóc im w pracy.
Siedziałem na podwórku paląc papierosa, gdy nagle zaświtała mi w głowie myśl, żeby dać trochę śledzi do zjedzenia moim świniom – być może się okaże, że będą im smakowały – i bez żadnych wyjaśnień poprosiłem starca o pomoc przy otwarciu beczki.
Kiedy podnieśliśmy wieko, stary Żyd pochylił się wdychając zapach i ożywiony wykrzyknął:
– To są prawdziwe śledzie! Takich śledzi nie widziałem już od dawna, prawdę mówiąc, od czasu, gdy przybyłem do tego przeklętego kraju!
Byłem zaintrygowany. Żyjąc głównie w Azji, gdzie nie jada się śledzi, nigdy, nawet po skosztowaniu nie potrafiłbym odróżnić dobrych śledzi od złych. Wszystkie miały dla mnie ten sam drażniący zapach. Musiałem więc dać wiarę stanowczemu oświadczeniu starego Żyda, tym bardziej że w przeszłości, kiedy mieszkał w Rosji, prowadził w Rostowie sklep rzeźniczy, w którym sprzedawał również ryby.
Nie byłem jednak jeszcze zupełnie przekonany i upewniłem się, czy się nie myli, ale on, głęboko urażony, odpowiedział:
– Co za bzdury! To są najprawdziwsze solone... takie a takie... śledzie! (Nie pamiętam już, jak je wtedy nazwał.)
Ciągle jeszcze mając wątpliwości, powiedziałem mu, że przypadkowo zakupiłem całą dostawę tych śledzi i że, między nami mówiąc, to dobry znak, jeśli część towaru uda się sprzedać zaraz po otwarciu beczki, ponieważ oznacza to, że cała sprzedaż dobrze pójdzie. Powinniśmy więc teraz, nie czekając do rana, sprzedać przynajmniej kilka śledzi. I poprosiłem go, żeby od razu spróbował to zrobić. Chciałem w ten sposób się upewnić, czy starzec powiedział mi prawdę, i w zależności od tego ustalić, co zrobię dalej.
Niedaleko mojego warsztatu mieszkało wielu Żydów, w większości sklepikarzy. Ponieważ zapadł już zmrok, prawie wszystkie sklepy były zamknięte. Ale dokładnie na wprost warsztatu mieszkał zegarmistrz, niejaki Friedman. On właśnie przybył jako pierwszy i z miejsca kupił cały tuzin, płacąc bez żadnego targowania się piętnaście kopiejek za parę. Następnym nabywcą okazał się właściciel narożnej apteki, który od razu kupił pięćdziesiąt śledzi.
Z radości, jaką okazywali klienci, wynikało, iż starzec miał rację. Następnego dnia o świcie wynająłem wozy i przewiozłem do siebie wszystkie beczki, z wyjątkiem dwóch otwartych wcześniej, w których śledzie były naprawdę zepsute i z których zionął okropny smród. Natychmiast odesłałem je na miejskie wysypisko.
W pozostałych osiemnastu beczkach znajdowały się śledzie nie tylko dobrej, ale wręcz najwyższej jakości.
Najwidoczniej zarówno zaopatrzeniowiec kasyna, jak i gruziński kupiec urodzony w Tyflisie, gdzie nie jada się śledzi, wiedzieli o nich tyle samo co ja, czyli po prostu nic; osobliwy zapach tych ryb przekonał ich, że są zepsute, i Gruzin pogodził się już ze swoją stratą.
W ciągu trzech dni z pomocą starego Żyda, któremu płaciłem pół kopiejki od śledzia – co sprawiło mu ogromną radość – sprzedałem wszystkie śledzie, hurtowo i detalicznie.
Do tego czasu zlikwidowałem już wszystkie interesy i w przeddzień wyjazdu zaprosiłem wspomnianego Gruzina oraz wielu innych znajomych na pożegnalną kolację. Przy stole opowiedziałem mu, jak potoczyła się cala sprawa, i wyciągając z kieszeni pieniądze, zaproponowałem podział zysku. Jednakże Gruzin, wierny zasadzie obowiązującej wśród starych mieszkańców Zakaukazia oraz terenów zakaspijskich, odmówił przyjęcia pieniędzy. Powiedział, że oddając mi towar, był przekonany, iż nie ma on żadnej wartości; jeśli okazało się, że się mylił, to moje szczęście, a jego pech. Uważa więc, że nie wypada mu skorzystać z mojej uprzejmości.
Co więcej, następnego dnia, już po wyjeździe do Merwu, wśród moich rzeczy w przedziale znalazłem bukłak z winem, podarowany przez Gruzina.
Od chwili zamknięcia tego osobliwego warsztatu upłynęło kilka lat, w czasie których nieustannie pracowałem, dążąc do przygotowania warunków koniecznych do osiągnięcia podstawowego celu mojego życia. Jednocześnie w tym samym okresie dosyć często byłem zmuszony szukać różnych sposobów zarobienia pieniędzy.
Mimo że wiele przygód i niespodziewanych zdarzeń, które miały wówczas miejsce, może was zainteresować zarówno z psychologicznego, jak i praktycznego punktu widzenia, nie chcąc odbiegać od podjętego dziś wieczorem tematu, nic o nich nie powiem; tym bardziej że tamtym latom i innym podobnym okresom mojego życia zamierzam poświęcić oddzielną książkę.
Dodani tylko, że zanim jeszcze wytyczyłem sobie cel zgromadzenia określonego kapitału, zdobyłem już duże doświadczenie i pewność siebie. Dlatego też w chwili, gdy postanowiłem wykorzystać swoje zdolności w celu zarobienia pieniędzy – niezależnie od faktu, że ów aspekt ludzkiego zmagania sam w sobie nigdy mnie nie interesował – czyniłem to w taki sposób, by rezultaty mogły wzbudzić zazdrość nawet najlepszych amerykańskich speców od dolarowych interesów.
Uczestniczyłem w różnych, czasem nawet bardzo dużych przedsięwzięciach. Na przykład: zawierałem zarówno prywatne, jak i rządowe kontrakty na budowę sieci kolejowych oraz dróg; otworzyłem wiele sklepów, restauracji i kin, które po rozkręceniu sprzedałem; robiłem interesy w rolnictwie; zabezpieczałem transport bydła z różnych krajów, głównie z Kaszgaru do Rosji; zajmowałem się wydobyciem ropy naftowej oraz połowem ryb; zdarzało się też, że prowadziłem kilka tego typu przedsięwzięć naraz.
Jednakże moim ulubionym zajęciem, które nigdy nie wymagało ustalonej ilości czasu ani stałego miejsca zamieszkania, a które jednocześnie przynosiło duże zyski, był handel dywanami i różnymi antykami.
Tak więc po czterech lub pięciu latach gorączkowej działalności zlikwidowałem wszystkie interesy i pod koniec 1913 roku, kiedy przyjechałem do Moskwy, żeby przejść do praktycznej realizacji tego, co wytyczyłem sobie jako święte zadanie, zgromadziłem już milion rubli, a oprócz tego byłem właścicielem dwóch bezcennych kolekcji, jednej składającej się z dywanów, a drugiej – z porcelany i chińskich chisonne.
Wydawało się wówczas, że taki majątek uwolni mnie od trosk finansowych i pozwoli na wdrożenie idei, które przyjęły już określoną formę w mojej świadomości i które miały stanowić podstawę przyszłego Instytutu, a mianowicie: pragnąłem stworzyć wokół siebie warunki, które nieustannie przypominałyby człowiekowi o sensie i celu jego istnienia, poprzez nieuchronne tarcie między sumieniem i automatycznymi przejawami jego natury.
Działo się to mniej więcej rok przed wybuchem pierwszej wojny światowej.
Najpierw w Moskwie, a trochę później w Petersburgu zorganizowałem serie wykładów, które przyciągnęły wielu intelektualistów i naukowców, szybko więc krąg osób zainteresowanych moimi ideami zaczął się powiększać.
Następnie, zgodnie z przyjętym planem, podjąłem kroki zmierzające do utworzenia mojego Instytutu.
Przygotowywałem powoli wszystko, czego wymagała realizacja tego projektu, a więc nabyłem między innymi pewną posiadłość, zamówiłem z różnych krajów europejskich to, czego nie można było dostać w Rosji, zakupiłem też niezbędne materiały i przyrządy. Zacząłem nawet przygotowywać się do wydawania własnej gazety.
Kiedy znajdowałem się w wirze pracy organizacyjnej, wybuchła wojna, wszystko musiałem więc odłożyć na bok, mając jednak nadzieję, że będę mógł wznowić pracę, gdy tylko sytuacja polityczna trochę się ustabilizuje.
Połowę zgromadzonego kapitału wydałem już wtedy na przygotowania organizacyjne.
Ponieważ wojna rozgorzała na dobre, a nadzieja na szybki pokój stawała się coraz bardziej wątła, musiałem opuścić Moskwę i udać się na Kaukaz, gdzie czekałem na zakończenie działań wojennych.
Chociaż uwaga wszystkich skupiała się na wydarzeniach politycznych, w niektórych kręgach społecznych zainteresowanie moją pracą nieustannie rosło. Do Jessentuki, gdzie wówczas się osiedliłem, zaczęli zjeżdżać ludzie, którzy naprawdę chcieli poznać moje idee. Przybywali nie tylko z najbliższej okolicy, ale również z Petersburga i z Moskwy, stopniowo więc pod wpływem okoliczności byłem zmuszony do zorganizowania wszystkiego na miejscu, nie czekając już na powrót do Moskwy.
Jednakże wkrótce wydarzenia potoczyły się w taki sposób, że pod znakiem zapytania stanęła nie tylko możliwość pracy, ale nawet samo przetrwanie; nikt nie wiedział, co przyniesie jutro.
Rejon Mineralnych Wód. w którym mieszkaliśmy, stał się centrum wojny domowej i znaleźliśmy się dosłownie w środku wymiany ognia.
Miasta przechodziły z rąk do rąk: jednego dnia w ręce bolszewików, następnego – kozaków, a jeszcze następnego – białogwardzistów albo jakiejś nowo utworzonej partii.
Czasami, wstając rano z łóżka, nie wiedzieliśmy, któremu rządowi podlegamy, i dopiero wychodząc na ulicę dowiadywaliśmy się, jakie dzisiaj należy głosić poglądy.
Dla mnie osobiście był to okres największego napięcia nerwowego, jakiego doświadczyłem w trakcie pobytu w Rosji. Przez cały czas musiałem nie tylko myśleć i martwić się o to, jak zdobyć nieodzowne do życia podstawowe artykuły – które stały się niemal nieosiągalne – ale także nieustannie troszczyć się o przetrwanie prawie stu osób, którymi postanowiłem się zaopiekować.
Najbardziej niepokoiła mnie sytuacja około dwudziestu moich uczniów – jak sami zaczęli się wtedy nazywać – którzy byli w wieku poborowym. Codziennie brano do wojska młodzieńców, a nawet mężczyzn w średnim wieku – jednego dnia przychodzili po nich bolszewicy, następnego “biali", a jeszcze następnego jakaś inna frakcja.
Tego nieustannego napięcia nie dało się już dłużej wytrzymać; nie zważając na cenę, musieliśmy znaleźć jakieś rozwiązanie.
Którejś nocy, kiedy wywiązała się szczególnie ostra strzelanina i z przyległych pokoi dobiegły mnie dźwięki niespokojnych rozmów moich towarzyszy, zacząłem bardzo poważnie się zastanawiać.
Szukając wyjścia z tego impasu, drogą skojarzenia przypomniałem sobie jedno z powiedzeń mądrego mułły Nassr Eddina, które już dawno temu stało się moją idee fixe, a mianowicie: We wszystkich okolicznościach życiowych zawsze staraj się pogodzić przyjemne z pożytecznym.
Muszę w tym miejscu wspomnieć, że przez wiele lat interesowałem się archeologią i do wyjaśnienia niektórych szczegółów potrzebowałem jak najwięcej informacji o położeniu i sposobie rozmieszczenia prastarych monumentów nazywanych dolmenami, które dzisiaj można znaleźć w pewnych charakterystycznych miejscach na prawie wszystkich kontynentach.
Miałem konkretne informacje, że takie dolmeny znajdują się w wielu miejscach na Kaukazie i opierając się na oficjalnych źródłach naukowych, znałem nawet przybliżone położenie niektórych z nich. Mimo że nigdy nie miałem dosyć czasu na przeprowadzenie systematycznych badań owych miejsc, niemniej jednak – w chwilach wytchnienia od pościgu za moim głównym celem – w trakcie licznych podróży przez górskie tereny Kaukazu i Zakaukazia nie przepuściłem ani jednej okazji, żeby je zobaczyć.
To, co zdołałem odkryć, wyraźnie mi pokazało, że na obszarze między wschodnim wybrzeżem Morza Czarnego a łańcuchem Kaukazu – zwłaszcza w okolicach pewnych przełęczy, których nie miałem jeszcze okazji odwiedzić – można było natrafić na pojedyncze albo ustawione w małych grupach dolmeny specjalnego typu, które bardzo mnie interesowały.
Tak więc, odcięty od świata i przekonany o tym, że w wyniku zaistniałej sytuacji moja działalność znalazła się w martwym punkcie, postanowiłem wykorzystać oddany mi do dyspozycji czas na przeprowadzenie specjalnej wyprawy do wspomnianego regionu Kaukazu, aby odszukać i zbadać owe dolmeny, a jednocześnie znaleźć bezpieczne miejsce zarówno dla siebie, jak i dla swoich podopiecznych.
Następnego dnia rano zebrałem wszystkie siły oraz środki i z pomocą kilku na wpół świadomie lub zupełnie nieświadomie oddanych mi ludzi, którzy weszli w jakieś układy z rozmaitymi chwilowymi posiadaczami władzy, zacząłem się ubiegać o oficjalne pozwolenie na zorganizowanie wyprawy naukowej w góry Kaukazu.
Uzyskawszy to pozwolenie, wszelkimi możliwymi sposobami zacząłem gromadzić rzeczy potrzebne do tego rodzaju wyprawy. Z grona moich uczniów wybrałem tych, dla których pobyt w rejonie Mineralnych Wód mógł się okazać szczególnie niebezpieczny, zaś pozostałym zabezpieczyłem środki do życia; następnie podzieliliśmy się na dwie grupy, które miały się spotkać w umówionym miejscu.
Pierwsza grupa uczestnicząca w tej wyprawie naukowej składała się z dwunastu osób i wyruszyła z Piatigorska; druga, w której znalazłem się również ja, liczyła dwadzieścia jeden osób i startowała z Jessentuki.
Oficjalnie, obie grupy prowadziły niezależną działalność i nie miały ze sobą nic wspólnego.
Bez prawdziwej znajomości panujących tam wówczas warunków tylko ktoś obdarzony wyjątkowo płodną wyobraźnią może mieć jakieś pojęcie o tym, co w tamtych czasach oznaczało zorganizowanie naukowej i do tego oficjalnej wyprawy.
Opuszczając Jessentuki, planowałem najpierw poprowadzić ekspedycję przez zaludnione obszary ciągnące się aż do góry Indur, położonej niedaleko Tuapse, i dopiero stamtąd rozpocząć poszukiwania w kierunku południowo-wschodnim, wzdłuż linii oddalonej czterdzieści do stu kilometrów od wybrzeża Morza Czarnego.
Po wielkich trudnościach na pierwszą część wyprawy udało mi się zdobyć od znajdującego się wówczas u władzy rządu bolszewików dwa wagony kolejowe; przypominam, że działo się to w czasach, gdy z powodu nieustannego przemieszczania się wojsk było nie do pomyślenia, żeby nawet samotny człowiek bez bagażu podróżował pociągiem.
Upchnąwszy w tych wagonach dwadzieścia jeden osób, dwa konie, dwa muły i trzy wózki dwukołowe, nie wspominając nawet o całym wyposażeniu zakupionym na wyprawę, czyli namiotach, żywności, różnych narzędziach i broni, wyruszyliśmy w drogę.
Dojechaliśmy w ten sposób do Majkop; tam jednak okazało się, że dalej podkład kolejowy został całkowicie zniszczony poprzedniego dnia przez nowo powstałą grupę powstańczą, która nazwała się Zieloni, czy jakoś podobnie; zmuszeni więc byliśmy kontynuować wyprawę pieszo oraz na wózkach, i do tego nie w kierunku Tuapse, jak pierwotnie zamierzałem, lecz w stronę tak zwanej przełęczy nad rzeką Białą.
Aby dotrzeć na pustkowie, musieliśmy najpierw pokonać obszary zaludnione, a także co najmniej pięć razy przedostać się przez linie frontu bolszewików i białogwardzistów.
Przypominając sobie te prawie nie dające się opisać trudności teraz, gdy pozostało po nich już tylko wspomnienie, znów ogarnia mnie uczucie prawdziwego zadowolenia z tego, że udało mi się je wówczas pokonać.
Rzeczywiście, wtedy wydawało się, iż wspomagały nas nawet cuda.
Epidemia fanatyzmu i wzajemnej nienawiści, która szerzyła się wśród ludzi z naszego otoczenia, ominęła nas: można by wręcz powiedzieć, że ja i moi towarzysze pozostawaliśmy pod jakąś nadprzyrodzoną opieką.
Nasza postawa wobec każdej z frakcji była bezstronna, tak jakbyśmy nie należeli do tego świata; i tak samo inni uważali nas za osoby zupełnie neutralne, co zresztą było zgodne z prawdą.
Otoczony przez rozwścieczone ludzkie bestie, gotowe za najmniejszy łup rozerwać przeciwnika na kawałki, poruszałem się w środku tego bezładu całkiem jawnie, bez strachu, niczego nie ukrywając ani nie uciekając się do żadnych podstępów. I mimo że grabieże nazywane “rekwizycjami" były w pełnym toku, nic nam nie zabrano; nie wzięto nawet dwóch beczek alkoholu, które z powodu panującego niedostatku były przedmiotem ogólnej zazdrości.
Kiedy dzisiaj wam o tym opowiadani, poczucie sprawiedliwości, będące wynikiem mojego zrozumienia psychiki ludzi narażonych na takie wydarzenia, zmusza mnie do złożenia hołdu zarówno “czerwonym", jak i “białym" ochotnikom – prawdopodobnie w większości już nieżyjącym – których życzliwa postawa wobec mojej działalności, choć nieświadoma ł czysto instynktowna, przyczyniła się do pomyślnego zakończenia tego niebezpiecznego przedsięwzięcia.
Faktycznie, to, że wydostałem się z owego w pełnym tego słowa znaczeniu piekła, nie było jedynie wynikiem mojej wysoko rozwiniętej zdolności rozróżniania i wykorzystywania najmniejszych wahnięć w słabościach ludzkiej psychiki, zachodzących w sytuacji tego rodzaju psychozy. W warunkach, które towarzyszyły wspomnianym wydarzeniom, nawet zachowując pełną czujność w dzień i w nocy, nie mógłbym wszystkiego przewidzieć ani też przedsięwziąć odpowiednich kroków.
Moim zdaniem udało się nam wydostać bez szwanku, ponieważ w zbiorczych obecnościach tych osób – mimo że znajdowały się one w szponach stanu psychicznego, w którym zanika nawet ostatnie ziarno rozsądku – zachował się jeszcze wrodzony wszystkim ludziom instynkt, pozwalający w obiektywny sposób odróżnić dobro od zła. Dlatego też, instynktownie dostrzegając w mojej działalności żywe ziarno owego świętego impulsu, który jako jedyny może przynieść ludzkości szczęście, z całych sił wspomagali oni proces realizacji tego, czego się podjąłem na długo przed rozpoczęciem wojny.
W naszych kontaktach z bolszewikami i białogwardzistami nigdy nie doszło do sytuacji, z której nie potrafiłbym znaleźć jakiegoś wyjścia.
Przy okazji wspomnę, że jeśli nadejdzie taka chwila, w której życie ludzi zacznie płynąć w miarę normalnie, i jeśli pojawią się wówczas specjaliści badający wydarzenia podobne do tych, które miały miejsce w Rosji, w takim wypadku różne dokumenty, wydane mi przez obie walczące strony, a mające zapewnić ochronę moim interesom i dobytkowi, będą stanowić dla nich bardzo pouczające świadectwo niezwykłych wydarzeń, do jakich może dojść w czasie tego typu masowych psychoz.
Na przykład, wśród licznych dokumenów znajduje się jeden, następującej treści:
Obywatel Gurdżijew upoważniony jest do noszenia rewolweru: kaliber... numer...
Poświadczono podpisem i przybito pieczęć:
Przewodniczący delegatów wojskowych i robotniczych
RUCHADZE Miejsce wydania: Jessentuki
Data wydania: ...
Sekretarz
SZANDAROWSKI
Na odwrotnej stronie tej samej kartki czytamy, co następuje:
Niejaki Gurdżijew upoważniony jest do noszenia rewolweru oznaczonego numerem podanym na odwrotnej stronie.
Poświadczono podpisem i przybito pieczęć:
Z upoważnienia generała Denikina
GENERAŁ HEJMAN Szef sztabu GENERAŁ DAWIDOWICZ NASIŃSKI
Wydano w Majkop, dnia ...
Po ogromnych wysiłkach podjętych w celu przezwyciężenia wielu niespodziewanych przeszkód przedostaliśmy się przez spustoszone wioski kozackie i dotarliśmy wreszcie do Chamiszek, ostatniej osady przed pustkowiem gór Kaukazu. Tu kończyły się wszystkie uczęszczane szlaki.
W Chamiszkach w pośpiechu zaopatrzyliśmy się we wszelką dostępną jeszcze w sprzedaży żywność; nasze wozy zostawiliśmy na pastwę losu, załadowaliśmy prawie wszystkie bagaże na konie i muły, i niosąc resztę na plecach, zaczęliśmy wspinaczkę po tych wieczystych górach.
Dopiero po pokonaniu pierwszej przełęczy odetchnęliśmy z ulgą, czując, że największe niebezpieczeństwa mamy już za sobą; okazało się jednak, że prawdziwe trudy podróży dopiero wtedy się zaczęły.
O samej wyprawie w głąb Kaukazu, prowadzącej z Chamiszek do Soczi przez przełęcz nad rzeką Białą, trwającej dwa miesiące i pełnej dziwnych, a nawet niezwykłych przygód, nic już więcej nie powiem, ponieważ według uzyskanych przeze mnie informacji opis tej ucieczki “ze środka na brzeg piekła", przez prawie niedostępne pustkowia tamtejszych gór, jak również sprawozdanie z udanych badań dolmenów oraz wszystkich widocznych i ukrytych bogactw tego regionu, napisali już i z pewnością, wkrótce opublikują niektórzy członkowie tej osobliwej wyprawy naukowej, którzy wrócili później do Rosji i teraz są odcięci od reszty świata.
Całkiem nieoczekiwanie grupa towarzysząca mi w tej wyprawie składała się z ludzi tak różniących się typem i zdobytym wykształceniem, że lepiej nie można by tego wymyślić. Byli wśród nich dobrzy fachowcy oraz znawcy różnych dziedzin nauki: archeologii, astronomii, zoologii, medycyny, a także górnictwa i robót inżynieryjnych, którzy bardzo skutecznie pomogli mi w rozwiązaniu tajemnicy dolmenów.
Dodam tylko, że spośród wszystkich wrażeń zebranych w czasie tej podróży najbardziej utkwiło mi w pamięci piękno terenów rozciągających się między Chamiszkami i Soczi, zwłaszcza na odcinku od przełęczy do morza. Rzeczywiście zasługują one na tę górnolotnie brzmiącą nazwę: “raj na ziemi", której tak zwana inteligencja używa w odniesieniu do innych części Kaukazu.
Mimo że wspomniane obszary nadają się pod uprawę oraz na zdrojowiska i leżą w pobliżu dużych skupisk ludzkich, to wbrew rosnącemu zapotrzebowaniu na takie tereny, z jakiegoś powodu pozostają one nie zamieszkane i nie zabudowane.
W przeszłości mieszkali tam Czerkiesi, którzy czterdzieści albo pięćdziesiąt lat temu przenieśli się do Turcji; od tamtej pory cały teren leży opuszczony i nie ma tam śladów ludzkich stóp.
Czasami po drodze spotykaliśmy dawne tereny uprawne i wspaniałe sady, które, chociaż zarośnięte, dostarczały tyle owoców, że można by wyżywić nimi tysiące ludzi.
Tak więc dopiero po dwóch miesiącach, wyczerpani ze zmęczenia i z kończącymi się zapasami żywności, dotarliśmy do miasta Soczi, położonego nad brzegiem Morza Czarnego.
Ponieważ niektórzy uczestnicy wyprawy w czasie tej “Drogi krzyżowej" nie stanęli na wysokości zadania i przejawili właściwości niezgodne z postawionym sobie przez nas celem wyższym, postanowiłem rozstać się z nimi i wyruszyć dalej w towarzystwie pozostałych członków grupy. Podróżując teraz zwykłymi drogami, dotarliśmy do Tyflisu, gdzie, jak na te niespokojne czasy, panował jeszcze w miarę normalny porządek, zaprowadzony przez gruziński rząd demokratów mienszewickich.
Od założenia Instytutu w Moskwie do chwili przyjazdu do Tyflisu upłynęły cztery lata. Z czasem pieniądze stopniowo się wyczerpały, tym bardziej że pod koniec tego okresu moje wydatki obejmowały nie tylko działalność samego Instytutu, ale również wiele innych rzeczy, których nie uwzględniono w pierwotnych obliczeniach.
Problem polegał na tym, że katastrofalne wydarzenia w Rosji, wielkie wstrząsy związane z wojną światową i wojną domową spowodowały kompletny zamęt; wszystko tak się pomieszało i obróciło do góry nogami, że ci, którzy wczoraj byli bogaci i pewni jutra, dzisiaj znajdowali się bez żadnych środków do życia.
Tak właśnie wyglądała sytuacja wielu osób, które porzuciły wszystko, żeby ze mną pracować i które w tamtym okresie, dzięki swojej szczerości oraz zachowaniu, stały mi się bardzo bliskie; w rezultacie musiałem teraz utrzymywać ponad dwieście osób.
Wielu członków mojej rodziny znajdowało się w jeszcze gorszej sytuacji. Byłem zobowiązany nie tylko wspierać ich finansowo, lecz także musiałem zapewnić im oraz ich rodzinom mieszkanie; większość z nich żyła na Zakaukaziu w miejscowościach, które zostały zupełnie zniszczone i splądrowane albo przez Turków, albo w czasie wojny domowej.
Żebyście mogli wyobrazić sobie panujący wszędzie horror, opiszę teraz jedną z wielu scen, których byłem świadkiem.
Działo się to w czasie mojego pobytu w Jessentuki, kiedy życie toczyło się tam jeszcze w miarę spokojnie. Miałem wtedy na utrzymaniu dwa “domostwa" skupiające członków mojej rodziny oraz adeptów moich idei: jedno, dla osiemdziesięciu pięciu osób, w Jessentuki, a drugie, dla sześćdziesięciu, w Piatigorsku.
I tak już wysokie koszty utrzymania rosły z dnia na dzień. Nawet dysponując dużymi sumami pieniędzy, coraz trudniej było zdobyć żywność dla tylu ludzi, ledwo więc wiązałem koniec z końcem.
Któregoś deszczowego poranka, siedząc przy oknie z widokiem na ulicę i myśląc o tym, w jaki sposób zdobędę to, tamto i jeszcze coś, zobaczyłem, jak przed drzwiami zatrzymał się dziwnie wyglądający pojazd, z którego powoli wynurzyły się jakieś cieniste kształty.
W pierwszej chwili nie potrafiłem nawet rozpoznać, co to takiego, kiedy jednak moje podniecenie trochę opadło, zdałem sobie sprawę, że są to ludzie, czy też mówiąc dokładniej, szkielety ludzkie, w których tlą się jeszcze tylko oczy; ubrani byli w strzępy i łachmany, a bose stopy pokrywały im rany i wrzody. Cała grupa liczyła dwadzieścia osiem osób, w tym jedenaścioro dzieci w wieku od roku do dziewięciu lat.
Ci ludzie okazali się moimi krewnymi; była wśród nich nawet moja rodzona siostra i jej sześcioro małych dzieci.
Mieszkali w Aleksandropolu, jednym z miast zaatakowanych dwa miesiące wcześniej przez Turków. Ponieważ nie działała wówczas poczta ani telegraf, miejscowości były zupełnie od siebie odcięte i mieszkańcy Aleksandropola dowiedzieli się o zbliżającym się ataku, kiedy Turcy byli już u wrót miasta. Owa wieść wywołała nieopisaną panikę.
Wyobraźcie sobie tylko, co muszą czuć zmęczeni i wyczerpani do ostatnich granic ludzie w momencie, gdy się dowiadują, że silniejszy i lepiej uzbrojony wróg wkroczy nieuchronnie do miasta, gdzie bezlitośnie i na oślep wyrżnie nie tylko mężczyzn, ale również kobiety, starców i dzieci – co było wtedy na porządku dziennym.
Tak więc moi krewni, jak wszyscy pozostali, dowiedzieli się o najeździe tureckim tylko z godzinnym wyprzedzeniem i ogarnięci paniką, uciekli przerażeni tak jak stali, nie zatrzymując się nawet, żeby zabrać ze sobą jakieś rzeczy.
Całkiem zdezorientowani, uciekając w popłochu, pobiegli najpierw w złym kierunku. Dopiero wówczas, gdy zmęczenie zmusiło ich do postoju, dochodząc trochę do siebie spostrzegli swój błąd i skierowali się w stronę Tyflisu.
Po dwudziestu długich i bolesnych dniach wędrówki przez góry, idąc szlakami prawie nie do przebycia, czasami nawet czołgając się na czworakach, głodni, zmarznięci i ledwo żywi dotarli do Tyflisu.
Tam dowiedzieli się, że mieszkam w Jessentuki. Ponieważ połączenie między tymi dwoma miastami nie było jeszcze przerwane, z pomocą przyjaciół wynajęli dwa kryte powozy i powoli posuwając się wzdłuż tak zwanej Gruzińskiej Drogi Wojennej, wylądowali w końcu przed moimi drzwiami, jak już powiedziałem, w takim stanie, że nie można było ich nawet rozpoznać.
Wyobraźcie sobie moją sytuację, kiedy ich ujrzałem. Mimo wszystkich istniejących wtedy trudności czułem, że jestem jedyną osobą, która może i powinna udzielić im schronienia, ubrać ich, zadbać o nich i jednym słowem, postawić ich na nogi.
Te wszystkie nieprzewidziane wydatki, jak również koszt samej wyprawy oraz pieniądze przeznaczone na utrzymanie grupy, która została w rejonie Mineralnych Wód, wyczerpały moje zapasy finansowe, jeszcze zanim z całym orszakiem przyjechałem do Tyflisu. Byłem zmuszony wydać nie tylko gotówkę, ale spieniężyłem także różne kosztowności, które mnie i mojej żonie udało się ocalić w czasie naszych nieustannych przeprowadzek.
Jeśli chodzi o inne cenne przedmioty, które zgromadziłem na przestrzeni wielu lat, to z wyjątkiem paru rzeczy sprzedanych na samym początku chaotycznych wydarzeń w Rosji przez kilku moich uczniów, którzy wraz z rodzinami przyjechali z dwóch stolic, żeby dołączyć do mnie w Jessentuki, cała reszta, wliczając w to dwie wspomniane wcześniej kolekcje, została w Piotrogrodzie oraz w Moskwie i nie miałem zielonego pojęcia, co się z nią stało.
Dwa dni po przyjeździe do Tyflisu zostałem bez grosza w kieszeni. Byłem więc zmuszony poprosić żonę jednego z moich ludzi, żeby pożyczyła albo po prostu dała mi swój ostatni pierścionek z małym diamentem, ważącym trochę ponad karat. Natychmiast go sprzedałem, żebyśmy wieczorem mieli co jeść.
Sytuację utrudniała choroba, której nabawiłem się w czasie przeprawy przez góry Kaukazu, gdzie występują ogromne różnice temperatur między dniem i nocą. Mój stan się pogarszał, ponieważ nie mogłem położyć się do łóżka, tylko z czterdziestostopniową gorączką biegałem po mieście, żeby za wszelką cenę znaleźć jakieś wyjście z tej rozpaczliwej sytuacji.
Zapoznałem się z możliwościami miejscowego świata interesów i zdawszy sobie sprawę, że mimo ogólnego kryzysu gospodarki na całym Zakaukaziu nadal kwitnie tam handel nowymi i starymi dywanami ze Wschodu, z miejsca postanowiłem przedsięwziąć coś w tym kierunku.
Spośród uczniów i członków mojej rodziny, którzy mieszkali tam od długiego czasu, wybrałem kilka bardziej obrotnych osób i nauczywszy je, jak mają mi pomagać, bardzo szybko zorganizowałem poważne przedsiębiorstwo handlu dywanami.
Kilku moich pomocników obchodziło Tyflis i okoliczne miasta, szukając i skupując najróżniejsze dywany; druga grupa myła je i czyściła, a trzecia naprawiała. Następnie przeprowadzano selekcję dywanów, w wyniku której niektóre sprzedawano detalicznie, inne zaś hurtowo miejscowym kupcom albo na eksport do Konstantynopola.
Po trzech tygodniach całe przedsięwzięcie zaczęło przynosić taki dochód, że pieniędzy starczało nie tylko na bieżące wydatki, ale nawet udało się nam zaoszczędzić pokaźną sumę. Wobec takich zarobków i oczywistych perspektyw dalszego rozwoju zrodziło się we mnie pragnienie otworzenia tymczasowo Instytutu w Tyflisie i postanowiłem nie czekać już na zawarcie pokoju i powrót do Moskwy, tym bardziej że zawsze nosiłem się z zamiarem otworzenia w Tyflisie jednego z oddziałów Instytutu.
Kontynuując sprzedaż dywanów, zająłem się jednocześnie organizacją Instytutu; szybko jednak okazało się, że w sytuacji istniejącego wówczas w Tyflisie ogromnego kryzysu mieszkaniowego sam nie będę w stanie znaleźć potrzebnych do tego celu pomieszczeń; zwróciłem się więc o pomoc do rządu gruzińskiego.
Moja prośba spotkała się z życzliwym przyjęciem; burmistrzowi Tyflisu nakazano, żeby służył mi wszelką pomocą w poszukiwaniu budynku “godnego instytucji tak ważnej dla całego kraju", a po jego znalezieniu oddał go całkowicie do mojej dyspozycji.
Burmistrz oraz kilku zainteresowanych moją pracą radnych bardzo wytrwale szukało odpowiednich pomieszczeń. Jednakże, mimo całej dobrej woli, nie udało się im nic znaleźć. Zaproponowali mi więc lokum tymczasowe, obiecując, że wkrótce będziemy mogli się przeprowadzić do lepszego i stałego już miejsca.
A zatem już po raz trzeci zabrałem się do organizowania Instytutu i jak zwykle zacząłem od rozwiązania tego samego nieuniknionego problemu, a mianowicie zdobycia potrzebnych mebli i urządzeń.
Wielu mieszkańców Tyflisu silnie zareagowało na zmianę warunków życia i odczuwało teraz potrzebę zwrócenia się ku innym wartościom. W rezultacie tydzień po otwarciu Instytutu wszystkie klasy specjalne, które odbywały zajęcia w tymczasowej siedzibie Instytutu, były już pełne, a dwa albo trzy razy tyle osób zapisało się na zajęcia, które miałem nadzieję rozpocząć zaraz po przeniesieniu się do większego budynku.
W tych prowizorycznych pomieszczeniach – które w żaden sposób nie odpowiadały naszym wymaganiom – i na przekór nazbyt ciężkim próbom, na jakie wystawiały nas okoliczności, praca nad sobą zaczynała nabierać życia. Dzięki podziałowi uczniów na oddzielne grupy i zorganizowaniu godzin pracy rano, po południu, wieczorem, a nawet późno w nocy, zajęcia odbywały się przez kilka miesięcy.
Jednakże władze co tydzień odkładały na później sprawę obiecanego budynku i brak odpowiednich pomieszczeń powodował, że kontynuowanie naszej pracy stawało się praktycznie niemożliwe. A kiedy w wyniku ofensywy bolszewików w Gruzji wszystkie uciążliwości życia codziennego wzrosły, grożąc destabilizacją rządu gruzińskiego, uznałem, że już pora przestać marnować czas i energię na zmaganie się z istniejącymi warunkami. Postanowiłem nie tylko zamknąć wszystkie sprawy w Tyflisie, ale też zerwać wszelkie dotychczasowe więzi z Rosją i wyjechać za granicę, żeby otworzyć swój Instytut w jakimś innym kraju.
Sprzedałem za grosze całe wyposażenie Instytutu w Tyflisie i przekazawszy środki na życie tym, którzy zostali, po pokonaniu ogromnych trudności wyruszyłem do Konstantynopola w towarzystwie trzydziestu osób.
Dzięki sprzedaży dywanów w chwili wyjazdu z Tyflisu dysponowałem pokaźną sumą pieniędzy. Obliczyłem, że nawet po odjęciu sumy przeznaczonej na utrzymanie osób, które zostały, i odliczeniu kosztów podróży, powinniśmy po przybyciu do Konstantynopola jeszcze przez dosyć długi czas mieć wystarczające środki do życia.
Niestety, nie uwzględniliśmy w rachunku Gruzinów! To właśnie przez nich nie mogliśmy wykorzystać pieniędzy, które zarobiliśmy dosłownie w pocie czoła.
Okazało się, że lokalna waluta nie miała wtedy żadnej wartości poza granicami kraju i była niewymienialna; podróżujący za granicę zamiast pieniędzy zabierali więc ze sobą diamenty albo dywany. Ja postąpiłem tak samo i zapakowałem kilka kamieni szlachetnych oraz dwadzieścia rzadkich okazów dywanów, które po opłaceniu cła wywozowego rozdałem towarzyszom podróży.
Jednakże przy wyjeździe z Batumi, choć mieliśmy dokumenty stwierdzające, że zapłaciliśmy już należne cła i podatki, tak zwany “specjalny oddział gruziński", używając jakichś wybiegów, całkiem nielegalnie skonfiskował, rzekomo tylko czasowo, prawie wszystkie dywany, które rozdałem towarzyszącym mi ludziom. Później w Konstantynopolu, kiedy próbowaliśmy je odzyskać, Batumi zajęli już bolszewicy; łajdacki oddział i jego dowódcy przepadli bez wieści, a po naszych dywanach oczywiście nie pozostał nawet ślad. Z dwudziestu udało się nam ocalić tylko dwa, które fiński członek Instytutu przewiózł w bagażu dyplomatycznym, powierzonym mu przez konsula fińskiego.
Tak więc po przyjeździe do Konstantynopola znalazłem się prawie w takiej samej sytuacji, jak w chwili przybycia do Tyflisu.
Cały mój majątek składał się z dwóch małych diamentów i dwóch ocalałych dywanów. Nawet gdybym sprzedał je po dobrej cenie, to i tak te pieniądze wystarczyłyby tylko na bardzo krótko na utrzymanie takiego tłumu, tym bardziej że wszyscy potrzebowaliśmy ubrań. W Tyflisie nigdzie nie można było kupić ubrań i cała nasza odzież tak się wystrzępiła, że nie mogliśmy chodzić w niej po mieście, gdzie życie toczyło się w miarę normalnie.
Ale szczęście mnie nie opuściło i z miejsca przeprowadziłem kilka pomyślnych transakcji handlowych.
Między innymi z moim starym przyjacielem i rodakiem zorganizowałem odsprzedaż wielkich dostaw kawioru; oprócz tego uczestniczyłem w sprzedaży pewnego statku i moja sytuacja finansowa znowu uległa poprawie.
Już w Tyflisie porzuciłem raz na zawsze pomysł, żeby w Rosji znajdowało się stałe centrum mojej działalności, nie miałem jednak wówczas wystarczającego pojęcia na temat warunków życia w Europie, aby podjąć decyzję w sprawie przyszłego miejsca pobytu. Jednakże po zastanowieniu uznałem, że Niemcy, dzięki swojemu centralnemu położeniu geograficznemu i poziomowi kultury, o którym tyle się nasłuchałem, okażą się krajem najbardziej odpowiednim do realizacji moich celów.
Ale z powodu odwiecznej kwestii pieniędzy, tak dokuczliwej dla tych, którzy nie mają wujka w Ameryce, ugrzązłem w Konstantynopolu i przez kilka miesięcy zmuszony byłem zajmować się różnymi transakcjami handlowymi, żeby uzbierać wystarczającą ilość gotówki na dalszą podróż.
Jednocześnie, chcąc zapewnić towarzyszącym mi ludziom możliwość kontynuowania rozpoczętej ze mną pracy, wynająłem jedyne duże pomieszczenie, jakie udało się mi znaleźć w Perze, dzielnicy Konstantynopola, gdzie mieszkają prawie wszyscy Europejczycy. W chwilach wolnych od zajęć handlowych prowadziłem tam lekcje ruchów, które rozpocząłem już w Tyflisie, zaś co sobotę przygotowywałem pokazy publiczne, żeby moi uczniowie przestali się krępować obecnością ludzi z zewnątrz.
Miejscowi Turcy i Grecy, którzy tłumnie przychodzili oglądać te pokazy, bardzo interesowali się ruchami oraz specjalnie skomponowaną do nich muzyką, jak również różnymi pracami prowadzonymi przez moich ludzi w ramach przygotowań do przyszłej działalności Instytutu w Niemczech. Nieustannie też rosła Usta gości, którzy wyrazili chęć czynnego uczestnictwa.
Z drugiej strony, ogólna sytuacja panująca w Europie była niepewna; z powodu wzajemnej nieufności między rządami uzyskanie wiz do obcych krajów stało się niezwykle trudne; kursy wymiany walut zmieniały się z dnia na dzień i wszystkie moje plany stanęły pod znakiem zapytania.
Postanowiłem więc poszerzyć zakres mojej działalności w Konstantynopolu, organizując odczyty publiczne mające na celu naświetlenie różnych aspektów moich podstawowych idei, a także prowadząc zajęcia poświęcone badaniom trzech rodzajów ludzkich przejawów, to jest: ruchowi, muzyce i malarstwie, ujętym w odniesieniu do nauki obiektywnej.
Ponownie więc rzuciłem się w wir gorączkowej pracy. Na tysiąc różnych sposobów zarabiałem pieniądze w Konstantynopolu oraz w Kadikoy, po przeciwnej stronie Bosforu, dokąd prawie codziennie przeprawiałem się łódką. Resztę czasu w całości poświęcałem zorganizowanym przez siebie klasom, w których przybyło wielu nowych uczniów. Czas na przygotowanie serii wykładów, które następnie mieli czytać specjalnie wyszkoleni uczniowie, znajdowałem jedynie w trakcie podróży promem albo w tramwaju.
Przez prawie rok bytem pochłonięty tą gorączkową pracą, aż w końcu nadeszły oczekiwane z utęsknieniem wizy. Tak się złożyło, że tymczasem udało mi się jakoś zatkać chroniczną dziurę w mojej kieszeni – wywierconą bystrym strumieniem przepływających pieniędzy – i w zakładkach uzbierało się nawet trochę gotówki.
Ponieważ wymądrzania się młodoturków zaczęły przybierać wtedy osobliwą woń, więc nie czekając na różne rozkosze, które nieuchronnie musiały nastąpić w konsekwencji owych wymądrzań, postanowiłem ratować własną skórę i jak najszybciej ulotnić się z moimi ludźmi. W pośpiechu przeniosłem zajęcia do Kadikoy, gdzie ich prowadzenie przekazałem kilku najbardziej wykwalifikowanym spośród nowych uczniów, a następnie wyjechałem do Niemiec.
Po przybyciu do Berlina rozlokowałem w różnych hotelach wszystkie towarzyszące mi osoby i wynająłem w dzielnicy Schmargendorf dużą salę, w której zamierzałem kontynuować przerwaną pracę. Następnie wybrałem się w podróż po Niemczech, odwiedzając różne miejsca, gdzie moi znajomi znaleźli pomieszczenia na ewentualną siedzibę Instytutu.
Po obejrzeniu kilku budynków wybrałem dom w Helłerau niedaleko Drezna, który specjalnie zaprojektowano i wyposażono nie szczędząc środków, z myślą o głośnym ostatnio nowym ruchu kulturalnym, znanym pod nazwą “system Dalcroze'a".
Uznając, że zarówno dom, jak i jego wyposażenie nadają się z grubsza do założenia tam głównej siedziby Instytutu i jego dalszego rozwoju, postanowiłem kupić całą posiadłość. Jednakże w trakcie pertraktacji z właścicielem dotarła do mnie oferta grupy Anglików zainteresowanych moimi ideami, którzy proponowali otwarcie Instytutu w Londynie; jednocześnie zobowiązali się do pokrycia wszystkich kosztów i wzięcia na siebie spraw organizacyjnych.
W obliczu niepewnej sytuacji finansowej, spowodowanej nieustannym kryzysem ogólnoświatowym, który dał się we znaki zarówno mnie, jak i moim partnerom handlowych, ta oferta była kusząca; udałem się więc do Londynu, żeby na miejscu ocenić sytuację.
Ponieważ przykładałem ogromną wagę do postępów w pracy, którą kierowałem w Berlinie, i każdą dłuższą nieobecność uważałem za szkodliwą, a jednocześnie nie byłem w stanie szybko rozwiązać wszystkich kwestii związanych z ofertą angielską, postanowiłem więc, że co dwa lub trzy tygodnie będę jeździł do Londynu na kilka dni; za każdym razem udawałem się tam inną trasą, aby w ten sposób poznać różne kraje europejskie.
Obserwacje przeprowadzone w trakcie tych podróży doprowadziły mnie do jednoznacznego wniosku, że najlepszym miejscem na założenie Instytutu nie są Niemcy ani Anglia, lecz Francja.
Miałem odczucie, że Francja jest bardziej ustabilizowana politycznie i gospodarczo niż inne kraje; jej stolicę, Paryż, mimo że geograficznie zajmuje on mniej centralną pozycję niż Niemcy, uważano wówczas za stolicę świata. Francja sprawiała więc wrażenie rozdroża wszystkich ras oraz narodowości i w rezultacie uznałem, że najlepiej się nadaje na grunt do szerzenia moich idei.
Anglia, położona na wyspie, nie pozwoliłaby pod tym względem na żaden rozwój; założony tam Instytut miałby wąski charakter instytucji lokalnej.
Dlatego też w czasie jednej z wizyt w Londynie ostatecznie odmówiłem założenia tam głównej siedziby Instytutu; zgodziłem się jednak przysłać specjalnie przygotowanych instruktorów, a także grupę moich uczniów, którzy mieli tam pozostać do czasu otwarcia angielskiego oddziału Instytutu.
Jednym słowem, latem 1922 roku przybyliśmy do Francji.
Po opłaceniu wszystkich kosztów podróży okazało się, że mam do dyspozycji tylko sto tysięcy franków.
W Paryżu zorganizowałem czasowe lokum dla moich uczniów, a następnie wynająłem szkołę Dalcroze'a, żeby na razie kontynuować pracę w tamtejszej sali; jednocześnie zacząłem szukać domu oraz środków na otwarcie Instytutu.
Po długim poszukiwaniu uznałem, że spośród wielu posiadłości, jakie odwiedziłem pod Paryżem, najbardziej odpowiada mi majątek o nazwie Prieure, położony niedaleko słynnego Chateau de Fontainebleau.
Właścicielka, która dostała posiadłość w spadku po znanym adwokacie i z powodu ogromnych kosztów utrzymania chciała się jej pozbyć jak najszybciej, była bardziej zainteresowana jej sprzedażą niż wynajęciem. Prowadząc jednocześnie pertraktacje z kilkoma potencjalnymi nabywcami, przeciągała negocjacje ze mną, przejawiając przy tym skłonność określaną przez współczesnych meteorologów słowami: “możliwe opady śniegu albo deszczu, a może jedne i drugie". Mnie z kolei, jak dobrze rozumiecie, wyczerpane zasoby pieniężne nie pozwalały na zakup wspomnianego miejsca.
Ostatecznie, po długim owijaniu w bawełnę i z licznymi zastrzeżeniami, właścicielka zgodziła się odłożyć sprzedaż posiadłości o rok i wynająć mi ją na ten czas za sześćdziesiąt pięć tysięcy franków, dając mi jednocześnie sześć miesięcy na podjęcie decyzji w sprawie zakupu; po upływie tego czasu mogła sprzedać majątek komuś innemu, zmuszając mnie do bezzwłocznej wyprowadzki.
Już następnego dnia po podpisaniu umowy wprowadziłem się do Prieure z pięćdziesięcioma uczniami. Działo się to l października 1922 roku. Począwszy od tamtego dnia, w całkiem obcych mi, specyficznie europejskich warunkach rozpoczął się jeden z najbardziej szalonych okresów mojego życia.
Kiedy przekroczyłem wrota Chateau de Prieure, poczułem, jakby tuż po starym dozorcy przywitała mnie pani Trudna Sytuacja. Moje sto tysięcy franków zdążyło tymczsem się ulotnić co do ostatniego centyma. Pochłonęły je wydatki na życie podczas mojego trzymiesięcznego pobytu w Paryżu z tak liczną grupą ludzi. Teraz zaś, oprócz konieczności dalszego utrzymywania towarzyszącej mi ferajny, stanąłem w obliczu pilnej potrzeby znalezienia następnej dużej sumy pieniędzy na Umeblowanie i sprzęt; ani meble, ani przedmioty codziennego użytku znajdujące się na miejscu nie były przewidziane na taką liczbę osób, do której należało jeszcze dodać dużą grupę zapowiedzianą z Anglii, ponieważ ostatecznie nie doszło do otwarcia oddziału w Londynie.
Moją sytuację utrudniał fakt, że w chwili przybycia do Paryża nie mówiłem żadnym językiem zachodnioeuropejskim.
Ta kwestia języków zaczęła mnie niepokoić już w momencie wyjazdu z Batumi. Jednakże w Konstantynopolu nie musiałem się o nic martwić, ponieważ używano tam głównie tureckiego, greckiego i ormiańskiego, czyli języków, które dobrze znam. Ale zaraz po opuszczeniu Konstantynopola i przyjeździe do Berlina zacząłem napotykać w tym zakresie wielkie trudności. Teraz zaś w Paryżu, będąc ponownie zmuszony do zdobycia środków na pokrycie kolosalnych wydatków, odczuwałem jak nigdy dotąd potrzebę poznania języków europejskich, nie mając jednocześnie ani jednej wolnej chwili na naukę.
Prowadzenie interesów za pośrednictwem tłumaczy było praktycznie niemożliwe, szczególnie gdy w grę wchodziły transakcje handlowe, gdzie trzeba było wyczuć nastrój potencjalnego kontrahenta, żeby grać na jego psychice. Nawet jak się ma dobrego tłumacza, długie przerwy przeznaczone na tłumaczenie burzą cały efekt wypowiedzianych słów, nie wspominając o trudnościach związanych z przekazaniem tonu głosu, tak istotnym zawsze w tego rodzaju pertraktacjach.
A ja nie miałem nawet dobrego tłumacza, ponieważ wszyscy ludzie, którzy ewentualnie mogliby mi pomóc, pochodzili z innych krajów i znali francuski tak, jak znają go cudzoziemcy, zwłaszcza zaś Rosjanie, to znaczy wystarczająco na prowadzenie rozmów salonowych – ale nie we Francji – podczas gdy ja nieustannie potrzebowałem precyzyjnego francuskiego, niezbędnego do prowadzenia poważnych pertraktacji handlowych.
Z pewnością ilość energii nerwowej, jaką w trakcie dwóch pierwszych lat zużyłem w chwilach, kiedy czułem, że to, co powiedziałem, jest tłumaczone błędnie, wystarczyłaby na obdzielenie stu początkujących maklerów pracujących na giełdzie nowojorskiej.
Zaraz po przybyciu do Prieure potrzebowaliśmy znacznej sumy pieniędzy na zakup wyposażenia; ponieważ nie miałem wtedy żadnej możliwości szybkiego zarobku, zacząłem więc starać się o uzyskanie pożyczki na pokrycie najpilniejszych potrzeb. Zamierzałem na razie zorganizować pracę Instytutu w taki sposób, żebym mógł poświęcać połowę swojego czasu na zarabianie pieniędzy i stopniowo spłacać zaciągnięty dług.
Pożyczkę załatwiłem w końcu w Londynie, gdzie zadłużyłem się u różnych osób zainteresowanych moją pracą. Tak więc po raz pierwszy odstąpiłem od podstawowej zasady, jaką narzuciłem sobie piętnaście lat wcześniej, a mianowicie, że wezmę na siebie całą odpowiedzialność za realizację mojej pracy, nie przyjmując żadnej pomocy materialnej z zewnątrz.
Mogę kategorycznie stwierdzić, że do tego czasu, mimo ogromnych wydatków, niepowodzeń i strat spowodowanych nie z mojej winy, lecz przez okoliczności polityczne i gospodarcze minionych lat, nikomu nie byłem winny ani grosza: wszystko było owocem mojej własnej pracy.
Przyjaciele i życzliwi ludzie, którzy okazali zainteresowanie moimi ideami, wielokrotnie proponowali mi pieniądze, zawsze jednak, nawet w ciężkich chwilach, odmawiałem, uważając, że wolę pokonać trudności własnym wysiłkiem, niż zdradzić swoje zasady.
Zaspokoiwszy dzięki wspomnianej pożyczce najpilniejsze potrzeby w Prieure, zabrałem się z zapałem do pracy.
Moje ówczesne zadanie było rzeczywiście, że tak powiem, nadludzkie. Czasami musiałem pracować dosłownie dwadzieścia cztery godziny na dobę: całą noc w Fontainebleau i cały dzień w Paryżu, albo vice versa. Nawet przejazdy pociągiem w obie strony wykorzystywałem na pisanie listów lub rozmowy handlowe.
Praca rozwijała się pomyślnie, ale nadmierne napięcie, jakie mi towarzyszyło w ciągu tych miesięcy – które nastąpiły bezpośrednio po ośmiu latach nieustannych zmagań – wyczerpało mnie do tego stopnia, że zacząłem szwankować na zdrowiu i wbrew moim pragnieniom i staraniom nie byłem w stanie prowadzić jej z taką samą intensywnością.
Mimo przeszkód, które utrudniały i ograniczały moją pracę: słabego stanu zdrowia, trudności w prowadzeniu interesów bez znajomości języka, liczby moich przeciwników, która zgodnie z dawno ustalonym prawem rosła proporcjonalnie do liczby przyjaciół, potrafiłem jednak w ciągu pierwszych sześciu miesięcy wykonać prawie wszystko to, co zaplanowałem.
Ponieważ dla większości z was, współczesnych Amerykanów, jedynym skutecznym sposobem pobudzenia nurtu myśli jest zestawienie bilansowe, pragnę zatem po prostu wyliczyć wydatki, które poniosłem od chwili wprowadzenia się do Prieure do momentu mojego wyjazdu do Ameryki.
Oto przybliżona lista:
połowa ceny ogromnej posiadłości plus znaczna suma wpłacona tytułem zakupu przylegającego do niej mniejszego terenu;
koszt wstępnego wyposażenia i urządzenia Instytutu, wliczając w to naprawy, przeróbki i zagospodarowanie całego miejsca;
zakup różnych materiałów, narzędzi, sprzętu rolniczego, aparatury i przyrządów przeznaczonych dla działu medycznego itd.;
zakup żywego inwentarza: koni, krów, owiec, świń, drobiu itd.
Do tego wszystkiego należy dodać wysoki koszt budowy, wyposażenia i dekoracji budynku, nazywanego przez niektórych Study House, a przez innych teatr, przeznaczonego, między innymi, do ćwiczenia ruchów oraz na pokazy.
Na zakończenie dodam, że chociaż przez cały czas miałem na utrzymaniu uczniów i gości Instytutu, udało mi się jednak spłacić w tym okresie część zaciągniętej pożyczki.
W ciągu tych miesięcy jednym z moich najlepszych źródeł dochodu było psychologiczne leczenie niektórych ciężkich przypadków alkoholizmu i narkomanii. Powszechnie uważano mnie za jednego z najlepszych specjalistów na tym polu i rodziny owych nieszczęśników ofiarowywały mi czasami znaczne sumy za to, że zgodziłem się poświęcić im czas.
Szczególnie dobrze pamiętam pewne bogate małżeństwo amerykańskie, które oddało mi pod opiekę swojego syna – uznanego za nieuleczalny przypadek – i które widząc, że został wyleczony, z radości spontanicznie podwoiło uzgodnioną stawkę.
Poza tym przystąpiłem do spółki z pewnymi biznesmenami i przeprowadziłem z nimi serię operacji finansowych. Na przykład, znaczne zyski przyniosła mi odsprzedaż, po niespodziewanie wysokiej cenie, całego pakietu akcji pewnego koncernu naftowego.
Zrobiłem dobry interes otwierając ze wspornikiem dwie restauracje na Montmartrze, które w ciągu kilku tygodni postawiłem na nogi i sprzedałem zaraz po ich uruchomieniu.
Dziwię się, że z taką łatwością wyliczam dzisiaj rezultaty moich wysiłków z taniego okresu, pamiętając, iż zawsze towarzyszyły im doświadczenia wewnętrzne, które wstrząsały mną na wylot i wymagały niezwykłego natężenia moich sił.
W czasie opisywanych miesięcy zaczynałem pracę o ósmej rano, a kończyłem dopiero o dziesiątej lub jedenastej wieczorem; pozostałą część nocy spędzałem na Montmartrze, nie tylko z powodu interesów związanych z prowadzeniem restauracji, ale również po to, żeby leczyć pewnego alkoholika, który co noc upijał się w tej dzielnicy i sprawił mi wiele trudności, ponieważ nie chciał się uwolnić od nałogu.
Warto wspomnieć, że w okresie, kiedy wszystkie noce spędzałem na Montmartrze, moje życie zewnętrzne dostarczało wielu ludziom, którzy mnie znali, widzieli lub słyszeli o mnie, bogatego materiału do plotek. Niektórzy zazdrościli mi okazji do “beztroskich biesiad", inni mnie potępiali. Jeśli chodzi o mnie, to nawet najbardziej zawziętemu wrogowi nie życzyłbym takich zabaw.
Innymi słowy, pilna potrzeba znalezienia trwałego rozwiązania problemów finansowych Prieure i nadzieja, że wreszcie uwolnię się od chronicznych trosk materialnych, jak również pragnienie, żeby móc się całkowicie oddać rzeczywistej pracy, to znaczy nauczaniu moich idei i metod, w oparciu o które powstał Instytut – pragnienie, którego realizacja z powodu okoliczności niezależnych ode mnie odkładana była z roku na rok – wszystko to razem sprawiło, że zmuszony byłem do podjęcia nadludzkich wysiłków, nie zważając na zgubne konsekwencje, jakie mogły z tego wyniknąć.
Ale wbrew mojej niechęci do zatrzymywania się “w pół drogi", znowu zostałem zmuszony do przerwania wszystkiego, i to tuż przed stworzeniem warunków niezbędnych do wypełnienia podstawowych zadań Instytutu.
W trakcie ostatnich miesięcy stan mojego zdrowia tak się pogorszył, że musiałem zmniejszyć liczbę godzin pracy. Kiedy jednak zacząłem cierpieć na pewne nie znane mi do tej pory schorzenia, przyznaję, że się zaniepokoiłem i postanowiłem zawiesić wszelką aktywną pracę, zarówno umysłową, jak i fizyczną; niemniej realizację tej decyzji wciąż odkładałem na później, aż do dnia, w którym potworne dreszcze chcąc nie chcąc zmusiły mnie do przerwania wszystkiego.
Warto opisać towarzyszące temu okoliczności:
Pewnego wieczoru skończyłem pracę w Paryżu wcześniej niż zazwyczaj, to znaczy około dziesiątej. Następnego dnia rano musiałem niezawodnie stawić się w Prieure, gdzie spodziewałem się wizyty pewnego inżyniera, z którym chciałem przedyskutować plany i kosztorys specjalnej łaźni parowej, jaką zamierzałem zbudować; postanowiłem zatem pojechać tam od razu, pójść wcześnie do łóżka i dobrze się wyspać. Tak więc, nie zatrzymując się nawet w moim mieszkaniu w mieście, wyruszyłem do Fontainebleau.
Powietrze było wilgotne. Zamknąłem okna w samochodzie i w czasie podróży czułem się tak wyśmienicie, że nawet zacząłem planować budowę na terenie Instytutu pieca do wypalania ceramiki, w stylu dawnych pieców perskich, z czym nosiłem się już od dawna.
Zbliżając się do lasu w Fontainebleau pomyślałem, że wkrótce dojadę do miejsca, gdzie późno w nocy przy wilgotnej pogodzie często unosi się mgła. Spojrzałem na zegarek: była jedenasta piętnaście. Włączyłem długie światła i nacisnąłem na gaz, żeby jak najszybciej przejechać to nieprzyjemne miejsce.
Potem nic już sobie nie przypominam... ani jak jechałem, ani co się wydarzyło.
Kiedy się ocknąłem, zobaczyłem następujący obraz: siedziałem w samochodzie, który stał prawie na środku drogi; wszędzie wkoło szumiał las; prażyło słońce. Na wprost samochodu ujrzałem dużą furmankę załadowaną sianem; woźnica stał koło mojej szyby i stukał w nią batem, co właśnie wyrwało mnie ze snu.
Wyglądało na to, że wieczorem po spojrzeniu na zegarek przejechałem jeszcze kilometr, a następnie mimowolnie zasnąłem, co do tej pory nigdy mi się nie zdarzyło. Spałem tak do dziesiątej rano.
Szczęśliwie samochód zatrzymał się po prawej stronie drogi – niemal w zgodzie z francuskimi przepisami ruchu – i rano wszystkie samochody przejeżdżały obok, nie zakłócając mi snu. Jednakże furmanka nie mogła się zmieścić i woźnica musiał mnie obudzić.
Mimo że w tych dziwnych warunkach bardzo dobrze mi się spało, przeziębienie, którego się nabawiłem tamtej nocy, okazało się tak ciężkie, że jeszcze teraz odczuwam jego skutki.
Od tamtego dnia jest mi niezwykle trudno, nawet używając w stosunku do siebie przymusu, wymagać od mojego ciała zbyt wytężonego wysiłku.
Chcąc nie chcąc musiałem zamknąć wszystkie swoje interesy. Sytuacja Instytutu stała się więc naprawdę krytyczna. Nie dość, że nie można było podołać niezbędnym zadaniom, to wszystkiemu, co do tej pory osiągnięto, groziła ruina; zbliżał się termin płatności rachunków i nikt nie był w stanie uregulować ich za mnie.
Musiałem coś wymyślić.
Pewnego dnia, siedząc na tarasie słynnej wśród cudzoziemców “Grand Cafe" i myśląc o bieżących interesach, a takie o tym, jaki wpływ ma na nie mój stan zdrowia, zauważyłem, co następuje:
“Ponieważ w obecnym stanie nie mogę i – przynajmniej przez jakiś czas – nie będzie mi wolno pracować z intensywnością, jakiej wymaga tego rodzaju wielkie zadanie, tylko wręcz przeciwnie, będę zmuszony pozwolić sobie, choćby tylko czasowo, na zupełny odpoczynek, dlaczego więc nie miałbym skorzystać z okazji i przystąpić do natychmiastowej realizacji planu podróży do Ameryki, nie czekając nawet na zakończenie wszystkich przygotowań do wyjazdu?
Tournee po różnych stanach Ameryki Północnej i związana z nim nieustanna zmiana zarówno miejsca, jak i niezwykłego dla mnie otoczenia, będą ciągłym źródłem nowych wrażeń i stworzą warunki, których – zgodne z moją subiektywną naturą – potrzebuję, żeby całkowicie wypocząć.
Tym bardziej że będę znajdował się z dala od miejsca, na którym skupiam obecnie całą uwagę i na chwilę uwolnię się od pewnej cechy mojego charakteru, którą znam aż za dobrze z doświadczeń w czasie licznych podróży przez dzikie kraje. Rzecz w tym, że za każdym razem, gdy ulegam wpływom .dobrodusznych przejawów' czworo – lub dwunożnych stworzeń bożych, bez względu na to, jakie spuszczą mi lanie, jeśli tylko poczuję się trochę lepiej, owa cecha charakteru zawsze mnie zmusza, żebym z powrotem jakoś się podźwignął i natychmiast zabrał do realizacji kolejnego przedsięwzięcia."
Żebyście zrozumieli, co mam na myśli mówiąc: “nie czekając nawet na zakończenie wszystkich przygotowań do wyjazdu do Ameryki", muszę wam powiedzieć, że już na samym początku działalności Instytutu we Francji zacząłem zbierać materiały do serii wykładów, które miały zapoznać szersze grono z podstawowymi ideami Instytutu oraz ich zastosowaniem w różnych dziedzinach, na przykład: psychologii, medycynie, archeologii, sztuce, architekturze, a nawet w odniesieniu do różnych tak zwanych zjawisk nadprzyrodzonych.
Poza tym zacząłem przygotowywać uczniów do serii pokazów, które chciałem zaprezentować podczas tournee po Europie i Ameryce.
Moim celem było to, by idee – których nigdy do tej pory nie ujawniłem, oparte na materiale zgromadzonym w różnych niedostępnych dla zwykłych śmiertelników częściach Azji – przeniknęły w głąb procesu życia codziennego ludzi; jednocześnie chciałem pokazać praktyczne rezultaty, do jakich mogą one doprowadzić.
W wyniku tych przemyśleń na tarasie “Grand Cafe" postanowiłem podjąć ryzyko natychmiastowego wyjazdu, zadowalając się tym, co zdążyłem do tej pory przygotować.
Dałem sobie nawet słowo, że od chwili wyjazdu z Francji aż do samego powrotu nie będę zajmował się niczym poważnym, tylko dobrze jadł, dużo spał i czytał wyłącznie książki, których treść oraz styl są bliskie zarówno duchem, jak i charakterem opowiadaniom mułły Nassr Eddina.
Byłem gotowy podjąć ryzyko takiej przygody, ponieważ zaczynałem mieć nadzieję, że moi uczniowie będą już w stanie sami, bez mojego udziału przygotować w Ameryce różne wykłady i pokazy.
Jedno z głównych niebezpieczeństw wprowadzenia w życie tej nagłej decyzji, którą podjąłem z dwóch powodów: konieczności odzyskania zdrowia i polepszenia sytuacji finansowej Instytutu – owego dziecka, które począłem i zrodziłem za cenę niezwykłych wyrzeczeń i które dopiero teraz zaczynało samodzielne życie – polegało na tym, że powodzenie całej wyprawy wymagało, abym zabrał ze sobą co najmniej czterdzieści sześć osób, które oczywiście w Ameryce, tak samo jak we Francji, będą całkowicie na moim utrzymaniu. Był to jedyny sposób na rozwiązanie bolesnych problemów materialnych; jednocześnie musiałem jednak wziąć pod uwagę fakt, że w wypadku niepowodzenia sytuacja ogólna się pogorszy i wszystko może nawet zakończyć się zupełną katastrofą.
Co oznaczało sfinansowanie podróży do Ameryki w towarzystwie czterdziestu sześciu osób, wy, ze swoją pasją do częstych podróży z tego kontynentu do Europy, łatwo zrozumiecie, i to nawet nie wdając się w wasze ulubione dyskusje. Jeszcze bardziej docenicie wagę tego postrzelonego posunięcia, jeśli weźmiecie pod uwagę prosty fakt, że wy, podróżując, wymieniacie dolary na franki, natomiast ja, przeciwnie, musiałem wymienić swoje franki na dolary.
W chwili podjęcia decyzji o wyjeździe miałem w zapasie tylko trzysta tysięcy franków, które zebrałem i odłożyłem na zapłacenie raty należnej piętnastego lutego, to jest w dniu, kiedy akt zakupu Chateau de Prieure miał być ostatecznie podpisany. Pomimo to postanowiłem zaryzykować wydanie tych pieniędzy na podróż i w pośpiechu rozpocząłem przygotowania do wyjazdu.
Przygotowując wszystko, czego wymaga taka podróż, czyli kupując bilety, załatwiając wizy, nabywając ubrania, szyjąc stroje do pokazów tańca itd., jednocześnie skupiłem całą uwagę na klasach ruchów i zwiększyłem częstotliwość prób, które odbywały się w ukończonym już Study House. Zauważywszy, jak bardzo moi uczniowie krępowali się obecnością ludzi z zewnątrz, postanowiłem, tuż przed datą wypłynięcia, przeprowadzić kilka pokazów w Theatre des Champs-Elysees w Paryżu.
Chociaż zdawałem sobie sprawę, że to podjęte w ostatniej chwili przedsięwzięcie może mnie sporo kosztować, nie podejrzewałem jednak, iż w grę będzie wchodzić tak astronomiczna suma.
W rzeczywistości pokazy paryskie, bilety na parowiec, opłacenie najpilniejszych rachunków, zapas pieniędzy dla tych, którzy zostali w Europie, jak również pewne nieprzewidziane i niemal niezauważalne wydatki, pochłonęły jeszcze przed moim wyjazdem całą sumę trzystu tysięcy franków.
Tak więc na chwilę przed odjazdem znalazłem się w jedynej w swym rodzaju “supertragikomicznej" sytuacji. Mimo że wszystko było gotowe do wyjazdu, nie mogłem wsiąść na statek. Jakże mógłbym wybrać się z tyloma ludźmi w tak długą podróż, nie dysponując żadną gotówką na wypadek nagłej potrzeby?
Wspomniana sytuacja objawiła się w pełnej krasie trzy dni przed datą wejścia na statek.
I właśnie wtedy, jak już nieraz bywało w krytycznych chwilach mojego życia, zdarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego.
Myślę, że w tym wypadku w grę wchodził taki rodzaj pośrednictwa, który ludzie zdolni do świadomego myślenia – zarówno obecnie, jak i w dawnych epokach – uważali zawsze za znak opatrzności Sił Wyższych. Jeśli chodzi o mnie, to powiem, że był to prawowity rezultat niezachwianej wytrwałości człowieka w dostosowywaniu wszystkich swoich przejawów do zasad, jakie świadomie przyjął w życiu, po to by osiągnąć zamierzony cel.
Wspomnianemu zdarzeniu towarzyszyły następujące okoliczności:
Siedziałem w moim pokoju w Prieure, szukając w umyśle wyjścia z tej niesamowitej sytuacji, kiedy nagle otworzyły się drzwi i stanęła w nich moja stara matka. Przybyła tutaj zaledwie kilka dni temu razem z innymi członkami rodziny, którzy zostali na Kaukazie po moim wyjeździe z Rosji; dopiero ostatnio, po licznych tarapatach, udało mi się sprowadzić ich do Francji.
Matka podeszła do mnie, wręczyła mi mały pakunek i powiedziała:
– Proszę, uwolnij mnie od tego przedmiotu; jestem zmęczona ciągłym wożeniem go ze sobą.
W pierwszej chwili nie wiedziałem, o czym mówi, i odruchowo otworzyłem zawiniątko. Kiedy jednak zobaczyłem, co było w środku, prawie podskoczyłem i zatańczyłem z radości.
Zanim wam wyjaśnię, co to za przedmiot wywołał we mnie w tej rozpaczliwej chwili uczucie tak wielkiego zadowolenia, muszę najpierw powiedzieć, że w okresie mojego pobytu w Jessentutkiniepokój umysłów ogarniający całą Rosję wzbudzał w świadomości każdego mniej lub bardziej wrażliwego człowieka przeczucie nadciągających złowieszczych wydarzeń; dlatego też posłałem wtedy po moją starą matkę znajdującą się w Aleksandropolu, żeby przyjechała i zamieszkała ze mną. Później, kiedy wyjechałem na wspomnianą wcześniej wyprawę naukową, powierzyłem ją opiece tych, którzy zostali w Jessentutó.
Muszę też powiedzieć, że w roku 1918 na Kaukazie i w całej Rosji wartość rubla malała z dnia na dzień; tak więc wszyscy, którzy mieli pieniądze, kupowali przedmioty powszechnego użytku oraz te mające trwalszą wartość, jak na przykład kamienie i metale szlachetne, różne unikaty itd. Ja również zamieniłem cały majątek na kosztowności, które zawsze nosiłem przy sobie. Jednakże przed wyjazdem wyprawy z Jessentuki, w obliczu grabieży szerzących się wszędzie pod pretekstem rewizji i rekwizycji, noszenie tych rzeczy przy sobie stało się bardzo ryzykowne. Rozdałem je więc w części moim kolegom, z nadzieją, że nawet jeśli zostaniemy obrabowani, to być może niektórym z nas uda się coś ocalić; resztę podzieliłem między tych, którzy zostali w Jessentutki i Piatigorsku.
Znajdowała się tam również moja matka, której dałem, między innymi, broszę; kupiłem ją niewiele wcześniej w Jessentutki, od pewnej wielkiej księżnej, która na gwałt potrzebowała pieniędzy. Dając matce broszę powiedziałem, żeby szczególnie dobrze się nią zaopiekowała, ponieważ ma bardzo dużą wartość.
Byłem przekonany, iż rodzina, zmuszona okolicznościami, sprzedała broszę zaraz po moim wyjeździe; a jeśli nie, to że ukradziono jaw czasie ciągłych przenosin, ponieważ wszystkie miasta znajdowały się wówczas w rękach band rozbójników wyzbytych szacunku dla kogokolwiek i czegokolwiek; albo że po prostu się zgubiła, co w trakcie podróży mogło się zdarzyć przynajmniej dwadzieścia jeden razy.
Krótko mówiąc, zupełnie zapomniałem o tej broszy i myśl o tym, żeby ją uwzględnić w obliczeniach, nigdy nawet nie zrodziłaby się w którymś z zakątków mojego mózgu.
Okazało się jednak, że kiedy przekazałem broszę matce, prosząc ją, żeby specjalnie o nią dbała, matka pomyślała, że musi to być jakaś bardzo cenna pamiątka osobista, którą powinna mi oddać. Przez te wszystkie lata strzegła jej jak oka w głowie, nie pokazała nikomu z rodziny i zawsze nosiła ze sobą jak talizman, zaszytą w małej torebce. Teraz więc ucieszyła się, że może mi ją wreszcze oddać i pozbyć się w ten sposób czegoś, co było powodem jej nieustannego zmartwienia.
Czy potraficie wyobrazić sobie ulgę, jaką poczułem rozpoznając tę broszę i z miejsca pojmując, w jaki sposób będę mógł ją wykorzystać?
Następnego dnia, z broszą w kieszeni, bez wahania pożyczyłem od przyjaciela dwa tysiące dolarów; jednakże sam cenny przedmiot zabrałem ze sobą do Ameryki, ponieważ w Paryżu zaproponowano mi za niego tylko sto dwadzieścia pięć tysięcy franków, podczas gdy moim zdaniem był on wart o wiele więcej; i nie pomyliłem się, o czym się przekonałem sprzedając go tutaj, w Nowym Jorku.
Gurdżijew przerwał w tym punkcie swoją opowieść i z charakterystycznym uśmiechem zapalił papierosa. W pokoju panowała cisza, gdy nagle pan H. wstał ze swojego miejsca, podszedł do niego i powiedział:
– Panie Gurdżijew, wysłuchawszy tych wszystkich dowcipnych uwag na temat spraw materialnych, naprawdę nie wiem, czy z powodu specjalnego porządku, w jakim opowiedział pan dzisiaj swoją historię, czy też mojej naiwności albo podatności na sugestię, w każdym razie w tym momencie bez cienia wątpliwości jestem w pełni gotów zrobić wszystko, co tylko może ulżyć temu ogromnemu brzemieniu, jakie dobrowolnie wziął pan na swoje barki.
I być może będę bliższy prawdy, jeśli powiem, że ów impuls zrodził się we mnie dzięki dobitnemu wrażeniu, jakie miałem w czasie całej pańskiej opowieści, a mianowicie, że biorąc na siebie tak doniosłe zadanie, zadanie przekraczające siły zwykłego człowieka, zawsze do tej pory był pan zupełnie osamotniony.
Pozwolę sobie złożyć w pańskie dłonie czek, który obejmuje wszystko, czym obecnie rozporządzam. Jednocześnie, w obecności wszystkich zgromadzonych zobowiązuję się przez resztę mojego życia dostarczać panu corocznie taką samą sumę, niezależnie od tego, gdzie i w jakich okolicznościach będzie się pan znajdował!
Kiedy pan H. skończył mówić i nie ukrywając wzruszenia, wycierał czoło chusteczką do nosa, Gurdżijew wstał i kładąc mu rękę na ramieniu, popatrzył na niego swoim niezapomnianym przenikliwym, łagodnym, pełnym wdzięczności wzrokiem i powiedział po prostu:
– Dziękuję mojemu bratu, którego zesłał mi dzisiaj Bóg!
Jednakże najbardziej przekonywającym dowodem wielkiego wrażenia, jakie wywołała opowieść Gurdżijewa, było oświadczenie niejakiej Lady L., będącej tylko przejazdem w Nowym Jorku, która zjawiła się tego wieczoru jako gość pana R.
Lady L. niespodziewanie odezwała się głosem pełnym szczerości:
– Panie Gurdżijew, przypadek zrządził, że znalazłam się na tym spotkaniu zorganizowanym z okazji otwarcia nowojorskiego oddziału pańskiego Instytutu i mogłam wysłuchać pańskiej opowieści, która wzbudziła we mnie ogromne zainteresowanie. Już wcześniej kilkakrotnie miałam okazję słyszeć o pana działalności i o zbawiennych ideach, które pański Instytut powołał do życia; udało mi się nawet dostać na jeden z pokazów ogranizowanych przez pana co tydzień w Study House w parku w Prieure i zobaczyć na własne oczy niektóre uderzające przykłady pańskich dokonań. Nie zdziwi więc pana, jeśli powiem, że wiele razy myślałam o pańskiej pracy i zawsze pragnęłam okazać się panu w jakiś sposób przydatna. Teraz, wysłuchawszy opowieści o pańskich niestrudzonych wysiłkach i wyczuwając dzięki kobiecej intuicji prawdę, jaką przynosi pan ludzkości, rozumiem, jak bardzo paraliżuje pańską działalność brak tego, co w dzisiejszych czasach stało się siłą napędową w życiu ludzi – a mianowicie, pieniędzy. Wobec tego ja także postanowiłam wnieść udział do pańskiej Wielkiej Pracy.
W porównaniu z większością ludzi, moje dochody są z pewnością niemałe, jestem więc w stanie przekazać panu dosyć znaczną sumę. W rzeczywistości jednak ledwie mi one wystarczają na zaspokojenie wszystkich wymagań, jakie stawia moja pozycja społeczna. Przez cały wieczór zastanawiałam się nad tym, co mogę dla pana zrobić i pomyślałam o pieniądzach, które po trochu zaoszczędziłam i zdeponowałam w banku na czarną godzinę. Wierząc, że w przyszłości będę mogła zrobić coś więcej, na razie postanowiłam przekazać do pańskiej dyspozycji połowę tej sumy bez oprocentowania, do czasu gdy – broń Boże – jakiś poważny wypadek nie zmusi mnie do sięgnięcia po oszczędności; nikt przecież nie wie, co go jeszcze czeka!
Gdy Lady L. mówiła te z głębi serca płynące słowa, Gurdżijew uważnie przysłuchiwał się jej z życzliwym i poważnym wyrazem twarzy. Następnie odpowiedział:
– Dziękuję pani, szanowna Lady L. Szczególnie cenię sobie pani szczerość i jeśli mam przyjąć te pieniądze, które niewątpliwie będą stanowić wielką pomoc dla mojej obecnej działalności, ja również muszę pani szczerze odpowiedzieć. Zaglądając na chwilę w przyszłość, z ogromną wdzięcznością mogę pani powiedzieć, iż będę w stanie oddać tę sumę dokładnie za osiem lat, czyli w momencie, gdy – chociaż w pełni zdrowia – może pani najbardziej potrzebować tego, co, jak słusznie pani zauważyła, stanowi obecnie siłę sprawczą całego procesu życia człowieka.
Gurdżijew, jakby pogrążony w ponurych myślach, zamilkł na długi czas. Niespodziewanie wyglądał na zmęczonego. Jego wzrok spoczął przez chwilę na każdym z nas.
* * *
Przeglądam właśnie ten rękopis zredagowany przez moich uczniów, siedząc w restauracji “Child's" w Nowym Jorku, na rogu Piątej Alei i 56 Ulicy, czyli dokładnie w takich samych warunkach, jakie zawsze towarzyszyły mojej działalności pisarskiej w ciągu ostatnich sześciu lat. Przyczyną tego jest fakt, że różne miejsca publiczne, takie jak kawiarnie, restauracje, kluby albo dancingi, stanowią scenę przejawów – przeciwnych mojej naturze i niegodnych człowieka – które najwyraźniej mają dobroczynny wpływ na wydajność mojej pracy. I sądzę, iż nie będzie przesadą, jeśli wyszczególnię jeden fakt, który możecie uznać za czysty zbieg okoliczności albo nawet wynik nadprzyrodzonej opatrzności, a mianowicie, że niezamierzenie i być może po prostu dlatego, że w mojej pracy pisarskiej zawsze przestrzegam precyzyjnego porządku, skończyłem dzisiaj poprawiać powyższy tekst w tym samym mieście, w którym dokładnie siedem lat temu odbyło się opisane spotkanie.
Żeby uzupełnić tę opowieść, dodam tylko, że chociaż moja pierwsza podróż do Ameryki była przedsięwzięciem co najmniej ryzykownym – jeśli uwzględni się to, że towarzyszyła mi wówczas trupa ludzi bez grosza w kieszeni, nie znających ani słowa w miejscowym języku, i że program planowanych pokazów był jeszcze nie dopracowany oraz że przybyliśmy tam bez żadnej reklamy, która jest rzeczą powszechnie stosowaną, szczególnie w Ameryce – to sukces tego tournee, mającego na celu zaprezentowanie wyników pracy Instytutu, przeszedł moje oczekiwania.
Mogę śmiało oświadczyć, że gdyby nie poważny wypadek, który miałem kilka dni po powrocie do Francji, a który uniemożliwił mi zaplanowany sześć miesięcy później powrót do Ameryki, wszystko, czego dokonałem na tym kontynencie z pomocą towarzyszących mi osób, pozwoliłoby mi nie tylko na spłacenie długów, ale nawet na finansowanie przyszłej działalności wszystkich oddziałów Instytutu Harmonijnego Rozwoju Człowieka, zarówno tych, które już istnieją, jak i tych, które zamierzałem otworzyć w następnym roku.
Ale czy warto o tym teraz mówić?
Opisując ten okres mojego życia, mimowolnie przypomina mi się pewne powiedzenie naszego kochanego mułły Nassr Eddina: Nie warto wylewać tez, wspominając piękne włosy skazańca!
Kiedy pisałem te ostanie słowa, ktoś wszedł i usiadł przy moim stoliku.
Wszyscy bez wyjątku moi znajomi znają warunek obowiązujący każdego, kto przychodzi się ze mną spotkać, a mianowicie, że należy czekać, aż skończę pisać i sam zacznę rozmowę. Pozwolę sobie przy okazji wspomnieć, że chociaż zawsze spełniano ów warunek, jednak bardzo często czułem, że niektóre osoby, skrupulatnie przestrzegając zasad, zgrzytały jednocześnie zębami, tak jakby chciały mnie utopić w łyżce modnego ostatnio lekarstwa.
Kiedy skończyłem pisać, zwróciłem się w stronę przybysza; jego pierwsze słowa wywołały we mnie serię refleksji i wniosków, które w sumie doprowadziły mnie do powzięcia kategorycznej decyzji.
Gdybym teraz, dobiegając końca, uchylił się od powiedzenia czegoś na temat tej kategorycznej decyzji oraz refleksji, które mnie do niej przywiodły, postąpiłbym wbrew podstawowym zasadom, które jak czerwona nić snują się przez całą niniejszą opowieść.
Żeby pojąć moją sytuację, musicie wiedzieć, że osoba, która zasiadła przy moim stole, a następnie odeszła, otrzymawszy ode mnie wskazówki, to nie kto inny, jak mój tajny wspólnik w hurtowej sprzedaży antyków. Powiedziałem “tajny", ponieważ nawet najbliżsi mi ludzie nic nie wiedzą o tych kontaktach handlowych.
Nawiązałem je sześć lat temu, kilka tygodni po moim wypadku. Byłem wówczas bardzo słaby fizycznie, ale odzyskawszy już normalną zdolność myślenia, zacząłem w całej jaskrawości uświadamiać sobie swoją sytuację materialną, częściowo spowodowaną ogromnymi kosztami podróży do Ameryki, a częściowo wydatkami związanymi z poważnymi chorobami mojej matki i żony. Ponieważ przeciągające się leżenie w łóżku stawało się dla mnie coraz bardziej nieznośną udręką moralną, zacząłem odbywać przejażdżki samochodem, by ulżyć temu cierpieniu poprzez przyswajanie różnych wrażeń, a jednocześnie zwietrzyć jakiś interes, którego mógłbym się podjąć w moim ówczesnym stanie.
Z kilkoma osobami, które zawsze mi towarzyszyły, zacząłem odwiedzać najprzeróżniejsze miejsca, szczególnie zaś te, w których spotykali się w Paryżu uchodźcy rosyjscy.
I tak właśnie pewnego dnia w jednej ze słynnych kawiarni paryskich podszedł do mnie człowiek, którego w pierwszej chwili nie rozpoznałem. Dopiero w trakcie rozmowy przypomniałem sobie, że spotkałem go wiele razy w różnych miastach na Kaukazie, Zakaukaziu i terenach położonych za Morzem Kaspijskim.
Podróżując z miasta do miasta, zajmował się on sprzedażą antyków. Poznaliśmy się kiedyś, ponieważ prawie w całej Azji uznawano mnie za eksperta w dziedzinie antyków i doskonałego kupca dywanów, chińskiej porcelany oraz cloisonne.
Dowiedziałem się więc między innymi, że udało mu się ocalić z katastrofy rosyjskiej pewien kapitał i że korzystając ze znajomości angielskiego, prowadzi jakieś interesy w Europie.
Opowiadając mi o swoich interesach skarżył się, że w Europie główna trudność polega na tym, iż rynek zalany jest przeróżnymi falsyfikatami, i nagle zapytał:
– Przy okazji, mój drogi rodaku, czy nie chciałbyś przystąpić ze mną do spółki? Mógłbyś na przykład badać i wyceniać antyki.
W wyniku rozmowy zawarliśmy umowę, zgodnie z którą miałem być jego wspólnikiem przez cztery lata. Przed zakupieniem jakiegokolwiek antyku miał przynosić mi go do zbadania, a gdyby się zdarzyło, że dany przedmiot znajduje się w miejscu położonym w pobliżu trasy którejś z licznych podróży, jakie z rozmaitych przyczyn odbywałem w okresie mojej działalności pisarskiej, to sam obejrzę go wtedy na miejscu i w uzgodniony sposób przekażę mu swoją opinię.
Przez pewien czas tak to właśnie wyglądało. On przez cały rok podróżował po Europie, odgrzebując i skupując różne unikaty, które następnie przywoził tutaj, do Ameryki, i sprzedawał antykwariuszom, głównie w Nowym Jorku. Ja zajmowałem się tylko ich wyceną.
Jednakże w zeszłym roku, kiedy kryzys w mojej sytuacji materialnej Osiągnął zenit, podczas gdy ów interes rozwijał się pomyślnie i otworzyły się liczne rynki zbytu, zaś Europa była przepełniona towarem tego rodzaju, wpadłem na pomysł, żeby wykorzystując tę sytuację, wzmocnić moje zasoby finansowe. Postanowiłem więc maksymalnie rozszerzyć skalę operacji prowadzonej przez wspólnika.
W tym celu, zamiast – jak to czyniłem w ciągu ostatnich lat – odpoczywać zarówno przed męczącymi podróżami, jak i po nich, zacząłem poświęcać cały wolny czas na organizowanie pożyczek od ludzi, którzy darzyli mnie zaufaniem i z którymi utrzymywałem z jakiegoś powodu kontakty. Zebrawszy w ten sposób kilka milionów franków, zainwestowałem całą sumę we wspomniany interes.
Mój wspólnik, zachęcony rozwojem przedsięwzięcia i perspektywą znacznych zysków, nie szczędząc sił zdobywał towar i zgodnie z umową przybył w tym roku do Ameryki z całą swoją kolekcją, sześć tygodni przed moim przyjazdem.
Niestety, akurat wtedy zaczął się ogólny kryzys gospodarczy, który szczególnie dotkliwie dał się odczuć w tej branży, nie mogliśmy więc liczyć na żadne zyski ani nawet na odzyskanie naszego kapitału. I właśnie dzisiaj przyszedł, żeby mi o tym powiedzieć.
Jakich słów powinienem użyć do opisania sytuacji materialnej, w której niespodziewanie się teraz znalazłem, skoro przed chwilą, mówiąc o zeszłorocznym kryzysie, powiedziałem, że osiągnął on zenit?
Nie potrafię wyrazić tego lepiej niż mułła Nassr Eddin, który – jak w tej chwili dokładnie sobie przypomniałem – powiedział kiedyś: Nic w tym dziwnego, że najstarsza panna we wsi i ten łotr mułła mają łysą córkę! Ale jeśli pluskwie wyrośnie głowa słonia i ogon małpy, to dopiero będzie coś!
Nie trzeba być magistrem, żeby pojąć, dlaczego moja sytuacja materialna znalazła się w takim kryzysie.
W zeszłym roku, kiedy wpadłem na pomysł zajęcia się na dużą skalę handlem antykami w Ameryce, po przeprowadzeniu obliczeń byłem w pełni przekonany, że ów projekt nie tylko przyniesie dochód wystarczający na spłacenie wszystkich długów, ale umożliwi mi również samodzielną publikację pierwszego cyklu moich dzieł, który, jak sądziłem, uda mi się już wtedy skończyć; następnie zamierzałem poświęcić cały swój czas na napisanie drugiego cyklu. Ale niestety, ów nieprzewidziany kryzys amerykański wepchnął mnie, jak powiedziałby mułła Nassr Eddin, “do środka tak głębokiego kalosza", że dzisiaj, wyglądając z niego, z trudem dostrzegam pojedynczą smugę światła.
Przez sześć lat – chcąc przygotować materiał do trzech cyklów książek, które zamierzałem napisać – zawsze, wszędzie, we wszystkich warunkach i okolicznościach musiałem pamiętać siebie oraz pamiętać o postawionym sobie zadaniu, poprzez spełnienie którego pragnąłem – i nadal pragnę – dowieść sensu oraz celu mojego życia.
Doświadczając rozmaitych uczuć, musiałem nieustannie zachowywać bardzo wysoki poziom aktywności wewnętrznej, aby w ten sposób z niczym się nie utożsamić. Zmuszony byłem także opierać się – przyjmując wobec siebie bezlitosną postawę – każdej zmianie w automatycznie płynącym procesie skojarzeń umysłowych i emocjonalnych, odpowiadających tematycznie myślom, którymi zajmowałem się w tym czasie. I w końcu musiałem zmusić się do tego, by nie zaniedbać ani nie pominąć niczego, co może dotyczyć, logicznie odpowiadać albo zaprzeczać dowolnej z niezliczonych serii niezależnych idei, które wzięte razem, stanowią substancję moich dzieł.
W trosce o wyrażenie myśli w formie dostępnej dla innych, moje skupienie psychiczne wielokrotnie osiągało taki poziom, że przez wyjątkowo długie okresy zapominałem nawet o swoich najbardziej podstawowych potrzebach.
Jednakże najboleśniejszą obiektywną niesprawiedliwością było to, iż w okresie wewnętrznego skupienia całej mojej siły w celu przekazania zarówno ludziom współczesnym, jak i tym, którzy pojawią się w przyszłości, prawdziwego poznania, często musiałem wyrywać się z tego stanu i kosztem ostatniego zapasu energii – zgromadzonej z wielkim trudem w krótkich przerwach między godzinami wytężonej pracy – wymyślać różne skomplikowane kombinacje, żeby przesunąć datę uiszczenia jakiejś należności albo spłacenia któregoś z moich długów.
W czasie tych sześciu lat moje zmęczenie doszło do punktu wyczerpania nie tyle z powodu pisania, przepisywania i ponownego poprawiania kolejnych wersji licznych rękopisów nagromadzonych w piwnicy, którą specjalnie zaadaptowałem na archiwum, ile w wyniku tej okresowej konieczności przewracania na różne strony w głowie wszystkich możliwych sposobów pokrycia tych wiecznie rosnących długów.
Jeszcze do niedawna, ilekroć potrzebowałem od innych pomocy – precyzyjnie wyrażanej słowem “pieniądze" – w rozwiązaniu problemów finansowych, które nie powinny zabierać mojego drogocennego czasu, potrzebnego na rzeczy o wiele większej wagi, i jej nie otrzymałem, mogłem się z tym jakoś pogodzić, ponieważ rozumiałem, że znaczenie mojej działalności nie może być dla wszystkich jasne.
Jednakże teraz, gdy dzięki temu, czego dokonałem w ciągu ostatnich sześciu lat, każdy może pojąć jej wagę i cel, nie zamierzam już dłużej tego wytrzymywać; wręcz przeciwnie, uważam, iż z zupełnie czystym sumieniem mam prawo wymagać, aby każdy, kto się do mnie zwraca, bez względu na rasę, wyznanie, pozycję materialną albo społeczną, chronił mnie jak oka we własnej głowie, by w ten sposób zaoszczędzić moje siły i czas, potrzebne na działalność odpowiadającą mojej indywidualności.
Wspomniana kategoryczna decyzja, którą podjąłem, w zgodzie z zasadami, po wyjściu mojego tajnego wspólnika z restauracji “Child's" była następująca:
Znajdując się tutaj wśród ludzi, którzy nie ponieśli katastrofalnych konsekwencji ostatniej wielkiej wojny i którzy obecnie przyczynią się – oczywiście niezamierzenie – do tego, że poniosę znaczne straty, jeszcze raz, zupełnie sam, biorę inicjatywę we własne ręce i nie uciekając się do żadnych środków, które mogłyby kiedyś wywołać u mnie wyrzuty sumienia, skorzystam z pewnych umiejętności, które wykształciły się we mnie dzięki właściwemu wychowaniu, jakie otrzymałem w dzieciństwie, i zdobędę taką sumę pieniędzy, która pokryje wszystkie moje długi, a oprócz tego umożliwi mi powrót na kontynent europejski i dostatnią egzystencję przez dwa albo trzy miesiące.
Realizując ów plan, ponownie doświadczę najwyższego zadowolenia danego człowiekowi przez Naszego Wspólnego Ojca, które w starożytności egipski kapłan, pierwszy nauczyciel Świętego Mojżesza, wyraził słowami: Samozadowolenie zrodzone w wyniku osiągnięcia własnego celu w sposób pomysłowy i ze świadomością czystego sumienia.
Dzisiaj jest dziesiąty stycznia. Według starego kalendarza, za trzy dni o północy przywitamy Nowy Rok; o północy, czyli godzinie, która utkwiła mi w pamięci jako chwila mojego przyjścia na świat.
Zgodnie ze zwyczajem, który przyjąłem jeszcze w dzieciństwie, zawsze, począwszy od tej godziny, zaczynałem dostosowywać moje życie do ułożonego wcześniej nowego programu, niezmiennie opartego o określoną zasadę, która wymagała, bym we wszystkim jak najwięcej pamiętał siebie, a także rozmyślnie kierował moje przejawy i reakcje na przejawy innych ludzi w taki sposób, by osiągnąć cele, jakie obrałem na nadchodzący rok.
W tym roku moim zadaniem będzie skupienie wszystkich zdolności obecnych w mojej indywidualności na tym, by przed połową marca, czyli przed proponowaną datą mojego wyjazdu z Ameryki, zdobyć własnymi środkami sumę potrzebną na spłacenie wszystkich moich długów. Następnie, po powrocie do Francji, znowu zabiorę się do pisania, ale tylko pod warunkiem, że wolny od wszelkich trosk materialnych, będę mógł prowadzić tryb życia na pewnym ustalonym poziomie.
Jeśli jednak z jakiegoś powodu nie uda mi się wypełnić postawionego sobie zadania, będę wówczas zmuszony uznać iluzoryczny charakter wszystkich idei przedstawionych w tym opowiadaniu, jak również ekstrawagancję mojej wyobraźni, i wierny moim zasadom, wczołgam się z podwiniętym ogonem – jak powiedziałby mułła Nassr Edin – do najgłębszych ze starych kaloszy, jakie kiedykolwiek nosiły spocone stopy.
I jeśli tak się stanie, to wówczas kategorycznie postanowię, że opublikuję tylko te rękopisy, które już poprawiłem, to znaczy pierwszy cykl moich dziel i dwa rozdziały drugiego; że na zawsze przestanę pisać i że po powrocie do domu rozpalę na trawniku pod oknami wielkie ognisko, a następnie wrzucę do niego resztę moich prac.
Co uczyniwszy, rozpocznę nowe życie, wykorzystując posiadane przeze mnie zdolności tylko w jednym celu, a mianowicie do zaspokajania własnego egoizmu.
Plan działalności, jaką będę prowadził w takim życiu, rysuje się już w moim obłąkanym umyśle.
Widzę siebie, jak organizuję nowy “Instytut" z wieloma oddziałami, tym razem jednak nie w celu “harmonijnego rozwoju człowieka", lecz po to, by uczyć innych ludzi nie odkrytych dotychczas sposobów osiągania samozadowolenia.
I wierzcie mi, że taki interes zawsze będzie szedł jak po maśle.